29.11.2019

To był piękny sen

   Niestety tylko sen. A tak bym chciała... Już mnie z lekka dopada zniecierpliwienie. Niby nic nie boli, ale czuję, że mimo ciągłych ćwiczeń palce robią się coraz sztywniejsze, niestety stale też są lekko opuchnięte. Czasem w okolicy złamania mam wrażenie jakby coś rozsadzało gips od środka, jakby było za mało miejsca. Łykam garść leków- witamina D+K, osteogenon, wapń, coś z homeopatów zaleconych przez szefową. Ręka cały czas jest ułożona wyżej, mam piłeczkę do ćwiczeń. I liczę dni- zostało ich 5 do wizyty kontrolnej, zrobienia zdjęcia i decyzji co dalej. Mam nadzieję, że będzie tak jak w moim śnie- śniło mi się dziś nad ranem, że nagle gips znikł, tak sam z siebie, więc pognałam do ortopedy, żeby powiedział mi co dalej. A mój nadgarstek pięknie się zginał na wszystkie strony. Choć raczej to niemożliwe tak od razu. Z lekkim strachem myślę jak poukładać sobie pracę, rehabilitację, wszystkie inne zajęcia. Nie mam złudzeń, że z rehabilitacją będzie lekko- kolejki są w naszych poradniach wielomiesięczne, nawet na cito trzeba będzie swoje odczekać, więc pewnie trzeba trochę kasy na to szykować. Do pracy muszę już wrócić, z wielu względów, i finansowych, i koleżeńskich, i żeby nie umrzeć z nudów, co prawda na dyżury jeszcze nie mam zamiaru się porywać, choć tam też za mną tęsknią. No i przydałoby się przespać spokojnie noc- ułożenie się z gipsem tak, żeby nic nie uwierało, nie ciążyło- niezbyt mi wychodzi. Niemal każdej nocy mam pobudkę, pół godziny układania się, machania zdrętwiałą ręką i można spać dalej. Do tego czasem szalejące cukry i bywają noce niezbyt dobrze przespane. A mogłabym spać, bo jednak cukry bywają już znacznie bardziej stabilne. Choć teraz akurat pozmieniał się nam wpływ księżyca- przy pełni jest idealnie, wręcz nisko, za to przy nowiu (właśnie ostatnie dni)- rośnie na potęgę.
   A weekend zapowiada się dość emocjonujący. Mamy turniej w sobotę w sąsiednim mieście i w niedzielę u nas. Filip nie tańczy, jednak zrezygnował, jego partnerka jest chyba z tego powodu szczęśliwa, bo może zmienić partnera bez wyrzutów sumienia. Szczerze- mimo dodatkowych treningów Filip nie błyszczał w tańcu. Co prawda trener bardzo żałuje, bo według niego był duży progres, ale obiektywnie patrząc, to moje dziecko jest zbyt niezdarne i nie rokuje za bardzo. Za to Mati wręcz przeciwnie. Apetyt jest ogromny, zobaczymy jak to będzie, bo jednak dwa turnieje pod rząd to spory wysiłek, ale zwłaszcza ten u nas daje nadzieję na dobre miejsce. Tydzień temu poszło średnio, ale chyba lekko kondycja siadła, kilka dni wcześniej Mati po raz pierwszy oddawał krew, nie spodziewał się, że to będzie miało taki wpływ. Niby czuł się dobrze, ale widać było różnicę. Oczywiście na nasz turniej się wybieram, muszę w końcu nacieszyć oczy cudnymi widokami.
  Pogoda na dwa dni- wczoraj i dziś- z lekka się poprawiła, dziś było w porywach nawet do 10 stopni C, choć akurat kiedy chłopcy wracali ze szkoły, to złapała ich potężna ulewa, przemokli doszczętnie. Deszcz padał, ale i słońce świeciło, przez dobrą chwilę na niebie była tęcza! Ja już od ponad tygodnia nie wychodzę z domu, bo moja lekka kurteczka jest po prostu za lekka na spacery, a nie chcę się przeziębić. Tym bardziej, ze zbliża się tradycyjny czas, kiedy to łapie mnie przeziębienie i zatykają się zatoki, po czym pojawia się potworny kaszel i trwa praktycznie przez 3 miesiące. Ciekawe czy w tym roku też mi się przytrafi coś takiego. W sumie może w ten sposób da się zweryfikować przyczynę kaszlu. To znaczy przyczynę znam- nadreaktywność oskrzeli, coś w typie astmy, tylko z marną reakcją na leki typowe dla astmy. Skoro nie chodzę do pracy i nie mam szans na złapanie wirusów, to może mnie ominie ta przyjemność. A jeśli winny jest smog lub roztocza, to nawet bez infekcji kaszel się pojawi. Rozważam jeszcze uczulenie na pracę w miesiącach zimowych...
  To siedzenie w domu rozleniwiło mnie totalnie. Ciężko będzie wskoczyć na normalny tryb życia. Siedząc w domu powolutku ogarniałam wszystko, a jak znów trzeba będzie zacząć pędzić, to może być jednak nieco trudniej.

