31.08.2019

W zaparte

   Ciąg dalszy naszej telenoweli. Obaj panowie, ojciec i syn, zacięli się w swoim uporze. Żaden nie chce ustąpić. Kuba jak to dzieciak- to jego dzień, on sam pisze scenariusz i ma być tak jak sobie wymarzył. A w jego marzeniach nie ma narzeczonej tatusia. Z kolei tatuś ma zagwozdkę. Porozmawiałam z nim trochę- tylko przez telefon, bo narzeczona kręci nosem na kontakty osobiste. I w sumie to on rozumie Kubę, ale jeśli się ugnie, to starci miłość swojego życia. Oraz zostanie bez pracy, bo przecież złożył już wymówienie w dotychczasowym miejscu, a nowej pracy jeszcze nie znalazł. A narzeczona czuje się zagrożona. Niepewna swojej pozycji. Nie rozumie, że można mieć w miarę przyjazne stosunki, bo dla niej oznacza to brak zakończenia związku (a nuż zechcemy do siebie wrócić. O nie, nigdy w życiu!!!- mogę nawet ją o tym zapewnić osobiście). Czuje się odsunięta, pominięta i niechciana.  A tak by chciała być częścią życia moich dzieci- zawsze dopytuje się co u nich słychać, nawet planuje zakup łóżka, żeby chłopcy mieli gdzie spać, kiedy do nich przyjadą. A w pobliskim Wrocławiu jest świetny wydział mechatroniki na politechnice i Mateusz przecież mógłby tu studiować (biedny Mati nic o tych planach nie wie, a studia planuje na lokalnej politechnice w mieście wojewódzkim i uważa, że nawet  to miasto jest stanowczo za duże). A Kuba z żoną mogliby przyjechać w podróż poślubną do niej, a nie do Zakopanego jak sobie zaplanowali. Poza tym jest to cudowna ciepła kobieta, która lubi wszystkich przytulać. Ale ma swoje poglądy i tyle. A przeze mnie już zdarzyły im się poważne kryzysy, a teraz to w ogóle związek wisi na włosku. Bo ja jako matka powinnam wytłumaczyć dziecku, że źle postępuje.
      Tymczasem jak się dowiedziałam, już w momencie, kiedy Kuba poznał tę panią, od razu był bardzo wycofany i z rezerwą. Za to Mati i Filip przyjęli ją bardzo ciepło. I tu mam małą zagwozdkę. Bo o związku byłegomęża dowiedziałam się stosunkowo niedawno i bardzo ogólnie. A o tym, że chłopcy już poznali tę panią nie wiedziałam zupełnie,. Podobno były to 2 lub 3 krótkie spotkania typu wspólne obejrzenie filmu i pizza. Chłopcy nic mi nie wspomnieli- nie chcieli robić mi przykrości, podobno. Ale i byłymąż nie raczył mi nic na ten temat powiedzieć. Bo uznał, że przecież to mnie nie interesuje. Możliwe, ale wolałabym chyba wiedzieć, że takie spotkanie odbyło się lub ma się odbyć. Nie dlatego, że nie pozwoliłabym chłopakom, nie dlatego, że wypytywałabym ich o nią, nie dlatego, że mam jakieś inne niecne zamiary. Po prostu uważam, że byłoby to w porządku, krótka informacja, jasna sytuacja i koniec.A chłopaki też nie do końca komfortowo się czuli, nie mówiąc mi o tym, ale skoro tatuś nie informował...Poza tym byłymąż jest bardzo rozżalony, że Kuba nie pytał nas (nie wiem o co- o pozwolenie?), tylko po prostu poinformował, że biorą ślub i tyle. Na dodatek sami wszystko organizują i robią po swojemu, beż żadnych konsultacji z nami. Choć jednak ze mną akurat konsultują, a on biedny pominięty. Ale ja przekazuję mu informacje na bieżąco, a kiedy powiadomiłam, że spotykamy się z mamą narzeczonej Kuby w celu dogadania szczegółów, to uznał, że nie jest nam potrzebny a w ogóle to ma dużo pracy i nie ma czasu.   
   No i jeszcze- nie byłabym sobą, gdybym nie wsadziła małej szpileczki. W ramach poprawy humoru byłęmumężowi poinformowałam go, że przecież i mnie Kuba zaprosił bez osoby towarzyszącej. Lekko go zdziwiło i stwierdził, że przecież w mojej sytuacji... No sorry! Aż się zaśmiałam i zapytałam skąd on zna moją sytuację? A może jest zupełnie inaczej niż mu się wydaje? Skoro on mnie nie informuje, to tym bardziej ja nie mam obowiązku. A może jednak chciałabym przyjść  z kimś? Wiem, to było zbyt złośliwe z mojej strony, ale nie mogłam się powstrzymać. I bardzo żałuję, że przez telefon nie dało się zobaczyć miny byłegomęża. Ale może jutro zobaczę zdziwienie na widok moich nowych pięknych malinowych paznokci- jeszcze nigdy nie miałam takiego koloru, ogólnie kolor miewam rzadko, a tu zaszalałam. A niech sobie byłymąż pozastanawia się, dla kogo ten kolor (szczerze? Dla poprawy własnego samopoczucia. Ale on nie musi tego wiedzieć).
    Sytuacja jest nadal patowa. Byłymąż skłania się ku opcji, że przyjdzie na ślub, potem na wstępie wesela na salę w celu powitania pary młodej, a zaraz potem się zmyje. I zostawi mnie z koniecznością tłumaczenia się całej rodzinie oraz w głupiej sytuacji w momencie, kiedy mają być podziękowania rodzicom. Próbuję tłumaczyć Kubie, odwołuję się do symboliki ("przekażcie sobie znak pokoju"), zapewniam, że nie mam nic przeciwko obecności tej pani, że to zaproszenie to tylko formalność, bo ona i tak nie przyjdzie, ale jest jak grochem o ścianę. Zaparł się jak osioł, nie i koniec. Do ślubu jeszcze 3 tygodnie. Albo się poukłada, albo będzie afera. A byłymąż stwierdził, że jeszcze do niedawna ważne było dla niego, co ludzie powiedzą i zdanie innych. A teraz liczy się tylko własne szczęście i zadowolenie. Ot i tyle. 

