20.07.2020

Cudze chwalicie

Nie do końca wiem, na którym blogu powinnam umieścić ten wpis, bo tak naprawdę jest on podwójnej kategorii- trochę o życiu, a trochę o wrażeniach, dlatego postanowiłam, że będzie na obu jednocześnie.  
Od kiedy na świecie pojawiły się dzieci, a my zaczęliśmy myśleć o wyjazdach na wakacje, to zazwyczaj kierunkiem oczywistym było morze. Nie oszukujmy się, to było pójście na łatwiznę. Dzieci nad morzem to radocha z wielkiej piaskownicy i chlapanie w wodzie, nawet jeśli jest ona zimna. I nawet jeśli tak naprawdę to samo, tylko w mniejszej skali, mamy u siebie. Wielokrotnie słyszałam zdziwienie, że my znad jezior przyjeżdżamy nad morze. Ale na urlopie potrzebna jest po prostu zmiana otoczenia, totalne lenistwo i luz. Z dziećmi, zwłaszcza małymi, aktywny wypoczynek jest dość trudny. Może nie ze wszystkimi tak jest, ale z moimi właśnie tak było. Więc były wyjazdy nad morze. Tym bardziej, że przez ładnych kilka lat łączyłam przyjemne z pożytecznym, bo wakacyjne wyjazdy spędzaliśmy w Jastarni- ja trochę w pracy (opieka medyczna na koloniach), chłopcy mieli tam zbliżone wiekowo towarzystwo, zakwaterowanie gratis. 
Ale od zawsze marzyły mi się góry. Pierwszy raz zobaczyłam je mając chyba 12 lat, to były kolonie w Beskidzie Wyspowym, w okolicach Limanowej. Potem w liceum krótka wycieczka w Góry Świętokrzyskie, wypad harcerski na Jurę Krakowską- Częstochowską i w Bieszczady, potem długo długo nic i już w czasach małżeńskich tydzień w Zakopanem (nieco ponad dwuletni Kuba został wtedy z dziadkami). A potem już tylko morze. Teraz powoli wracam do swoich marzeń i zaczynam je realizować. Jura i Góry Świętokrzyskie już były, w tym roku będzie nieco wyżej. Ale nie o tym miał być ten wpis. Bo tereny u nas w sumie głównie jeziorne, ale i góry (no, raczej górki i pagórki) się znajdą.  W końcu są to tereny polodowcowe, gdzie możemy zobaczyć liczne wzniesienia morenowe, kemowe, jeziora rynnowe, głazowiska... I takie cuda niespełna 50 km od domu. A ja dotychczas jakoś nie mogłam się wybrać. Ale w sobotnie wczesne popołudnie, przy pięknej pogodzie postanowiliśmy nieco pozwiedzać okolicę. Mati był w pracy, Filip wybrał spotkanie z kolegą, więc ja w swoim miłym towarzystwie wyruszyliśmy do Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Udało nam się zaliczyć tylko kilka atrakcji, reszta została na kolejny wypad. 
Zaczęliśmy od Góry Cisowej- 256 m n.p.m. Góra Cisowa bywa nazywana suwalską Fudżijamą, bo kształtem przypomina stożek wulkanu. Jeszcze inni nazywają ją Górą Sypaną. Ma to związek z legendą, według której góra została usypana z ziemi wybranej z miejsca, gdzie znajduje się sąsiednie jezioro - Jezioro Kopane. Z kolei nazwa Góra Cisowa pochodzi od potężnego cisa, który kiedyś rósł na szczycie góry. Widoki oczywiście przepiękne...  
Potem były Smolniki- punkt widokowy “U Pana Tadeusza”. Nazwa punktu widokowego wzięła się stąd, że widoczny z tego miejsca krajobraz został wykorzystany m.in. w filmie "Pan Tadeusz" Andrzeja Wajdy. Plenery można też zobaczyć w filmie Tadeusza Konwickiego “Dolina Issy”. W zasadzie nic tam nie ma, ale wystarczy po prostu siedzieć i patrzeć. I podziwiać.

Kolejny przystanek to Głazowisko Bachanowo. Jest to łąka usiana potężną ilością większych i mniejszych kamieni. Głazowisko liczy sobie niecały 1 ha ziemi i na jej powierzchni znaleźć możemy około 10 tysięcy różnych głazów. Mają w obwodzie od 0,5 do 8 metrów. Ciekawostką jest fakt, że potężna liczba kamieni, jeszcze nie "wyrosła"- lwia część głazów znajduje się ciągle pod ziemią.
Tuż obok przepływa Czarna Hańcza- w tym miejscu jest to niewielki strumyczek wśród gęstwiny drzew. Chwilę później wpada do jeziora Hańcza- najgłębszego w Polsce, miejscami ponad 100 m. 
I jeszcze Wodziłki- wieś starowierów i ich molenna. Wieś istnieje od 1788 roku, założona przez staroobrzędowców. Staroobrzędowcy znaleźli się na Suwalszczyźnie około 1780 r., gdzie schronili się przed okrutnymi prześladowaniami w Rosji. Ich przyczyną był sprzeciw reformie wprowadzonej przez patriarchę cerkwii rosyjskiej Nikona, w 1654 r Wyznawcy starej wiary - stąd nazwa starowierzy - stworzyli dwa główne odłamy - popowców i bezpopowców. Dla bezpopowców przewodnikiem był sam Chrystus, w którego imieniu kult wiary sprawował starik zwany - nastawnikiem. Odłam ten nigdy nie wytworzył hierarchii kościelnej. Osiedleńcy Wodziłek  należeli do tego właśnie odłamu. Molenna w Wodziłkach powstała w 1863 roku. Nie miała ona dzwonnicy, dobudowano ją w 1928 r., przez co cerkiew przybrała sylwetkę świątyni prawosławnej podobnej do tych, jakie budowano w XVII wieku na Litwie. Wyposażenie molenny jest skromne- kilkanaście ikon, starych ksiąg oraz krzyży. Niestety do środka wejść się nie dało, była zamknięta na cztery spusty, czyli trzy wielkie kłódki. W Wodziłkach swoją rezydencję ma też nasz minister zdrowia, a właściwie jego żona, ale nie szukaliśmy specjalnie tego miejsca.  A na zdjęciu- płotek, który mnie zachwycił
Tyle udało nam się zobaczyć w jedno popołudnie. Atrakcji jest znacznie więcej, widoki- nawet jeśli tylko z okien samochodu- niesamowite. Wrócimy tam na pewno, bo sporo jeszcze można pozwiedzać. Mój towarzysz pochodzi z innego rejonu (jak dla mnie równie pięknego i mającego swoje atrakcje), ale był zachwycony. Ja zresztą też 

4 komentarze:

  1. To prawda, znam ludzi, którzy cały świat niemal zwiedzili, a w naszych zakątkach nie byli, może myślą, że jeszcze zdążą?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto rozglądać się po tej bliższej okolicy i zwiedzać co się da

      Usuń
  2. Sporo udało Ci się zobaczyć. Dziękuję za ciekawą relację

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Planuję jeszcze więcej, ale pewnie kolejne relacje zamieszczę tylko na moim drugim blogu https://terazjestinaczej.home.blog

      Usuń