25.11.2019

Dzień bez telefonu

  Niechcący to wyszło. Rano było trochę pośpiechu i Filip poszedł do szkoły bez telefonu. Niby nie tragedia, ale telefon to jednocześnie odbiornik monitoringu glikemii. W związku z tym po pierwsze nie miałam podglądu na poziom cukru przez długie 7 godzin. Po drugie w razie awarii nie miałam kontaktu z Filipem, a on ze mną. Po trzecie nie miał przeliczonych kanapek, bo to mu ostatnio wysyłam na sms-a. Po czwarte zastanawiałam się czy ma glukometr, paski i igły do nakłuwacza w plecaku, bo zdarza mu się zapomnieć.
  Przez chwilę się lekko zestresowałam, potem minimalnie wkurzyłam na beztroskę Filipa, a ostatecznie stwierdziłam- trudno, musi sobie poradzić. Jest w szkole pielęgniarka, ma w razie czego glukometr. Jest w szkole Mateusz, może Filip domyśli się, żeby poszukać brata, a jeśli nie to może się udać do wychowawczyni lub sekretariatu. Wyliczenia insuliny przesłałam do Mateusza z prośbą, żeby przekazał Filipowi. A z brakiem podglądu musiałam sobie niestety poradzić. Gdyby nie ta moja ręka, to pewnie popędziłabym do szkoły, żeby podrzucić mu telefon, ale uświadomiłam sobie, że to jednak nadopiekuńczość z mojej strony, a Filip jeszcze nieraz będzie w znacznie gorszych sytuacjach i będzie musiał sobie radzić. Oczywiście lekki niepokój mnie dręczył, ale starałam się być dzielna. Tym bardziej, że ostatnia doba- cukier był cudownie w zakresie, aż trudno uwierzyć po ostatnich szaleństwach. Była nadzieja, że tak się utrzyma.
  I miałam rację, że zaufałam rozsądkowi- swojemu i Filipa. Nie było źle, poza tym, że wpadł do domu z hipoglikemią 45, ale takie coś bywa i wtedy, kiedy ma telefon. Zapytałam jak sobie radził przez cały dzień- wzruszył ramionami i stwierdził- tak jak wcześniej, kiedy nie było podglądu. I tak jak większość ludzi, którzy tego podglądu w ogóle nie mają. Dumna jestem z mojego dziecka, osiągnął kolejny poziom samodzielności... Można żyć bez telefonu. Nie jest to komfortowe, ale jednak da się. 
   Chciałabym móc pozbyć się tego nawyku ciągłej inwigilacji, ale jednak niepokój o Filipa jest silniejszy. Bo oczywiście w sytuacji ekstremalnej zepnie się i zadba o siebie, a jednocześnie w drobiazgach potrafi zrobić takie głupoty, że aż zęby bolą (od zgrzytania ze złości).

22.11.2019

Trzydziestka

   Nasłuchałam się wtedy od rodziny i znajomych...-Po co to szukać nie wiadomo gdzie i czego, kiedy można iść po sąsiedzku. -Ale ile to będzie kosztowało! - Macie pomysły, przecież tam tylko wyższe sfery. -W głowie się poprzewracało (tego dosłownie nie usłyszałam, ale taki można było wysnuć wniosek z wszystkich usłyszanych uwag). I tylko moja szefowa, jeszcze zanim usłyszała co zamierzam zapytała- A myśleliście o społecznej?
   Tak, myśleliśmy, to znaczy ja myślałam. Kuba miał iść do pierwszej klasy. Za płotem miałam ogromną podstawówkę- molocha. Na drugim końcu miasta miałam szkołę społeczną "dla snobów i bogaczy". Czyli klasy maksymalnie 16 osób, przyjazna kameralna atmosfera, dużo godzin angielskiego, taniec, szachy, indywidualne podejście do ucznia, basen, drugi język obcy od pierwszej klasy, zajęcia filmowe. No i czesne. Wybrałam społeczną. Po Kubie do tej samej szkoły poszedł Mateusz, potem Filip. Nawet przez moment nie żałowałam swojego wyboru. Nawet wtedy, kiedy byłam w głębokim dołku finansowym i zastanawiałam się skąd mam wziąć kasę na czesne. Nawet wtedy, kiedy po raz kolejny musiałam wykombinować czas na konsultacje, imprezy szkolne, upiec ciasto na szkolny bufet, stworzyć na już strój powstańca styczniowego do szkolnego przedstawienia, poświęcić kolejne popołudnie czy wieczór na dekorowanie sali na imprezę albo angażować się w pracy trójki klasowej przez długie 9 lat.
  Może moje dzieci w czasie nauki w tej szkole tego nie doceniały, bo też i nie miały porównania z innymi. Tu trzeba było się uczyć, nie dało się schować w tłumie, bo tłumu po prostu nie było, każdy miał na nich oko. W szkole nie było kamer, monitoringu- była za to pani Sabina i pani Irenka, które wszystko widziały i na wszystko miały sposób. Można było rozwijać swoje talenty- i nie było nikogo, kto by w sobie tych talentów nie odkrył. Uczniowie mieli mnóstwo sukcesów naukowych, sportowych i artystycznych, wszystkie egzaminy kończące podstawówkę i gimnazjum pisali najlepiej w mieście. Mieli dużo swobody, ale też dużo od nich wymagano. Słyszałam czasem opinię, że "płacimy za oceny". O nie, wszystko wymagało sporo pracy, systematyczności  i zaangażowania. Oraz samodzielności. Dzieciaki były traktowane poważnie, po partnersku, mogły dyskutować, przedstawiać własne zdanie i poglądy bez obaw. Jestem pewna, że moje dzieci na tych pierwszych etapach edukacji dostały to, co najlepsze.Nie wątpię, że i w innych szkołach też mogłyby to mieć, ale jednak akurat tę szkołę pokochałam.
  Dla rodziców szkoła też była przyjazna, choć wymagająca. Naprawdę trzeba było się angażować w wiele szkolnych spraw. Oczywiście bywały i zgrzyty, bo trafiali się rodzice typu "płacę i wymagam" ale albo zmieniali poglądy, albo dzieci zmieniały szkołę, bo przestawało im się tu podobać.
  A dziś byłam na imprezie z okazji 30-lecia szkoły. Dużo przemówień, podziękowań, wspomnień, część artystyczna, potem spotkania z osobami których jakiś czas już się nie widziało. Mnóstwo wzruszeń. Spory kawałek życia- ja spędziłam w tej szkole 15 lat. I liczę po cichu, że może i moje wnuki kiedyś będą do niej chodziły. Bo warto.