26.08.2019

Na noże

    Uuuuu, ale się porobiło. Do wesela coraz bliżej, a wyłażą różne emocje i to niekoniecznie dobre. A ja sobie na to patrzę z boku, staram się nieco studzić zapalczywość młodego pokolenia oraz lekko złośliwie (a co!, nie mogę się powstrzymać) komentuję poczynania byłegomęża. Ja jestem w tym wszystkim chyba najbardziej spokojna i zrównoważona. To nie tak, że mnie to zupełnie nie dotyka, wolałabym oczywiście, żeby to wszystko wyglądało zupełnie inaczej, ogólne pojednanie, szczęście, fruwające motylki, tęcza i wata cukrowa aż do porzygania się, ale skoro jest jak jest, to przyjmuję to na spokojnie. Sama się dziwię, że tak potrafię, nie spodziewałabym się tego po sobie. Ale w końcu w tym wszystkim ktoś musi być dorosły. W związku z tym patrzę na całokształt z dystansem i sama już nie wiem, czy to w ogóle normalne, że nie stresuję się aż tak, jak większość ludzkości by się po mnie tego spodziewała. Chyba trochę dorosłam czy co? Ale nie mogę się powstrzymać, żeby nie napisać tu o tym, bo też dzięki opisaniu całej sytuacji łatwiej mi będzie poradzić z wieloma problemami. Co opisane, opowiedziane, to i oswojone. A nie mam tak naprawdę z kim tego przegadać, bo nie chcę robić w rodzinie zamętu przed ślubem, psiapsiółek nie posiadam, a tu najwyżej zakończycie czytanie przed końcem i szybko zapomnicie o tych głupotach, a ja się wygadam.
   Afera oczywiście dotyczy narzeczonej byłegomęża. Tatuś dziś zaprosił syna do McDonalda w celu obgadania sytuacji. W rezultacie byłymąż wrócił samochodem sam z wielkim rozżaleniem, a Kuba drałował z powrotem piechotą i wkurzony na maksa. Chyba nawet nic nie zjedli. Kuba twierdzi, że tatuś zachowuje się nie w porządku, i w tej sytuacji, i w wielu innych- nie wnikałam zbyt mocno, o co mu chodzi. Ale powiedział, że oznajmił ojcu, że to jest JEGO ślub, a tatuś stwierdził, że skoro MY  finansujemy imprezę, to też mamy coś do powiedzenia. No i tu podobno Kuba omal nie rzucił się na tatusia, bo nie rozumie, dlaczego akurat teraz wypomina mu się sprawy finansowe. I on jak najbardziej zwróci nam co do grosza wszystkie koszty. Już nie chciałam mówić, że ślub szanownego tatusia finansowali jego rodzice i nie było mowy o zwrocie kasy. A Kuba może nie jest jakoś specjalnie finansowo niezależny, ale w miarę możliwości zarabia na swoje utrzymanie, nie szaleje z wydatkami, nie ma wygórowanych wymagań, nie ma postawy roszczeniowej na zasadzie- bo mi się należy. A byłymąż dotychczas za bardzo nie angażował się finansowo w realizację potrzeb dzieci. Pozafinansowo zresztą też nie, miewał zrywy na bycie dobrym tatusiem, ale na ogół wszystko było na mojej głowie. Nie interesowały go codzienne, przyziemne problemy, szkoła, tańce, cała logistyka. Tylko w razie sukcesów miło było się pochwalić- to MOJE dziecko!
   Byłymąż omal mi się nie popłakał, bo przecież on jest miedzy młotem a kowadłem. Narzeczona naciska. A Kuba zaciął się w swoim uporze. I w ogóle to byłymąż zastanawia się, czy w ogóle pojawić się na tym ślubie i weselu. Powiedziałam mu, że jeśli chce stracić dziecko, to może się nie pojawiać. I że to on ma być dorosły i mądrzejszy, a jeśli jego narzeczona chce skłócić go z rodziną, to już jej się to udało. Bo miłość miłością, a rozsądku też trzeba trochę mieć, rozumu własnego też. I wyjaśniłam co to jest dyplomacja i jak można było tego użyć w kontaktach z Kubą. Oraz ze mną, bo ja też o wielu rzeczach dowiaduję się dość późno. Ostatnio te kontakty z byłymmężem były mocno okrojone z powodu właśnie wymagań narzeczonej. A ja nie mam zdolności zgadywania i przewidywania co kto myśli i zamierza. Obruszył się, bo przecież on mi mówi o ważnych sprawach. Tak, wtedy kiedy mu wygodnie, a zazwyczaj grubo po fakcie.  A potem się dziwi, że taki Kuba nie chce się podporządkować.
   Zapytał mnie też, co bym powiedziała gdyby narzeczona jednak dostała zaproszenie i zechciała się pojawić (bo na razie to była mowa tylko o kurtuazyjnym zaproszeniu, a pani nie miała zamiaru być. Ale może jednak by się przyszła). Kuba później też mnie o to zapytał. A ja- cóż... Rzucać się jej na szyję nie zamierzam, ale i jakoś specjalnie nogi podstawiać też. Dziwię się, że w ogóle jej to przyszło do głowy, bo jej obecność na pewno wywołałaby sensację w rodzinie i mnóstwo plotek. I na pewno w dużym stopni przyćmiła sam ślub. Ja bym się nie zdobyła na takie zachowanie. A gdyby jednak się pojawiła- cóż, byłabym uprzejma jak dla każdego innego gościa weselnego. W końcu trzeba mieć trochę klasy. Może potem by mi się odreagowało, ale na pewno nie psułabym uroczystości syna. Kubie wytłumaczyłam jeszcze, że do takich spraw trzeba podchodzić z dystansem i spokojem. Bo nie ma sensu się wzburzać bez potrzeby. I tak na wiele spraw nie mamy wpływu, a nerwami zaszkodzi się tylko sobie. Ważne jest, żeby być w porządku wobec siebie i innych, nie krzywdzić nikogo, umieć cieszyć się drobiazgami , a nie przejmować tym, na co nie mamy wpływu. Świat i tak będzie istniał, niezależnie od naszych starań, żeby zmienić bieg wydarzeń. A nie warto wyważać drzwi, które można otworzyć sposobem. Chyba udało mi się trochę okiełznać burzę szalejącą w Kubie, ale i tak stwierdził, że zdania nie zmieni. Tym bardziej, że moja synowa (a ma na Kubę duży wpływ) też tak uważa. Zobaczymy co z tego wyniknie i na ile byłymąż podejdzie do sprawy dojrzale. Bo podejrzewam, że jego narzeczona z czystej złośliwości przyjechałaby na ślub, gdyby jednak Kuba ją zaprosił.
   No i tak to wygląda. Na razie sytuacja w zawieszeniu. Żeby było ciekawiej, to przy okazji dowiedziałam się, że w dalszej rodzinie byłegomęża jedna afera już jest- na jedną z kuzynek rzucił się z nożem jej mąż. Nic na szczęście jej nie zrobił, ale trafił do aresztu. A dotychczas małżeństwo było bardzo udane. Ot i tak. 

24.08.2019

Coś nowego

Wczoraj dość późnym wieczorem zadzwonił do mnie byłymąż. Aż dziwnie mi się zrobiło, bo ostatnio to praktycznie się ze mną nie kontaktował, czasem przez chłopaków, ale teraz skoro są na obozie, to uznałam, że po prostu nie miał wyjścia, albo chciał się dowiedzieć czy wszystko u nich w porządku. Tymczasem chodziło o coś zupełnie innego. Ciężko było mu to wyartykułować, ale w końcu po dłuższym milczeniu dowiedziałam się, że jego NARZECZONA jest rozczarowana i niezadowolona, że nie została zaproszona na ślub i wesele Kuby. Cóż- dość dobitnie wytłumaczyłam byłemumężowi, że po pierwsze- lista gości to jest w gestii właśnie Kuby, ja nie mam nic do tego, po drugie- obecność tej pani mnie osobiście by nie przeszkadzała, choć zachwycona pewnie też bym nie była, po trzecie może akurat uroczystość, gdzie Kuba ma grać główną rolę, to niekoniecznie dobra pora do wywoływania sensacji w rodzinie, bo większość rodziny na razie nie ma pojęcia, że ktoś jeszcze do tej rodziny ma dołączyć. A jak widać ma dołączyć, skoro już nie dziewczyna, a narzeczona. Nie był to koniec rewelacji. Kiedyś już byłymąż wspominał, że ponieważ ona mieszka daleko, to może się zdarzyć, że się przeprowadzi w jej strony. No i tak się stanie w niedalekiej przyszłości czyli od listopada (okres wypowiedzenia w pracy). Byłymąż zostawia wszystko i goni za miłością. Aż mnie lekko zatkało. Nie wiem jak bardzo musiałabym się zakochać, żeby zostawić całe dotychczasowe życie, rodzinę, pracę, mieszkanie i wyprowadzić się na drugi koniec Polski. Nie, no przecież to nie tak daleko, niespełna 700 km, 10 godzin drogi. I przecież byłymąż wcale nie chce tracić kontaktu z dziećmi i rodziną, więc ma zamiar przyjeżdżać na weekend co 2-3 tygodnie. Już to widzę. Na początku może i tak będzie, ale potem pani wymyśli to lub tamto na weekend, albo pogoda będzie kiepska, albo pracy dużo, albo może i dziecię przybędzie i skończy się na wizytach raz na kwartał. Szkoda chłopaków. Na pewno nie będzie im lekko, kiedy tak poczują się odstawieni na boczny tor. Od razu mi się zaświeciło też, że będę miała problem z dyżurami i wyjazdami na turnieje. Ciężko to będzie ogarnąć, ale jakoś muszę. Oby mi się tylko nie wyczerpał limit szczęścia i pomyślności i nie strzeliło coś jeszcze nieprzewidzianego. Bo przecież zazwyczaj jak się wali, to wszystko naraz

22.08.2019

Miły dzień

  Niespodziewanie odwiedzili mnie dziś moi rodzice. Bo mieli czas, ja  w domu, mama miała też ochotę popływać po naszych jeziorach statkiem. Poza tym spacerek po mieście. Wpadłyśmy na moją teściową, która zaprosiła nas na kawę, a nie wypadało odmówić. Teściowa już od jakiegoś czasu próbowała mnie na tę kawę zaprosić indywidualnie, ale zawsze coś mi nie pasowało, a tu wykorzystałam okazję- kawa zaliczona, a jako że to rodzice głownie rozmawiali z teściową, to nie musiałam męczyć się rozmową o niczym albo wysłuchiwać zachwytów nad moimi chłopakami i starannie omijać tematów związanych z byłymmężem. Bo niechybnie coś by w rozmowie wyszło, a ja nie mam ochoty na takie dyskusje. Niby teściowa dobra kobieta, ale bywa męcząca, więc staram się ograniczać te kontakty. A tu w najbliższych dniach urodziny babci byłegomęża. Od teściowej dostałam zaproszenie na zasadzie- jeśli nie masz innych planów, to może byś też pojechała z nami. Cóż, chyba mam inne plany. Zapowiedziała się moja druga siostra z dzieciakami, bo ma być piękna pogoda. Lubię te wizyty rodziny. Nawet jeśli w wykonaniu mojej mamy przypominają one wizytację, a nie wizytę. Bo usłyszałam, które kwiatki doniczkowe powinnam wyrzucić, bo paskudnie wyglądają (sama wiem, ale jakoś mi ich żal). Za to pochwaliła mnie za sukienkę, którą dziś włożyłam. Wcale nie nową, chyba sprzed dwóch sezonów, ale ją lubię. A to niełatwe zasłużyć na pochwałę mojej mamy. Choć i tak zauważam, że ostatnio coraz częściej mi się to udaje. Zwłaszcza w opozycji do mojego rodzeństwa, ale ja jestem najdalej, kontakty mamy zwykle telefoniczne, więc i mama nie widzi wielu rzeczy, które mogłyby się jej nie spodobać. No i chyba już (po prawie 5 latach) pogodziła się z moim rozwodem.
  Chłopaki na obozie. Zadowoleni jak na razie. Filip radzi sobie sam z obsługą cukrzycową, a cukier nawet dobry, chwilami po intensywnym treningu bywa zbyt niski, ale i to ogarnia. Do tego na obozie jest inny chłopak z cukrzycą, młodszy kilka lat od Filipa, jest z nim jego mama. Mam nadzieję, że nie będzie potrzebna żadna interwencja, ale nawet trenerzy przyznali, że czują się dzięki temu bezpieczniej. Z innych ciekawostek obozowych- wczoraj około 23 dzwoni Mati, a w zasadzie nie Mati, a opiekunka grupy z jego telefonu. Z pytaniem, czy Mati rzeczywiście powinien mieć telefon w nocy. Bo na obozie dostęp do telefonów jest ograniczony, Filip musi mieć telefon przy sobie, bo to jednocześnie odbiornik poziomu cukru z sensora. A Mati na wszelki wypadek, gdybym nie mogła w nocy dodzwonić się do Filipa. W ubiegłych latach telefony zabierano tylko młodszym dzieciakom, ale jest to jak najbardziej zrozumiałe- dzięki temu są zupełnie inne kontakty. A czas mają tak wypełniony, że nie warto siedzieć z nosem w telefonie. Oprócz 2 treningów po 1,5 godziny jest jeszcze tak zwany "practice"- czyli tylko taniec jak na turnieju, do tego gry i zabawy terenowe, jezioro i mnóstwo innych kreatywnych zajęć. Dlatego tak lubię tego typu wyjazdy dla moich chłopaków. Wiem, że naprawdę dobrze spędzają ten czas. Do tego przez chwilę porozmawiałam z mamą nowej partnerki Mateusz. Chyba się jakoś nasza młodzież dogada. Mati nic mi nie mówił, ale podobno kontaktowali się przed obozem, uzgadniali dodatkowe treningi. Jest jakaś nadzieja.
   Z tego wszystkiego nie udało mi się dziś wyskoczyć na rower, ale to też miedzy innymi z powodu zaczytania. Niby mogłabym słuchać, ale książka mnie wciągnęła i nie mogłam się oderwać. Choć ta akurat jest czytana przez normalnego lektora (Grzegorz Damięcki), a nie syntezator mowy. Dziś pewnie już skończę czytanie, więc jutro jest szansa na rower. I pogoda też sprzyja. 

21.08.2019

Deszczowo

Pada od rana. Diametralna zmian pogody, wczoraj nie zanosiło się na ten deszcz, a ja, jako że ani telewizji, ani radia, ani innych mediów z prognozami pogody nie używam, to zostałam zaskoczona.
A dziś chłopaki jada na obóz. Obaw trochę mam. Mati- czy uda mu się dogadać z nowa partnerką, na ile się zgrają. Te kilka treningów pod koniec roku szkolnego za wiele nie pokazało, teraz trenując po kilka godzin dziennie dopiero się okaże, czy znowu nie trafiła nam się dziewczyna nazbyt ambitna, czy ich cele będą podobne, czy dadzą radę się dogadać bez zgrzytów. Jeśli nie- trudno. Mati nie jest w chwili obecnej nastawiony na wielkie sukcesy taneczne, po cichu wydaje mi się, że robi to dla świętego spokoju, ale może się mylę? Czas pokaże.
Z Filipem wiadomo- cukry. I jego nerwy, kiedy tylko coś idzie nie tak. Wczorajszy wieczór był pod znakiem warczenia i złości. Sensor nie wystartował nawet po zmianie transmitera i wykonaniu wszystkich zaleceń pani z infolinii (swoją drogą- pomoc firmy w takich sytuacjach jest rewelacyjna. Mogę dzwonić o każdej porze, zawsze coś tam doradzą, w miarę chętnie przyjmują reklamację sensorów i dostajemy nowe. Aż mi czasem wstyd, bo wiecznie coś się ostatnio dzieje, trafiają się chyba felerne partie). Więc kłucie palców, niechętnie bardzo. A już jak cukier pokazuje się prawie 400, to od razu foch i obrażenie na cały świat. Dość opornie szło obniżanie, ale w końcu się udało. Ze zmianą sensora czekamy, między innymi po to, żeby kolejny działał dłużej, co przy wyjeździe jest dość ważne. I tak oto przez prawie 2 doby przypominam sobie jak to było bez monitoringu. Dziwnie. Nie wiedzieć jaki jest cukier w każdej chwili. Tym bardziej, że na odczuciach Filipa nie można polegać. Z jednej strony technika ułatwia życie, z drugiej- uzależnia, rozleniwia i kiedy coś padnie, to człowiek od razu jest bezradny.
A ja jeszcze urlopuję. Miły jest taki leniwy poranek, ale zaraz wstać trzeba, jeszcze są zakupy do zrobienia, obiad, zawieźć chłopaków. I wieczór przyjdzie niespodziewanie, może deszcz przestanie padać, to trochę pojeżdżę rowerem. Dopiero teraz czuję solidne zmęczenie w nogach, ale warto. Poza tym w głowie mam tyle do zrobienia, powinnam sobie to jakoś rozplanować, poukładać, ale zupełnie mi nie idzie. Kiepska jestem w planowaniu, zwłaszcza spraw życiowych. Najczęściej coś tam zaczynam, ale szybko poddaję się i w rezultacie jest radosna twórczość i artystyczny chaos. Za wiele spraw zostawiam na ostatnią chwilę albo licząc, że w międzyczasie wpadnę na jakieś genialne rozwiązanie. Zazwyczaj tak bywa, ale nie jest to komfortowa sytuacja. I przez to też tracę sporo czasu na różne duperele. Fakt, że ten okres wakacyjny nie sprzyja poukładaniu. Zaraz wakacje się skończą i wtedy wejdziemy w schematy, będzie więcej zajęć i dzięki temu wymusi się planowanie. Znów będę prawie perfekcyjna. 