20.11.2019

Mam problem z alkoholem

  Duży problem mam. Bo po prostu go nie lubię. I nie lubię osób lubiących pić nadmiernie. Może nie tyle nie lubię tych osób, co im po prostu nie ufam. Bo ten kto nadmiernie pić lubi jest o  krok od nałogu. I najczęściej już się do tego nie przyznaje.
  Dlaczego nie lubię alkoholu? To chyba uraz jeszcze z czasów dzieciństwa. Mieszkałam na wsi, lata 70 i 80, czasy kryzysu. Mogło nie być nic, alkohol znalazł się zawsze, mimo zakazów i kar produkcja kwitła, w sklepach był na kartki, więc też trzeba było je wykupić. Pili wszyscy wokół, z okazją i bez okazji, pili w ilościach ogromnych. Akurat moi rodzice byli wyjątkiem- mama sporadycznie, tata przy okazji, ale nie tyle co inni. Ileż na tej wsi było tragedii z powodu alkoholu, wypadki, śmierć, nieszczęścia w rodzinie, bicie, bieda...
  W wieku już dorosłym prowadziłam się na tyle dobrze, że alkohol nie był mi do szczęścia potrzebny. Czasem kilka łyków piwa, ćwierć lampki wina, wódki nie piłam nigdy, nie dam rady przełknąć i tyle. Teraz zdarza mi się wypić radlera, choć i tak wolę te bezalkoholowe. Jedynie likier słony karmel i w ostateczności sheridana mogę wypić w ilości większej czyli tak do 100 ml. I dlatego chyba tak mi nie po drodze z alkoholem.
  A tu trafił się problem tego typu. Osoba dość mi bliska, mądra, rozsądna dziewczyna związała się z równie sympatycznym panem. Zapatrzeni w siebie, oboje po wcześniejszych przejściach, więc wydawałoby się, że skoro znaleźli odrobinę szczęścia, to powinno być im tylko dobrze. Ale- ona jest abstynentką z poglądami podobnymi do moich. On- początkowo porządny chłopak, trochę palił, ale z miłości rzucił- dało się. Nie było nic więcej do zarzucenia, czuły, niesamowicie dbający, wrażliwy. Tylko któregoś razu w rozmowie wydawało mi się, że jest zbyt wesoły i otwarty, jakoś inaczej wymawiał słowa. Dobrze mi się wydawało. Smutno mu było, więc wypił trochę do obiadu. Dziewczyna zmyła mu głowę, obiecał poprawę. Wytrzymał chyba miesiąc. Kolejny raz był już znacznie dyskretniejszy, ale również z podobnej okazji jak poprzednio czyli bez okazji. Znów rozmowa, tym razem już ze stawianiem warunków, płaczem z obu stron i kolejną obietnicą. Cóż, ja się wtrącać nie będę, mogę tylko powiedzieć jak ja to widzę. Jeśli trafi się taka sytuacja po raz trzeci- ja bym nie darowała. Skoro dwa razy było wyraźnie powiedziane dlaczego jest to problemem, to chyba nie ma co oczekiwać, że kolejny raz będzie przypadkowy. I raczej nie ma co się spodziewać poprawy. A wiara w siłę wielkiej miłości dzięki której on się dla niej zmieni- to tylko mrzonka i oszukiwanie się. Mnóstwo kobiet tak się oszukuje, liczy na cuda, ale zbyt wiele widziałam, żeby w te cuda uwierzyć. No ale jak to- tak zostawić biedaka w potrzebie? Jeśli straci tę miłość, to załamie się zupełnie, stoczy się, bo zabraknie motywacji do walki. Może jestem bezlitosna i cyniczna, ale kiepska to miłość, jeśli tak łatwo zapomina się o obietnicach składanych w jej obliczu. Żal mi obojga, bo poza tym jednym incydentem są naprawdę fajną parą. Nie wiem jak będzie dalej, czy się uda wytrwać w tym postanowieniu, będę z całego serca kibicować, ale ewidentnie jest to problem