20.08.2019

Bolesny powrót do rzeczywistości

   Koniec moich krótkich wakacji. Czas wracać do domu. Morze pożegnane. Bursztynów nazbierałam garść, trochę muszelek.Na pewno przywiozę ze sobą mnóstwo piasku ukrytego w zakamarkach bagażu, zawsze ten nadmorski piasek wciska się w różne miejsca, ciężko się go pozbyć.
  Jak było? Cudownie, relaksująco. Z dużą ilością słońca. W życiu chyba tyle się nie nachodziłam bez potrzeby- minimum 15 km, a wczoraj dobiłam do 20. W dawnych czasach ewentualnie piesza pielgrzymka, ale wtedy nogi były 30 lat młodsze, dziś już chyba bym się na takie coś nie porywała. Łydki i stopy czują te kilometry. Witaminy D nagromadziłam na kilka lat do przodu. Objadałam się smakołykami- śniadania w pensjonacie- przepyszne. Na obiad ryba różnego typu. Do tego lody- skusiłam się na tajskie o smaku- uwaga! masło orzechowe plus chałwa z bitą śmietaną i polewą z adwokata. Wiem, mdli ze słodyczy od samego słuchania, ale były smaczniutkie. Dużo czytania, a właściwie słuchania w czasie spacerów.
  Czego nie było? Pośpiechu, nerwów. No, prawie. W poniedziałek późnym wieczorem trzeba było wymienić sensor, a przy tym Filip potrzebuje pomocy, jeśli chce go założyć na ramię. Byłymąż miał mu w tym pomóc, taka była umowa. Ale sensor już kilkanaście godzin przed końcem przestał pokazywać prawidłowo. Filip zadecydował, że zmieni go sam, założy po prostu w inne miejsce. Nie lubi tego, ale był dzielny. Tyle tylko, że sensor nie wystartował. Po kilku godzinach jednak trzeba było go odłączyć. Wieczorem wrócił byłymąż, najpierw jeden sensor zmarnowali, bo się nie przykleił do skóry po założeniu, kolejny też nie wystartował. I tu już Filipowi puściły nerwy. "To nie ma sensu, po co to wszystko, mam dość". Podejrzewam, że to nie wina sensora, a transmitera. Po roku użytkowania pewnie dokonał żywota. Zabezpieczyłam się, kupiłam już wcześniej nowy, ale Filip w tych nerwach nie mógł go znaleźć. Trudno. Na dobę musimy wrócić do kłucia palców. Co oczywiście też się nie podobało. No i noc bez podglądu, mało przyjemne dla mnie, przecież muszę mieć kontrolę. Jeszcze mniej przyjemne dla byłegomęża, bo oznaczało to kilkakrotne wycieczki (cóż- 23, 1.30, 4 i 6.30)- byłam twarda i nie pozwoliłam mu na budzenie chłopaków, żeby to zrobili. Skoro się deklarował, że jeżdżenie nie jest problemem...
  Czego jeszcze nie było? Towarzystwa. zwłaszcza płci przeciwnej. Śmieszyły mnie zdumione pytania wielu osób i zawoalowane sugestie, że pewnie pojechałam z co najmniej tuzinem kochanków. No bo przecież samotna kobieta w moim wieku to ewenement. I jeszcze na dodatek nikogo nie poderwałam na tym wyjeździe- zmarnowany czas. A ja po prostu lubię swoje towarzystwo i nie nudzę się ze sobą. Takie to dziwne?
  A teraz powoli zaczynamy żyć przygotowaniami do wesela. Ostatnia prosta, już za miesiąc impreza, zostało sporo rzeczy do ogarnięcia. Robią to głównie młodzi, ale i nam, rodzicom coś tam zostało. No i ta nieszczęsna kiecka... Buty na szczęście mam, kupione dawno temu, ale uniwersalne szpilki, mało chodzone, bo okazji za wiele nie było. Coś na zmianę też się znajdzie. A jak sukienka, to pewnie i torebka, i coś tam jeszcze. Chłopakom garnitury. Do tego ozdóbki, które powoli dziergam na życzenie synowej. Ostateczne ustalenie menu. Wymyślenie, jak ma wyglądać pożegnanie syneczka w domu, co mądrego powiedzieć, żeby nie było wpadki i gafy. Ale w zasadzie to przecież i tak mało istotne. Najwyżej rodzina trochę się pośmieje. Żeby tylko potem było im dobrze. Ostatnio znajoma opowiedziała mi o małżeństwie swojego syna- byli parą 12 lat, ślub dwa lata temu, a w tej chwili są już w trakcie rozwodu. Makabra! Ciężko teraz o trwałe związki...Ale takie mamy czasy, wszystko ma być lekko, łatwo i przyjemnie. A zderzenie z szarą rzeczywistością boli na tyle, że łatwiej jest uciec niż walczyć. Wiem coś o tym.

18.08.2019

Fajerwerki na brzegu morza


Nie jestem wielką zwolenniczką fajerwerków, zwłaszcza tych w noc sylwestrową  czy z różnych okazji jako pokaz sztucznych ogni. Hałas, marnowanie pieniędzy, 3 minuty atrakcji i po wszystkim. Ale niektórzy to lubią. Kwestia gustu. Tak jak i chińskie lampiony fruwające nocą- zawsze mam obawy, że ten fragment ognia spadnie na coś łatwopalnego, ale oczywiście pięknie wyglądają na nocnym niebie. Nieodzowny element wakacji nad morzem, królują już od paru lat. Ale fajerwerki mogą być też w przenośni-  jako niesamowicie pozytywne i przyjemne przeżycie.
I taki dzień miałam wczoraj. Jeszcze przed śniadaniem spacer- "morza szum, ptaków śpiew". Cisza, spokój, nawet kilka bursztynów udało mi się znaleźć, a nigdy wcześniej poza pobytem w Jantarze ich nie widziałam. Po takim spacerze śniadanie smakowało, aż się musiałam pilnować, żeby się nie najeść do przesady, bo śniadanie w pensjonacie- przepyszne. Potem trochę grillowania się na plaży. Słońca za dużo może i nie było, a leżeć plackiem też nie lubię, ale przypiekłam sobie co nieco. A wszystko przez książkę. Na przemian czytałam i słuchałam. Więcej słuchałam, zwłaszcza w trakcie spaceru. Zrobiłam ponad 16 km. Nie mogę powiedzieć dokładnie ile, bo Endomondo co i rusz i się wyłącza. Ale w sumie tyle pokazało. Późnym popołudniem rower. Plany miałam ambitniejsze, ale życie zweryfikowało. Ścieżka rowerowa piękna, ale-
 początek asfaltowy lub podobny, ale potem droga szutrowa, mnóstwo drobnych kamyków. A pan w wypożyczalni rowerów wiedział lepiej czego mi potrzeba i dał mi miejską limuzynę, żółciutki rower. Nie dość, że wysoki, to jeszcze mało przerzutek. A ścieżka miejscami była ostro z górki, do tego zakręty też ostre, bałam się, że się po prostu wywalę przy tej prędkości. A potem podjazdy, na które nie dawałam rady wjechać. Pocieszyłam się na szczęście, że nie tylko ja. Dwóch młodzieńców przede mną też musiało wprowadzać rowery pod górę. No i miejscami ścieżka biegła górą- z jednej strony spore urwisko nad morzem, z drugiej w las. A ja chyba wolę jazdę po płaskim. Przy mijankach z innymi rowerzystami skóra mi cierpła, że jak się nie wyrobię i polecę w te przepaści, to nie będzie czego zbierać. Mało racjonalne obawy, ale moje zawsze takie są. W rezultacie Endomondo pokazało tylko 11 km. Ale też się wyłączało, myślę, że można doliczyć ze 2-3 km. Cudnie było, mimo wszystko.
A potem oczywiście zachód słońca. Sporo chmur było, zasłaniały słońce, wieczorny świat był w niebiesko- szarych kolorach, piękny, kojący. Do tego przy wejściu na plażę siedział grajek z gitarą, śpiewał coś tam, ale w pewnym momencie podszedł do niego młody chłopak i razem z nim zaśpiewał "Hallelujah" Cohena. Az ciarki mnie przeszły. Wieczór był ciepły, siedziałam nad tym brzegiem prawie 2 godziny, patrząc w ciemniejący horyzont. Przez chmury nie było widać gwiazd, ale potem o 22 był własnie pokaz fajerwerków.
Tak właśnie mija mi czas nad morzem. Nogi bolą od łażenia, ale tak ma być. czytam, słucham, chłonę, oddycham. Dobrze, że udało mi się jednak pojechać. Dziś plan dnia będzie pewnie mniej aktywny, bo stopy już lekko bolą, ale trochę pospaceruję. Tym bardziej, że pogoda nadal piękna...

16.08.2019

Oddycham

Dotarłam nad morze. W końcu. I teraz już tylko relaks. Pogoda piękna, słońce, ciepło, nad samym morzem oczywiście wiatr. Woda- cóż, zimna jak zwykle, do tego gęsta od zielonego paskudztwa. Niektórym to nie przeszkadza, ale ja wolę spacer i wdychanie jodu, a nie kąpiele. A pospacerowałam sobie dziś solidnie- tak około 12 km według Endomondo, stopy mam lekko zmasakrowane, ale do jutra odpoczną i od rana znów ruszam w trasę. W końcu na wakacjach mogę robić to na co sama mam ochotę.
Dotychczas zawsze musiałam kombinować, dostosowywać się do tego, co miało sprawiać przyjemność innym. A tym razem mogę sprawiać przyjemność sobie. Oczywiście wielkie zdziwienie budzi fakt, że jestem tu sama. Pani w recepcji- zdziwiona. Teściowa- stwierdziła, że gdybym była na przykład w takim Kołobrzegu, to mogłabym poznać jakiegoś kuracjusza z Niemiec (tfu, ależ mi dobrze życzy). Siostra pytała, dlaczego nikogo ze sobą nie zabieram. No bo nie. Pierwotnie planowałam wyjazd z dziećmi, ale skoro one nie chciały- trudno. Wiem, że to może trochę dziwne, ale dlaczego nie?
A zachód słońca zaliczyłam. Do tego czytanie, cisza, spokój, nawet nie brakuje mi rozmów z innymi ludźmi. Po ciągłym gadaniu w pracy takie wyciszenie jest i potrzebne. Tylko żyć, oddychać i cieszyć się. 

15.08.2019

Jeden zachód słońca mniej

Niestety, chyba ktoś na górze mnie nie lubi. Walizka spakowana, leży w bagażniku samochodu. Filip też leży- z temperaturą 39,5 i cukrem prawie 300. Ale poza tym czuje się zupełnie dobrze i mówi- poradzę sobie, możesz jechać. Poradzi, akurat. Jest tak słaby, że nawet w siadaniu trzeba mu pomóc. Wszystko rozumiem, wiem, że jutro już na pewno będzie lepiej, może i rzeczywiście nic by się nie stało, ale nie jestem w stanie pojechać. Nie dałabym rady spokojnie relaksować się, nawet wiedząc, że ktoś się nim zajmuje. Matka- kwoka i tyle. Nikt inny moim kurczęciem nie zajmie się tak dobrze jak ja.
Przesunęłam rezerwację. Nie tracę nadziei, że mi się jednak uda wyruszyć jutro. Nawet płakać mi się już nie chce, bo przecież i tak to nic nie zmieni. Smutna i zawiedziona oczywiście jestem, tak bardzo chciałam te kilka dni spędzić zupełnie inaczej. Nie wiem dlaczego tak wyszło, akurat w tym momencie. Za bardzo mi zależało chyba. I los postanowił spłatać figla, pokazać kto tu tak naprawdę rządzi. Wiem, że to żadna tragedia, że zdarzają się dużo gorsze rzeczy, więc nie ma co marudzić. Tylko dlaczego? Czym sobie zasłużyłam?
Zachód słońca sprzed 2 lat, z tego samego miejsca, w którym miałam być już dziś. Może będę jutro. To nic, to tylko jeden zachód słońca mniej...

14.08.2019

Nie tak

Zachciało mi się. Zachciało samodzielnego wyjazd. No bo skoro dzieci nie chcą ze mną jechać, nie ma nikogo innego, to pojadę sama. Opieka dla dzieci zapewniona. Dom ogarnięty i zaopatrzony. Instrukcje wydane. Zadania rozdzielone. Walizka spakowana. Nawet udało mi się wyskoczyć na godzinę po pracy, żeby zrobić paznokcie. I zostało tylko iść spać, rano pobudka i wyjazd. Czy coś mogłoby pójść nie tak? W tym moim perfekcyjnym planie? Absolutnie nie! Przecież naprawdę przewidziałam wszystko. Wszystko oprócz jednego. Wieczorem Filip zaczął marudzić, że źle się czuje, chcę mu się wymiotować. Po czym właśnie to zrobił. A pół godziny później  zagorączkował do 38.5. Cukier spadał i spadał, ciężko było podnieść. I sama już nie wiem, skąd to wszystko. Może emocje, może jakiś wirus. A może księżyc w pełni (jak on pięknie wyglada na nocnym niebie!) i znów jakieś robale.
Nie wiem, czy mu przejdzie. Dostał leki, śpi. Dość niespokojnie, ale śpi. I sama nie wiem, co mam robić. Nie mogę zostawić siostrze takiego prezentu. Nie mogę zostawić Filipa w czasie choroby. Bo z cukrem może być bardzo różnie. Zresztą co mi z wyjazdu, gdzie miałam się cieszyć wolnością, a zamiast tego będzie niepokój i nerwy? Podejrzewam, że do jutra się to wszystko uspokoi i po prostu wyjadę kilka godzin później niż planowałam. Ale naprawdę mam dość takich akcji. Spokoju, spokoju mi trzeba. A nie tak...

12.08.2019

5 godzin snu

 Spałam dziś nie za długo. Przed piątą obudził mnie alarm- niski cukier. Trzeba było sprawdzić z palca, na szczęście aż tak niski nie był. Ale zasnąć już nie mogłam. Po pierwsze wschód słońca w kolorach niesamowitych, podziwiałam ten spektakl przyrody, po drugie od razu przypomniała mi się jedna z pięknych piosenek, lirycznie się zrobiło. A po trzecie zaczyna się włączać niepokój przedwyjazdowy. Gonitwa myśli, mnóstwo spraw do ogarnięcia.
Wczoraj wieczorem miałam pojechać do sąsiedniego miasta do kina na nowy film Allena, u nas go przegapiłam. Ale jakoś w miarę zbliżania godziny wyjazdu chęć mi odchodziła, a potem okazało się, że w telewizji będzie "Uwierz w ducha", film który zawsze budzi we mnie dużo wzruszeń i postanowiłam, że raczej wybiorę przyjemności stacjonarne. Przy okazji prasując stos T- shirtów chłopaków. Muszę nieco wcześniej przygotować ich na wyjazd na obóz, bo ja wrócę znad morza, a następnego dnia oni wyjeżdżają, więc będzie mało czasu. Teoretycznie byłymąż deklarował, że ich spakuje, ale kiedy wczoraj zadzwonił z pytaniem, co planuję na przyszły tydzień i ze zdziwieniem dowiedział się, że wyjeżdżam (ale jak to? przecież mnie też nie będzie! Zostawisz dzieci same???), to już wiedziałam, że nie ma co liczyć na jego pomoc. A ledwie kilka dni wcześniej informowałam go o sytuacji. Chyba trafiłam na zły moment, skoro nawet nie zapamiętał... Czyli jak zwykle- umiesz liczyć, licz na siebie
Ale za to również wczoraj zrobiłam spokojne 20 km i poznałam nowe trasy. Na rowerowanie wprosiła się daleka znajoma. Niby nie znamy się bardzo dobrze, miałam trochę obaw, jak to będzie, bo o czym my będziemy rozmawiać itp. Tak ze mnie dzikuska i aspołeczna istota. W rezultacie spędziłyśmy miłe 2 godziny- choć ona zarzekała się, że da rade max. 10 km. Jak zwykle widoki cudne, las pachnący. Moje miejsce na ziemi. Mogę spać krótko, dzięki temu mam więcej czasu, żeby się nim cieszyć.