18.11.2019

Rodzinnie

  Odwiedzili mnie dziś moi rodzice. Kilka dni temu wrócili z sanatorium, trochę się porehabilitowali, odpoczęli i w końcu znaleźli czas dla mnie. Mimo że oboje od lat są na emeryturze, to nadal trudno jest im wykroić wolną chwilę. Zajmują się działką, dziećmi moich sióstr, do tego od czasu do czasu jakaś wycieczka, turnus z kołem emerytów lub właśnie sanatorium, wizyty u lekarzy i czasu nie ma. Co prawda uważam, że rozpieścili nieco moje siostry w zakresie opieki nad dziećmi, ale to ich wybór.
   Jedna z moich sióstr ma trzynastoletnią córkę i dziewięcioletniego syna, druga dwie córki 7 i 2,5 roku. U obu rodzice pilnowali dzieci w wieku przed- przedszkolnym (najmłodszej pilnują nadal), potem było prowadzanie do i z przedszkola oraz w początkach szkoły. Oraz na każde zawołanie typu- wyjście na zakupy, weekend, wizyta u kosmetyczki. Mama twierdzi, że nie może inaczej, bo jeśli ona tego nie zrobi, to przyjdzie druga babcia, a przecież nie może być gorsza. A doszło już do takich absurdów, że siostra (nauczycielka) musi być w szkole o 7.40, a jej córka (w tej samej szkole) na 8.00, więc oboje rodzice idą do niej na 7, żeby dziewczyny mogły się wyszykować, siostra wychodzi, a po 20 minutach tata odprowadza do szkoły pierwszoklasistkę, a mama pilnuje młodszej. Aż się lekko wkurzyłam, kiedy to usłyszałam. No ale dzieciom trzeba przecież pomagać...Gdyby to była opieka niani, za którą trzeba płacić, nigdy by im do głowy takie coś nie przyszło. Zresztą uważam, że nawet rodzicom warto się w jakiś sposób odwdzięczyć, zwłaszcza kiedy nie chcą zapłaty za pilnowanie dzieci. Moimi chłopcami do czasu pójścia do przedszkola opiekowały się nianie, tylko Mati przez 3 miesiące był pod opieką teściowej. Nie chciała pieniędzy, ale dostała wtedy od nas w prezencie mikrofalówkę, o której marzyła. Nie podoba mi się takie podejście moich sióstr, nie podoba mi się też, że rodzice dają się wykorzystywać. Im mówię to bezpośrednio, siostrom kilka razy delikatnie podsuwałam myśl, że może by trochę odciążyć rodziców, ale chyba zbyt delikatnie. Nie żal mi, że ja nie miałam aż takiego wsparcia ani od nich, ani od teściów, bo potrafiłam sobie poradzić i odpowiednio się zorganizować (kiedyś usłyszałam- bo stać cię na to. Pewnie, ale moje siostry też pracują i wcale źle im się nie powodzi). Żal mi rodziców, którzy są coraz bardziej zmęczeni.
   A mama jak to mama- mnie też chce pomóc. Przyjechali, zrobili pyszne placki ziemniaczane, do tego miałam gulasz. Moi chłopcy wrócili ze szkoły na cieplutki obiad, trochę pożartowali z dziadkami, poprzytulali się i już rodzice musieli wracać, bo dzień krótki, a kawałek drogi przed nimi. Szkoda, że taka krótka ta wizyta... Na drogę dostali 3 słoiki miodu i kawałek ciasta upieczonego wczoraj przez Filipa i Mateusza pod moim przewodnictwem. A teraz objedzeni możemy spędzić miły wieczór we własnym towarzystwie. To znaczy chłopaki przy lekcjach, ja poczytam. Ale zawsze razem.
   Zastanawiam się czasem, jaka będę w przyszłości ja wobec moich dzieci, na ile dam im autonomię, na ile oni będą mnie potrzebować, na ile ja się zgodzę? Czy nie będę powielała zachowań moich rodziców?

15.11.2019

Odrobina szaleństwa

   W czasie przymusowego odpoczynku udało mi się umówić na spokojnie do mojej ulubionej pani fryzjerki. Już po weselu nieco skróciłam swoje włosy, a teraz było radykalne cięcie plus oczywiście kolor. Podobno wyglądam nieco poważniej- czyżbym do tej pory wyglądała jak nastolatka? Raczej nie, ale i tak dzięki temu usłyszałam kilka miłych słów. Przy okazji nowej fryzury od razu poszłam do fotografa, bo minister cyfryzacji od kilku tygodni przysyła mi sms-y, że powinnam wymienić dowód osobisty. Czyli minęło właśnie 10 lat, od kiedy mieszkam w tym mieszkaniu, bo wtedy właśnie wymieniałam dowód. Chyba powoli pora rozglądać się za czymś nowym, przede wszystkim mniejszym, bo za kilka lat kiedy chłopaki wyfruną z domu, to obecny metraż na mnie i dwa koty będzie po prostu za duży. A na sporadyczne wizyty u mamusi wystarczy mały pokój gościnny. No chyba że jednak uda mi się znaleźć kogoś jako antidotum na samotność, wtedy jeszcze jeden dodatkowy pokój by się przydał.
  Byłymąż też się poddał szaleństwu. Mati szuka sobie samochodu do kupienia i jeżdżenia, bo ma przecież prawo jazdy. A tatuś wyjechał teraz na chyba tydzień lub ciut dłużej i zostawił mu swój samochód. Aż się zdziwiłam, bo wcześniej kiedy dawałam jeździć Kubie, to był bardzo zaskoczony i wystraszony. A Mati dostał auto ot tak i bez dłuższych kazań oraz ceregieli.
  Jutro miną 4 tygodnie w gipsie. Jeszcze wytrzymuję- przede mną niemal 3 kolejne, choć niecierpliwość rośnie. Raz jest lepiej, raz gorzej. Ostatnio muszę coraz ostrożniej ruszać ręką, bo oprócz tego, że czuję po prostu uwieranie gipsu na kościach, to dodatkowo pobolewa. Nie jest to ból nie do wytrzymania, chwilowy, ale jednak dręczący. I znów bardziej puchną palce. No i ten brak pełnej sprawności- niesamowicie wkurzający. A w pracy bardzo za mną tęsknią i wszyscy mają dość. Ale nikomu nie przyszło do głowy (wiem nieoficjalnie), żeby na przykład pracować choćby o godzinę dłużej. Nie byłoby to dużym obciążeniem, bo szefowa pracuje 6,5 godziny dziennie, a dwaj panowie po 5-5,5. Nic dziwnego, że jest im ciężko. Chyba szefowa ma jakieś zaćmienie decyzyjne, bo przecież sporo zaoszczędzi, skoro ponad 1,5 miesiąca nie będzie mi płaciła, więc w ramach rozładowania kolejek mogłaby takie rozwiązanie zaproponować. Ale to jej sprawa. Wkrótce mają dołączyć do nas dwie dziewczyny świeżo po stażu, rezydentki na specjalizację. Tylko one nie mają żadnego doświadczenia, więc na początku wymagają dużej pomocy. Podobno padła propozycja, że ja mogłabym siedzieć jako nadzór i wspomaganie oraz kontrola. Co prawda oficjalnie szefowa nic takiego mi nie zaproponowała, nie wiem też jak to miałoby być wyglądać organizacyjnie. W końcu jestem na zwolnieniu, to raz. Na razie pogoda sprzyja, więc na chwilę daje się wyjść z domu w dość lekkiej kurteczce i cieplejszym swetrze, bo tylko to daje się założyć na gips- to dwa, a jak się zrobi zimno, to już będzie problem. Może na inwalidkę nie wyglądam, jakoś sobie radzę, głowę mam sprawną, ale dłuższe siedzenie w jednej pozycji jest uciążliwe- to trzy. Wiem, że praca nie jest najważniejsza, bardziej muszę zadbać o swoje zdrowie i sprawność. Żal mi kolegów, ale trudno. Minimum do zdjęcia gipsu nie wracam do pracy, choć kusi mnie niemożliwie.
   A w trakcie przymusowego odpoczynku nadal czytam, czytam, czytam, słucham muzyki. Próbowałam oglądać filmy lub seriale, ale to mi nie wychodzi. Chyba odzwyczaiłam się od migających obrazków. Choć dziś jest w telewizji film z moim ulubiony Wolverinem, tyle że dość późno, jeśli nie zasnę, to może się skuszę. Tematyka książek jest przeróżna. Dziś przeczytałam dwie krótkie pozycje autorstwa Profesora Lwa- Starowicza z serii "Pytania intymne"- "Ona" i  "On". Spodobał mi się bardzo rozdział o typach hormonalnych mężczyzn, być może na swoim drugim blogu coś o tym napiszę. To było jako przerywnik, teraz zastanawiam się nad kolejną książką. Trochę ich jest do wyboru, nawet więcej niż trochę. Legimi pod tym względem zapewnia sporą dawkę szaleństwa.