11.08.2019

Maleńkie cuda

Cukrzyca jest chorobą upierdliwą. Niby wszystko jest proste- zmierzyć cukier, zważyć jedzenie, policzyć ilość węglowowodanów, białek i tłuszczów w zaplanowanym posiłku czyli tak zwane wymienniki węglowodanowe i białkowo- tłuszczowe, pomnożyć to przez odpowiedni przelicznik w zależności od pory dnia, uwzględnić wyjściowy poziom cukru i to, do jakiego dążymy, pomyśleć, czy będzie wkrótce jakaś większa aktywność fizyczna, zadecydować jaka będzie dawka insuliny, podać ją za pomocą pena lub pompy i już można jeść. I tak przed każdym posiłkiem czyli na pewno 4-5 razy dziennie. Do tego w międzyczasie kontrolowanie cukru- kilkanaście razy dziennie, więc albo ukłucie z palca, albo jeśli jest się szczęściarzem i ma monitoring- spojrzenie na ekran odbiornika. I kolejne decyzje- za dużo cukru, a minął odpowiedni czas od ostatniej dawki insuliny- korekta, za mało cukru- podać węglowodany proste w odpowiedniej dawce, żeby tylko nie przesadzić, bo za dużo to też niedobrze. Do tego pilnowanie bazy czyli podstawowej dawki insuliny. U zdrowej osoby trzustka sama wie, ile tej insuliny trzeba podać, a w cukrzycy co chwila trzeba podejmować decyzje. Wszystko po to, żeby poziom cukru był w zakresie docelowym, najlepiej 70-140 mg%, a jak jest poniżej 180 to cudownie. Setki, tysiące drobnych decyzji. I nigdy do końca nie wiadomo, czy na pewno prawidłowych. Bo ten sam posiłek, przy takim samym wyjściowym poziomie cukru jednego dnia może dawać cukier idealny, drugiego dnia wybije na 300, a kolejnego jest spadek poniżej 60. Czynników wpływających jest masa, nigdy do końca nie da się przewidzieć. Każda chwila dnia jest niepewnością, czy te decyzje, często podejmowane na szybko, będą prawidłowe. Na drugiej szali tej wagi  jest stan zdrowia w przyszłości. Powikłania- zawał, udar, niewydolność nerek, problemy ze wzrokiem, stopa cukrzycowa, im gorsze cukry, im większe wahania, tym większe prawdopodobieństwo, że w przyszłości one będą.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze fakt, że dotyczy to dziecka, nastolatka. Zbuntowanego po kilku latach choroby, zmęczonego nieustannym nakłuwaniem palców, zakładaniem wkłuć, sensorów (to naprawdę mimo wszystko boli!) lub podawaniem insuliny z pena, oczekiwaniem na posiłek, bo cukier za duży. Wkurzonym, że nie można bezkarnie zjeść dodatkowej porcji pizzy czy innego smakołyku. To znaczy niby można, ale czy warto? Skoro cukier zaraz poszybuje pod niebo, bo nawet ścisłe wyliczenia nie zawsze zdają egzamin. Zmuszonym do planowania i rozważania, co zjeść, kiedy iść na rower, jak zaplanować dzień. Z tej złości i frustracji ukradkiem podjadającym rzeczy niekoniecznie zdrowe, a potem zastanawianie się, dlaczego ten cukier szaleje, skoro wszystko było wyliczone. A przy wyjściu z domu targać cały sprzęt- glukometr, peny lub dodatkowe wkłucia, glukagon, coś na dosłodzenie. I ukradkowe spojrzenia przypadkowych ludzi przy mierzeniu cukru w miejscu publicznym. Nie mówię o podawaniu insuliny- teraz już ludzie są bardziej świadomi, ale kiedyś strzykawka kojarzyła się jednoznacznie z narkomanem. Ach, zapomniałabym- jedzenie na mieście- albo insulina na oko, co nie zawsze dobrze wychodzi, albo bierzemy ze sobą wagę i ważymy (zdziwione spojrzenia personelu w knajpie), albo dopytujemy o wagę zamówionego posiłku (kolejne zdziwione spojrzenia).
Wahania cukru to również wahania nastroju. Przy wysokim może włączyć się rozdrażnienie, złość, trudności z koncentracją. Przy niskim- myślenie bywa wyłączone zupełnie, mózg przestawia się na tryb ratunkowy i jest tylko jeden kierunek działania- coś słodkiego natychmiast. I kolejne niebezpieczeństwo- hipoglikemia do złudzenia przypomina stan upojenia alkoholowego, nietypowe zachowanie, drżenie rak, bełkotliwa mowa, pocenie, w końcu utrata przytomności. Kiedy leży człowiek, zwłaszcza płci męskiej- to szczerze mówiąc pierwsza myśl- pijany. Omija się szerokim łukiem,tak po prostu jest. A to niestety może być osoba z cukrzycą, która ma niski cukier. Przy wysokim też może się to zdarzyć, ale już mniej spektakularnie.

Dlatego kiedy trafi się dzień taki jak w piątek, jestem wdzięczna pogodzie, losowi, wszystkim czuwającym nad nami dobrym duchom, Bogu, mądrym ludziom, którzy wymyślili cały ten sprzęt ułatwiający życie. Bo wiem, że to tylko chwila. Kilka godzin później nie będzie śladu po naszym zadowoleniu, znów wróci złość i frustracja. I codzienna walka. Tym bardziej jestem dumna, że to w większości samodzielna praca Filipa- ja pracowałam, potem miałam dyżur, a on sam tego wszystkiego pilnował. Fakt, że poprzedniego dnia było kazanie umoralniająco- dyscyplinujące, bo wykryliśmy kilka wyskoków- zapomniałem podać insulinę przed jedzeniem, trochę podjadłem bez insuliny, przeleżałem cały dzień przed telewizorem. A tu- można- cała doba w zakresie docelowym, a na kolację była pizza

8.08.2019

Mgliście

Ranek wstał mglisty i deszczowy, wyglądało, że tak będzie przez cały dzień. Na szczęście rozpogodziło się, owszem były przelotne opady, ale już na przemian ze słońcem. Ale w powietrzu czuje się już jesień.  A ja potrzebuje jeszcze trochę lata. Nie musi być upalnie, odrobina słońca, bez nadmiaru deszczu. Chociaż 5 dni, kiedy będę miała urlop.
    I tak już mi się pogmatwało. Przez dłuższą chwilę wydawało się, że nici z urlopu, a w zasadzie z jakiegokolwiek wyjazdu. Planowałam pojechać nad morze, z Filipem, bo Mati z góry powiedział, że nie ma ochoty. A tu młody stwierdził, że w zasadzie to i on nie chce, bo zaraz jest obóz, a poza tym byli już z tatą. Trudno, postanowiłam, że pojadę sama. I zaraz potem byłymąż poinformował mnie, że i on w tym terminie wyjeżdża. Moje plany wzięły w łeb. Mimo całej samodzielności nie mogę zostawić Filipa samego. Kuba i Mati nie wystarczą. Musi być ktoś dorosły i odpowiedzialny, zwłaszcza w nocy. Babcia? Niestety nie, moja mama pilnuje siostrzenicy, teściowej nawet nie ma co pytać, bo boi się cukrzycy i wszelkich jej konsekwencji, zresztą ma swoje sprawy zdrowotne. Byłam w kropce. W ostatniej chwili przyszła mi do głowy siostra- ma jeszcze w tym czasie urlop, już wróci ze swojego wyjazdu, a jej dzieciaki i tak bardzo chciały do nas przyjechać. I nie boi się Filipa, co nie jest takie częste. A co najważniejsze- zgodziła się!!! I w ten sposób mogę pojechać. Miejsce zaklepane. Tylko znośnej pogody mi jeszcze trzeba...
   Znajomi powiedzieli, że jestem szalona, że jadę sama. Możliwe. A mam jakąś alternatywę? Mam, mogę na przykład zostać w domu i zrobić remont. Ale chcę czegoś dla siebie, co da mi trochę oddechu, spokoju. Fakt, że pobyt bez Filipa niewątpliwie będzie mnie trochę stresował, ale jakoś to przetrwam. A samotność? Też bywa potrzebna. Przede wszystkim nic mnie nie będzie ograniczało. Spokój. Cisza. Tylko to, na co sama będę miała ochotę. Już mi się podoba.

6.08.2019

Trochę jak z Hitchcocka

   Poranek zaczął się od trzęsienia ziemi- udało mi się wylać kawę. Nie za dużo, na mało ważne papiery, ale pomyślałam, że jest to początek nieszczęść, jakie dziś na mnie spadną. A tu wręcz przeciwnie. Z niedowierzaniem przyjęłam widok grafiku w pracy- o 8.30 było jeszcze kilka miejsc wolnych. I część z nich nie zapełniła się do końca dnia! Przy naszej dzisiejszej obsadzie- tylko ja z szefową- to zakrawało na cud. Po raz pierwszy od długiego czasu nie dość, że udało mi się pozałatwiać wszystkie sprawy na bieżąco, to był czas na chwilę pogawędki w pokoju socjalnym. Ale o tym za chwilę.
 
Umówione były dziś do mnie trzy przesympatyczne siostry, panie 80+, rewelacyjne kobiety, które bardzo lubię i to z wzajemnością. A dziś sprawiły mi niespodziankę- dostałam od nich ogromny bukiet z róż, goździków i margerytek z życzeniami miłego urlopu. Bukiet pachnie obłędnie, zrobił furorę wśród wszystkich współpracowników. Nasza pani dyrektor administracji która zobaczyła go później niż inni, w pierwszej chwili chyba pomyślała, że to od wielbiciela, bo omal mi się nie rzuciła na szyję z gratulacjami (kibicuje mi, żebym nie była sama). A byłymąż omal z ciekawości nie padł, kiedy go zobaczył. Nie wyprowadzałam go z błędu, w końcu nie jego sprawa od kogo dostaję kwiaty i nie mam obowiązku się tłumaczyć. Aż poczułam lekką satysfakcję
   W czasie chwilowo wolnym jedna z dziewczyn z pracy konspiracyjnym, ale dość głośnym tonem stwierdziła, że jej zdaniem schudłam. A wydawało mi się, że tego zupełnie nie widać...Bystre oko wychwyciło. Zaczęła się dyskusja jak, co za dieta itp. Tak naprawdę to nie dieta tylko trochę rozsądku i sporo ruchu, pokazałam aplikację, którą używam. Jedna z dziewczyn od razu się nią zainteresowała. Też by chciała schudnąć, razem dzielnie chodziłyśmy na nasze fitnesy i nic. Może dzięki wzajemnemu wsparciu i motywacji będzie łatwiej?
   No i rower. W niedzielę zrobiłam prawie 30 km. Wczoraj nie mogłam, od razu po pracy poleciałam na dyżur, dziś udało mi się około 15 km, ale po leśnej piaszczystej drodze, potem uciekałam przed deszczem. Ta niedzielna wycieczka to też głównie przez las i po bezdrożach. Kiedy dowiedziała się o tym jedna ze znajomych, z którą chodziłam na jogę (a teraz na koncerty), to była bardzo zdziwiona, że ja tak sama i się nie bałam. Ale zadeklarowała, że bardzo chętnie kiedyś się z mną wybierze. Zobaczymy, czy jej się uda, czy tylko tak mówi. Nie przeszkadza mi samotne jeżdżenie- słucham muzyki lub książki, ale i w towarzystwie byłoby miło. A czy ja w ogóle pokazywałam to swoje cudo na 2 kółkach? Chyba nie, więc oto ono
Dobrze się sprawuje. Dziś, kiedy wychodziłam na rower, akurat spotkałam sąsiadów. Trochę się dziwili, że mi się chce. No chce- po takim solidnym zmęczeniu od razu jest inne samopoczucie. A choć lat mam więcej niż 18, to dzięki temu na te 18 się czuję. Mam tylko  nadzieję, że nie zachowuje się zbyt infantylnie.
    To nie wszystkie zmiany i nowości, ale myślę, że jak na jeden raz to dosyć

5.08.2019

Sprawa wielkiej wagi

  To było dawno. Blisko ćwierć wieku temu Byłam wiotką  najpierw dziewczyną, potem kobietą. Co to było 50 kg! A i tak czasem wydawało się za dużo. Ha! Za dużo! To co mam powiedzieć teraz, po tylu latach, trzech ciążach, zajadaniu stresu, nieprzespanych nocach, problemach z tarczycą. Tak, zwłaszcza to ostatnie jest ciekawe. Nadczynność tarczycy- choroba przy której spektakularnie chudnie 99% chorujących. A ja się idealnie wpasowałam w ten maleńki 1% co to wręcz przeciwnie. Powoli, powoli dotarłam do etapu 80+.  Makabryczy wynik. I to nie tak, że w międzyczasie nic z tym nie robiłam. Przy pierwszym sygnale ostrzegawczym próbowałam diety Dukana. Podobała mi się, efekty były, wiadomo zdrowotnie to ona nie za bardzo, ale w miarę rozsądnie stosowana- da się przetrwać. Gorzej, że ja zawsze coś tam sobie modyfikuję, eksperymentuję. Potem poszłam do psychodietetyczki no bo skoro zajadam stresy... Nie trafiłam dobrze, pani na wizycie dość pobieżnie przejrzała moje problemy, zwłaszcza kiedy dowiedziała się, gdzie pracuję i kim jestem. Skupiła się na opowiadaniu o własnym dochodzeniu do prawidłowej wagi oraz reklamowaniu urządzeń typu jakieś platformy wibracyjne i sauny na podczerwień, co to odchudzają same. Niewypał. W międzyczasie samodzielnie dokształcałam się na tematy dietetyczne. Wiedzę teoretyczna mam, zwłaszcza w momencie kiedy zachorował Filip, to chcąc nie chcąc musiałam sporo tej wiedzy posiąść.Tylko wiedza teoretyczna nie zawsze idzie w parze z praktyką.

W końcu zaczęło mi to przeszkadzać, już tak na serio. Do tego zbliżające się wesele, stres w postaci konieczności kupienia odpowiedniej sukienki- a znaleźć coś ekstra w rozmiarze ekstra nie jest łatwo. I tak za późno się za to zabrałam, ale lepiej późno niż wcale, prawda? Poza motywacją weselną jest parę innych aspektów, również zdrowotnych. Oraz walory edukacyjne-ciężko wmawiać pacjentom, że należy chudnąć, samej wyglądając jak dobrze utuczony prosiaczek. Albo tłumaczyć jak ważny jest ruch, kiedy największą aktywnością jest chodzenie po schodach. Oczywiście chodzenie też jest ważne, ale warto by coś więcej. A jeszcze jak moja własna o 4 lata młodsza siostra dobiła mnie informacją, że kupiła sobie przez internet sukienkę w rozmiarze XS i musiała ją odesłać, bo była ZA SZEROKA, to miarka się przebrała. Do tego na innych blogach widzę jak dziewczyny dzielnie walczą, więc zaczęłam i ja. Dziś w końcu waga pokazała wynik z 7 na przedzie (-5kg). Hura!!! W zasadzie nie robię nic wielkiego. Jem jak dotąd, ale nie podjadam. No, prawie. Chałwa się zdarzyła. Do tego znacznie więcej ruchu- samochód w wyjątkowych sytuacjach, rower, do pracy spacerkiem. Liczę kalorie (czasem trochę oszukuję), mam w telefonie aplikację, inną niż dla Filipa, dodatkowo przypomina mi o piciu wody. Mam nadzieję, że jeszcze trochę tych zbędnych kilogramów ucieknie. Bez wielkiego nacisku, powoli. Nie da się wrócić do rozmiarów sprzed lat, ale do lepszego samopoczucia i zdrowia- tak. Trzymam kciuki za te dziewczyny, które też są na podobnej drodze. Życzę sukcesu,a  przede wszystkim wytrwałości. Bo nie wystarczy zacząć, trzeba też w tym wytrwać. A dodatkowego natchnienia udzielił mi recital Magdy Smalary "Kobieta do zjedzenia"- polecam!- tu o tym napisałam Kobieta do zjedzenia

2.08.2019

Tatuś się wykazał

Szok, niedowierzanie, zaskoczenie!