14.11.2019

Cukrzyca- jedna nazwa, dwie choroby


Nawet więcej niż dwie, bo bywają jeszcze inne, mniej częste postaci tej słodkiej z nazwy choroby. Jeden wspólny mianownik- za dużo glukozy we krwi, a co za tym idzie objawy i powikłania. Leczenie- cel jest jeden- obniżyć poziom glukozy, sposoby osiągnięcia tego celu- bardzo różne, w zależności od typu. Ale zawsze chodzi o insulinę. Albo trzeba ją podawać z zewnątrz, albo pobudzić organizm do większej produkcji, albo sprawić, żeby zechciała działać na komórki jak należy. Nie jest to łatwe. Insulina jest białkiem. Białka są trawione w żołądku, dlatego insulina nie może być podawana doustnie, a wyłącznie w formie podskórnych zastrzyków, inne leki wpływające pośrednio na działanie insuliny lub obniżające poziom glukozy są głównie w formie tabletek

Trójwymiarowa struktura chemiczna insuliny- z Wikipedii

Cukrzyca, po łacinie dźwięcznie nazywana Diabetes mellitus, to choroba znana od tysięcy lat, do bardzo niedawna była też śmiertelną chorobą,  nikt nie znał na nią leku. Próbowano intuicyjnie ratować chorych dietą wysokobiałkową lub wysokotłuszczową i niskowęglowodanową, ale bez większego powodzenia. Dopiero odkrycie insuliny w 1922 roku uratowało pierwszego cukrzyka typu 1. Bo tak naprawdę ta cukrzyca, od której się zaczęła historia choroby to właśnie typ 1. Pierwsze wzmianki pochodzą ze starożytnego Egiptu, 1500 lat p.n.e. Wtedy ówcześni lekarze zauważyli, że ta tajemnicza dla nich choroba, oznaczała bardzo częste oddawanie moczu oraz utratę wagi. Dzięki temu nazwali ją ‘ogromnym oddawaniem moczu’. Samo słowo ‘diabetes’ pojawiło się ok 250 p.n.e w pismach greckiego lekarza, Apoloniusza z Memfis. Diabetes z łaciny oznacza’ przeciekanie’ lub ‘przelewanie się przez coś’, i odnosiło się do ogromnego pragnienia i częstego oddawania moczu jakim charakteryzują się osoby chore. Tak jakby wypijana woda przez nie przeciekała. Już od początku historii choroby, lekarze zauważyli że mocz chorych jest słodki i że przyciąga mrówki i inne insekty. Niektórzy lekarze w ramach diagnozy próbowali więc próbkę moczu. Stąd pochodzi druga część nazwy – ‘mellitus’, czyli miodowy, słodki. Nie była to wtedy jeszcze choroba częsta. Dalsze badania nad cukrzycą, jej przyczynami i leczeniem kryją się za zasłoną wieków. Pewnie gdzieś są opisane, jak to w nauce bywa, ale na tyle mało odkrywcze, że się o nich mało pisze więc nie dotarłam do tych informacji. Później, w czasach rewolucji francuskiej dokonało się pierwsze rewolucyjne odkrycie w dziedzinie diabetologii. Jego autorem był Szkot John Rollo. Zauważył, że ilość cukru w moczu zależy od zawartości talerza chorego: pokarmy roślinne zwiększają zawartość cukru we krwi, a pokarmy zwierzęce zmniejszają. Było w tym sporo racji, jako że te pierwsze składały się głównie z węglowodanów, a drugie z białek i tłuszczy. Rollo był pierwszym lekarzem, który zaczął leczyć cukrzycę dietą o niskiej zawartości węglowodanów. Stało się to podstawową formą terapii aż do odkrycia insuliny. Do czasu odkryć Rollo uważano, że organem odpowiedzialnym za cukrzycę są nerki (ponieważ jednym z objawów był słodki mocz). Potem winą za chorobę zaczęto obarczać żołądek, w którym miał zachodzić proces wytwarza cukru z pokarmów roślinnych. O trzustce nikt do tego czasu nie pomyślał. W połowie XIX wieku podejrzenia padły na wątrobę. Claude Bernard zauważył, że w krwi zdrowych zwierząt zawsze znajduje się glukoza. W kolejnych badaniach odkrył, że w wątrobie znajduje się substancja, która magazynuje glukozę i produkuje cukier. Nazwał ją glikogenem, co dosłownie oznacza „tworzący cukier”. W połowie XIX wieku berliński student Paul Langerhans opisał pewną grupę komórek trzustki. Były one zupełnie inaczej unerwione niż reszta tego narządu. Jego badania przeleżały niezauważone kolejne 20 lat, aż zwrócił na nie uwagę Gustaw Laguesse. Nazwał je „wyspami Langerhansa” i odkrył, że produkują substancję mającą udział w procesie obniżania stężenia glukozy we krwi. Nazwał tę substancję insuliną od łacińskiego słowa insula, czyli „wyspa”. Mniej więcej w tym samym czasie francuski lekarz Apolinary Bouchardat zauważył, że chorzy dzielą się na dwie zasadnicze grupy. Do pierwszej należały osoby starsze i otyłe, które zgodnie z odkryciem Johna Rollo dobrze reagowały na dietę oraz na zwiększony wysiłek fizyczny. Druga grupa, którą zauważył Francuz, to osoby młode i szczupłe, na które terapia złożona z diety i wysiłku w ogóle nie działała. Niedługo potem wprowadzono terminy „cukrzyca osób szczupłych” i „cukrzyca osób otyłych”. W kolejnym przełomowym eksperymencie niestety ucierpiały psy. Niemieccy naukowcy Mering i Minkowski odkryli, że usunięcie trzustki u psów wywołuje cukrzycę, a wszczepienie jej z powrotem (wystarczył niewielki fragment wszczepiony pod skórę) zapobiegało rozwojowi choroby. Za ten dziwny mechanizm odpowiedzialna była – produkowana przez komórki beta trzustki – insulina.W 1922 r. Kanadyjczycy Frederick Banting, Charles Best i James Collip (z pomocą kierownika kliniki Johna Macleoda) uzyskali insulinę na tyle czystą, że mogli ją wstrzyknąć choremu na cukrzycę pacjentowi. 23 stycznia 1922 r. Leonard Thompson miał 14 lat i ważył 30 kg. Od 3 lat chorował na cukrzycę typu 1.  Znajdował się w śpiączce i czekał na śmierć. To on był pierwszym człowiekiem, któremu wstrzyknięto insulinę.
Leonard Thompson przed wyizolowaniem insuliny w wieku 3 lat i po kuracji insuliną w 1922 r. 
Fot. za: Trumanlibrary.org  


            Leonard Thompson żył jeszcze 13 lat, zmarł na zapalenie płuc w wieku 27 lat.

Obecnie na cukrzycę typu 1 choruje około 10% diabetyków, pozostałe 90% to cukrzyca typu 2. Dwie najważniejsze przyczyny cukrzycy typu 2 to upośledzenie wydzielania insuliny, na które wpływ mają różne czynniki genetyczne, oraz oporność na działanie insuliny, której przyczyną mogą być zarówno czynniki genetyczne, jak i otyłość. Tak więc w powstawaniu cukrzycy typu 2 biorą udział dwa czynniki: genetyczny, na który nie mamy wpływu, oraz środowiskowy - otyłość, zwłaszcza brzuszna, która jest tzw. czynnikiem modyfikowalnym, czyli wynika w znacznej mierze z trybu życia danej osoby i może ulec zmianie wskutek odpowiedniego postępowania. Cukrzyca typu 2 jest też chorobą dziedziczną. Zwykle dotyczy osób w starszym wieku, ale ze względu na epidemię otyłości, wiek zachorowania na cukrzycę typu 2 znacznie się obniżył i bywa ona w coraz młodszym wieku, niekiedy nawet u nastolatków. Popularna „dwójka” rozwija się wtedy, kiedy nasze ciało nie jest w stanie w pełni wykorzystać insuliny produkowanej przez trzustkę. W takim przypadku trzustka zaczyna produkować jeszcze więcej insuliny, aby zapobiec wzrostowi poziomu cukru we krwi. Przez wiele lat może rozwijać się podstępnie, dając skąpe objawy lub nawet nie dając ich wcale, a bywa wykryta przypadkowo lub przy diagnostyce innych chorób. Często w momencie diagnozy już widać powikłania, które ta podstępna choroba wywołała.
Cukrzyca typu 1 jest chorobą autoimmunologiczną. Oznacza to, że nasz organizm z niewiadomej przyczyny zaczyna produkować przeciwciała niszczące komórki produkujące insulinę. Nie ma możliwości przewidzieć, kogo ta choroba dotknie. I nie ma absolutnie związku z ilością zjadanych słodyczy. Owszem można podejrzewać, że w rodzinach obciążonych chorobami autoimmunologicznymi ryzyko wystąpienia cukrzycy będzie większe, ale mimo to  jest to jest wielka loteria i niewiadoma. Do pewnego momentu organizm radzi sobie z wysokim poziomem cukru, a potem jest klasycznie- wzmożone pragnienie- picie litrami czego popadnie, a przez to ogromne ilości oddawanego moczu, chudnięcie, czasem bardzo gwałtowne. Zaburzenia koncentracji, zaburzenia widzenia, senność. Oddech pachnie jabłkami. Wtedy cukier jest już wysoki- bywa 300, 400, a nierzadko i koło 1000mg%. W badaniach krwi stwierdza się kwasicę ketonową- stan zagrażający życiu. Jedyna rada to szpital i insulina. Od tego momentu zaczyna się wyboista droga diabetyka. Bo jest to choroba bardzo wymagająca, do końca życia, nie pozwalająca na moment zapomnienia. Na początku choroby bywa tak zwany „miesiąc miodowy” czyli remisja, kiedy na pewien czas wydaje się, że objawy choroby ustąpiły. Bo dawki insuliny są malutkie, czasem nawet udaje się obejść bez insuliny. Trwa różnie długo, kilka tygodni, kilka miesięcy, wyjątkowo kilka lat. Ale może też nie być „miodowego miesiąca” wcale. Kiedy się zdarzy, w chorych, a zwłaszcza ich rodziców, wstępuje nadzieja- może diagnoza była błędna, może to jednak nie cukrzyca. Niestety to tylko chwila w cukrzycowym życiu, potem jest już szara rzeczywistość. Pomiary cukru we krwi, ważenie jedzenia, przeliczanie dawek insuliny, ciągła samokontrola. No właśnie. O ile w cukrzycy typu 2 lekarz ustala dawki leków, dietę i można się tych ustaleń trzymać, o tyle w cukrzycy typu 1 tak się nie da. Już w szpitalu lekarze podkreślają, że to my, rodzice, jesteśmy najważniejszymi lekarzami swojego dziecka. To my musimy się nauczyć wszystkiego o chorobie na tyle, żeby móc modyfikować dawki insuliny, dostosowywać ją do aktywności, posiłków, dodatkowych chorób. Tu nie ma sztywnego dawkowania, wszystko jest bardzo płynne, bardzo dynamicznie się zmienia, czasem trzeba reagować z minuty na minutę.