    Wczoraj miałam dyżur. Oczywiście jak to zwykle bywa coś się pokręciło w sprawach cukrowych. W ostatnim czasie były zbyt wysokie cukry po kolacji, więc zwiększyłam przelicznik. A do tego sensor miał zakończyć swój żywot około 21. Zawsze jest z tym trochę zamieszania, bo kiedy sensor kończy działanie, to trzeba odłączyć transmiter, naładować go, podpiąć do nowego sensora, poczekać około godzinę na inicjalizację, skalibrować, potem kolejna kalibracja za 3 godziny. Czyli jeśli sensor działa do 21, to noc z głowy. Ale lepsze to, niż zupełny brak podglądu. Oczywiście darowałam sobie informowanie byłegomęża, bo i tak ostatnio ignoruje mnie bardzo. Kuba stwierdził, że jakoś poradzą. Niestety nie mogę tego zupełnie zostawić Filipowi, bo wybudzony w nocy robi różne głupoty. Przy moim poprzednim dyżurze cukier był wysoki, trzeba było podać korektę. Dodzwoniłam się, nawet podał, choć miałam wątpliwości, czy prawidłowo. Kiedy potem sprawdziłam- okazało się że miałam rację, poszła dawka 3x wyższa niż miała pójść. Nic się nie stało chyba tylko dzięki opatrzności i hormonom. W nocy cukier zachowuje się zazwyczaj dość kapryśnie- często nie działają standardowe dawki albo efekt nie jest zadowalający. I nigdy nie wiadomo od czego to zależy, więc jeśli już są jakieś problemy, to trzeba być bardzo czujnym.
    Tym razem pokombinowałam- przed wyjściem na dyżur założyłam Filipowi nowy sensor (sam nie da rady tego zrobić, jeśli zakładamy na tylną część ramienia), po skończeniu działania starego miał go zdjąć i dalej działać według procedur. Wszystko szło dobrze, kalibracja tuż po północy, Filip sam to zrobił. A potem cukier był dość niski, na poziomie 60-70. Teoretycznie za mało, ale też i w pierwszych godzinach sensor zazwyczaj trochę zaniża, więc się nie martwiłam specjalnie. Ale byłymąż się martwił (on też ma podgląd na cukry i alarmy w razie nieprawidłowego poziomu, sama mu w telefonie ustawiłam). I to na tyle się martwił, że wydzwaniał do mnie około 2 w nocy, co robić. Poinstruowałam go, że wskazane jest zmierzyć cukier z palca, sprawdzić, czy nie leży na sensorze i w razie potrzeby dosłodzić. Ale ja tego zrobić nie mogę. Więc byłymąż z własnej inicjatywy stwierdził,  że pojedzie i sprawdzi. Cukier z palca był 110, ale w międzyczasie trzeba było zrobić kolejną kalibrację. Okazało się, że była za duża różnica, więc kalibracja nie została zatwierdzona i trzeba było poczekać pół godziny. I byłymąż sobie poradził. Czyli można. Ma fazę na bycie porządnym ojcem, ciekawe na jak długo.
   Przed chwilą też zapunktował. Mati wyszedł rano do pracy około 9. Dziś miał być ostatni dzień, zazwyczaj wracał najpóźniej o 18. A tu 21 i nadal go nie ma. Telefon nie odpowiada. Już mi przeleciało stado czarnych myśli po głowie. Skrzywienie zawodowe- za dużo w pracy widziałam dzieciaków, nawet z dobrych domów, pijanych naćpanych, pobitych. Zaalarmowałam byłegomęża, pojechał do najbliższego kolegi, ten miał telefon do innego kolegi, z którym Mati pracował i powoli dowiedzieliśmy się, co się stało. Mieli transport drzewa dość daleko, ponad 80 km, a Mati zostawił telefon w bazie. Odetchnęłam z ulgą, bo moja wyobraźnia szalała. Do tego słyszane z oddali sygnały karetek i przybyło kilka siwych włosów. Oj, te dzieci...
   No i na niedzielę byłymąż zaplanował chłopakom rozrywkę- lot helikopterem. Zachwycona nie jestem, bo oczywiście według moich standardów to nie jest bezpieczne, ale chłopaki się cieszą, więc nic nie mówię. Wolałabym jakieś inne rozrywki, nie tak ekstremalnie.  A jeszcze bardziej wolałabym, żeby wziął chłopaków pod swoje skrzydła, tak od A do Z na cały weekend. Bo mam okazję spełnić jedno ze swoich marzeń i przy okazji zrobić coś szalonego jak na moje standardy. Ale nie do końca zrobię, bo wrócę do domu, pewnie bardzo późno, ale wrócę. Chyba że jednak tatuś się zdecyduje na pełną opiekę. W zasadzie chłopcy poradziliby sobie sami w prostych sprawach, ale mimo wszystko ktoś dorosły do dyskretnego czuwania być powinien. I zazwyczaj jest to mamusia. Ale jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, to w końcu i tatuś będzie musiał częściej się wykazywać. Powinien.

1.08.2019

Pora na decyzję

Chyba już najwyższa pora- po pełnych 3 miesiącach- zadecydować co dalej z blogowaniem, które miejsce będzie tym docelowym. Pisze póki co na zmianę na WordPressie i Bloggerze. I nie potrafię powiedzieć, które miejsce podoba mi się bardziej. Każde ma swoje uroki i swoje ciemne strony. I oczywiście ciężko mi pewne rzeczy ogarnąć. W porównaniu do Bloxa kilka rzeczy jest znacznie łatwiejszych, nawet udaje mi się czasem wstawić zdjęcie lub obrazek, z innymi rzeczami bywa różnie. Nie podoba mi się zwłaszcza częściowa angojęzyczność, a to co jest po polsku, to tak jakby nie do końca zrozumiale. Pewnie to tylko moje wrażenie i brak wgłębienia się w niuanse, jakbym tak bardziej zechciała poklikać, to bym się nauczyła, ale ja mało kompatybilna z nowoczesną techniką jestem. Nie uporządkowałam też tak do końca swojej przestrzeni, ale wiadomo, prowizorki zazwyczaj są najtrwalsze.
Na Bloxie czytałam z doskoku sporo blogów, nawet nie komentując, nie zapisując ich w zakładkach, ale zazwyczaj udawało mi się je znaleźć bez problemu, czasem wpadałam tylko na krótkie podczytywanie dzięki liście blogów albo po nowo dodanych wpisach. Tu niby też można coś tam znaleźć ciekawego i nowego, ale już nie tak łatwo. Albo łatwo, a ja nie wiem jak. Za to ciekawa jest opcja pisania i powiadomień na WordPressie w aplikacji na telefon- za to duży plus. I odpowiadanie na komentarze jest też lepsze, bardziej przejrzyste. Co prawda ja z tym komentowaniem i odpowiadaniem na komentarze jestem lekko do tyłu, bo zawsze mam spóźniony refleks, zanim się zabiorę za napisanie czegokolwiek, to dawno już jest nieaktualne, za to z podziwem czytuję rozbudowane dyskusje pod niektórymi wpisami na innych blogach
Jeszcze jedna rzecz, co do której nie wiem, czy mi się podoba, czy nie. A w zasadzie kilka , ale powiązanych, wiec jakby jedna. To chyba zależy od szablonu- bo czasem komentarze to są "komentarze", czasem "myśli" lub "thougts", ok, każdy ma prawo nazwać jak chce. Oprócz tego jest kilka ikonek typu "udostępnij" na Facebooku, Twitterze, jakieś "rebloguj". I to co mnie najbardziej, choć bezsensownie stresuje- polubienia. Jakaś anomalia we mnie tkwi jeśli chodzi o polubienia i udostępnianie. Nie umiem, mam opory i tyle. Nie wiem, czy niektórzy nie mają mi za złe, że nie "polubiam" albo coś w tym stylu, zwłaszcza, że widzę jak moja pisanina lub komentarze są polubiane, no ale po prostu nie mogę. Może kiedyś się przełamię i nauczę, ale na razie nie. Bo nie wiem, czy mam lubić wszystko, czy tylko to co wybitnie mi się podoba, czy może tym, których nie polubię będzie przykro, a może są jakieś inne reguły netykiety. Może właśnie powinnam klikać te polubienia, a to że tego nie robię to jest niewłaściwe? Z góry przepraszam za moje wszystkie faux pas.
Tak więc sobie dryfuję w tych falach blogowych i chyba coraz bardziej odpływam od celu. Nie umiem wybrać miejsca i tematyki. Bo i o cukrzycy chcę pisać, i o codzienności- pracy, rodzinie i innych zawirowaniach, i o książkach, i o swoich problemach i frustracjach. Muszę wylewać żale, rozkładać na czynniki pierwsze swoje uczucia, odczucia i wrażenia. Za dużo tego wszystkiego jak na jeden blog, tym bardziej, że nie umiem się ograniczać i piszę zazwyczaj dużo. Z drugiej strony- nie da się tak zupełnie oddzielić, że na jednym blogu będzie tylko o tym, a na drugim o innych sprawach. Jestem też świadoma, że dla potencjalnych czytelników jest to trochę niewygodne, zwłaszcza przeskoki między WordPressem a Bloggerem, ale też może jakoś się uda. Kto nie chce przeskakiwać- zostanie przy jednym blogu. Na razie mam plan, żeby na Wordpressie pisać głównie o książkach i innych dziedzinach sztuki, trochę wspominać ewentualnie pisać "wypracowania na temat" czyli moje przemyślenia na różne tematy. A na Bloggerze życie aktualne, cukrzyca, praca, dzieci i inne temu podobne. Bardzo Wam to będzie przeszkadzało? Nie wiem czy już pisałam, a jeśli pisałam, to czy ktokolwiek to pamięta. Ja zawsze muszę coś nakręcić, namieszać, nie mogę jak normalni ludzie. No nie mogę, taka jestem. Na pierwszy rzut oka nie widać, dopiero potem wyłazi szydło z worka.
No więc zapraszam wszystkich chętnych
teraz jest inaczej
https://terazjestinaczej.home.blog/

bardziej niż słodko
https://aga-joz.blogspot.com/


Ten wpis jest na obu moich blogach, taki sam. Wszystkie kolejne będą inne. A może za jakiś czas jednak ujednolicę to moje pisanie? Albo zupełnie przestanę, bo przejdzie mi ochota?