Jak wygląda obecnie życie osoby chorującej na cukrzycę typu 1? Nie jest to tak samo jak w typie 2. Od momentu rozpoznania życie zmienia się diametralnie. Po pierwsze- podawanie insuliny do posiłków, w zależności od rodzaju insuliny 3-5 x dziennie, do tego ewentualne korekty i 1 x insulina bazowa. Licząc ostrożnie około 1500 ukłuć rocznie jeśli stosuje się peny, przy pompie- luksus, tylko 120, może maksymalnie 150. Po drugie pomiary glukozy z palca- na czczo, przed każdym posiłkiem, przed snem- obowiązkowo, a dodatkowo wskazane 2 godziny po posiłku, w nocy 1 lub 2 x, przy każdej wątpliwości co do samopoczucia, czy nie jest ono wywołane zbyt wysokim lub zbyt niskim poziomem glukozy. Czyli średnio 10 x dziennie. Już nie będę liczyć ile ukłuć może być w ciągu całego życia… Trochę pomaga ciągły monitoring, sensor wkłuwa się na przykład raz na 6 dni, do tego pomiar z palca w celu kalibracji 2-3 x dziennie. Znacznie mniej tych ukłuć, choć całkowicie wyeliminować się ich nie da



A teraz kwestia posiłków. Tu jest potrzebna matematyka. To co zjadamy, to białka, tłuszcze i węglowodany. W różnych ilościach, więc każdy (KAŻDY!) posiłek trzeba zważyć, określić zawartość tych składników,  przeliczając na wymienniki węglowodanowe i białkowo- tłuszczowe, potem w zależności od pory dnia, wyjściowego poziomu glukozy, planowanej aktywności policzyć ile należy podać insuliny. I już można jeść. Można, o ile cukier nie jest zbyt wysoki. Bo czasem trzeba odczekać- 10-15 minut albo nawet i pół godziny. Co można jeść? Tak naprawdę wszystko, byle rozsądnie. Bo pewne rzeczy podnoszą cukier natychmiast, inne dopiero po kilku godzinach i często kłopot bywa dopiero w nocy. Tym bardziej, że czasem można idealnie skomponować posiłek, z najwyższą dokładnością policzyć i podać insulinę, a cukier i tak zrobi niespodziankę. Bo w tej chorobie jedyną przewidywalną rzeczą jest jej nieprzewidywalność. I to ze nie da się o niej zapomnieć na dłużej niż kilka chwil. Filip pamięta jeszcze życie bez cukrzycy, miał 10 lat kiedy zachorował, ale chorują też znacznie młodsze dzieci, nawet takie około roku i to coraz częściej… Nie wyobrażam sobie ogromu problemów z opanowaniem cukrzycy u takiego malucha.
 O cukrzycy mogę mówić i pisać dużo, do Waszego znudzenia. Wiem, że póki to nie dotyczy akurat danej osoby, to te wiadomości są tylko informacją, w którą czasem trudno uwierzyć. Często w oczach moich rozmówców widzę niedowierzanie, nawet lekceważenie. Wiem, ja też kiedyś tak myślałam- to tylko cukrzyca… Pamiętam rozmowę sprzed wielu lat z mamą już dorosłej (24- letniej) diabetyczki, chorującej od 4 roku życia. Filip wtedy jeszcze nie chorował, pojęcie o cukrzycy miałam, ale od strony medycznej, a nie o tym jak się z nią żyje. I ta pani w dość histerycznym tonie (tak to wtedy odczułam) tłumaczyła mi, dlaczego tak bardzo się boi o córkę. I powiedziała między innymi- „bo pani nie wie jak to jest”. Teraz już wiem. Choć wolałabym nie wiedzieć. I często w bardzo histeryczny sposób podchodzę do cukrzycy.
A dziś jest Światowy Dzień Walki z Cukrzycą. Dlaczego dziś? To dzień urodzin naszego największego dobroczyńcy, odkrywcy insuliny, laureata Nagrody Nobla, doktora Frederica Bantinga. Symbolem walki z cukrzycą jest błękitne koło. Obecne we wszystkich kulturach świata. Symbolizuje życie i śmierć, ale przede wszystkim jest znakiem zjednoczenia.


12.11.2019

Połowa

   Z ręką w gipsie mam chodzić w sumie 48 dni (oby się nie przedłużyło, tfu, tfu!)- dziś minęła połowa tego czasu. Czyli zaczynam odliczanie w dół. Jakoś funkcjonuję, coraz sprawniej idzie mi robienie różnych rzeczy jedną ręką, czasem udaje mi się coś pomóc lewą, ale nie jest to wygodne, bo dość dziwnie mam ułożony gips i w łokciu zginać mogę, ale każdy inny ruch jest trudny i karkołomny- dosłownie- muszę wyginać kręgosłup pod dziwnym kątem. Więc na ogół tego nie robię. A od wczoraj to już w ogóle. Coś mi "strzeliło" między łopatkami, miewam takie coś okresowo od kilkunastu lat po gwałtownym ruchu, przychodzi samo, przechodzi też samo, dzień czy dwa nie mogę się skręcać lub schylać. Trener od fitnessu w ubiegłym roku sprawdzał, że mam jakieś napięcie w tym miejscu, mam, ale zazwyczaj nie przeszkadza, więc póki co daruję sobie interwencje. Dobrze na to działała joga, ale teraz się nie da. Co prawda już przechodzi, wiec też nie płaczę.
   Siedzę sobie w domu i kombinuję. Powoli zaczyna mi się nudzić. Czytam, przekładam papiery, markuję jakieś prace domowe- za wiele nie mogę. Do pracy nie pójdę, bo przecież jestem na zwolnieniu. A już mi zaczyna brakować wyzwań umysłowych. Co prawda szefowa zastanawiała się, czy nie dałoby się mnie jakoś inaczej wykorzystać, typu posadzić ze mną pielęgniarkę, ale nie. Nawet ubranie się i wyjście z domu bywa problemem, poza tym nie posiedzę zbyt długo w jednej pozycji, głupie włożenie stetoskopu w uszy jedną ręką jest niezbyt wykonalne. Mogłabym ogarniać papiery, ale na to na szczęście nikt nie wpadł, chyba zbyt mało wymagająca taka praca. Z lekkim strachem myślę jak to będzie, kiedy już wrócę do pracy w grudniu. Na taryfę ulgową nie mam co liczyć, będę miała za swoje. Co prawda na dyżury nie wrócę przynajmniej przez 2-3 miesiące, ale sama się zastanawiam jak długo wytrzymam bez tej pracowej adrenaliny.
  Na dodatek zrobiłam swoim złamaniem mały problem naszym trenerom. 1.12 będzie turniej organizowany przez nasz klub. Zawsze pomagałam w roli opieki medycznej, a tu nic z tego. Ciekawe czy znajdą kogoś innego. Dotychczas nie musieli szukać, doskonale wiedzieli, że nie odmówię, a tym razem będą mieli nieco gorzej. Mają sporo znajomych wśród lekarzy, ale tylko ja zazwyczaj dawałam się wkręcić w pracę społecznie. Teraz mam wymówkę i usprawiedliwienie. Co prawda wolałabym inaczej, w tej chwili nawet ten dzień spędzony na turnieju byłby lepszy od uciążliwości gipsu. Ech...

8.11.2019

5 lat z cukrzycą

Ten wpis zamieszczę na obu swoich blogach.
 https://terazjestinaczej.home.blog/2019/11/08/5-lat-z-cukrzyca/
 Dzisiejsza data jest dla mnie bardzo ważna. Może nie powinnam tego dnia traktować jako rocznicy, nie świętujemy, bo tak naprawdę nie ma czego świętować, ale ten dzień zmienił w ogromnym stopniu moje życie. Mówię o tym często i do znudzenia, ale muszę. To pomaga mi w pokonywaniu demonów, pogodzeniu się z rzeczywistością.
To była sobota. Kilka dni wcześniej Filip poprosił- mamo, zrób coś z tym moim sikaniem. Fakt, kilka dni wcześniej jechaliśmy na cmentarze z okazji Wszystkich Świętych i kilka razy musiałam się zatrzymywać na siku. Wcześniej tak nie bywało, ale w sumie sporo pił, więc normalne, że sikał. A skoro nic nie bolało, to nie ma powodu do niepokoju, ewentualnie zrobimy badanie moczu dla pewności, może wystarczy Furagin. Kilka tygodni wcześniej w szkole były konsultacje- wszyscy nauczyciele zwracali uwagę- Filip jest rozkojarzony, nie uważa na lekcjach. Czwarta klasa, spore zmiany, pewnie trudno mu się odnaleźć. Do tego niedawno był rozwód, to też przecież mogło wpłynąć na jego stan psychiczny. Ale oceny w miarę dobre, nie ma co się czepiać. Za dużo komputera, trzeba by ograniczyć. Trochę ostatnio schudł, za bardzo tego nie widać, bo nadal był okrąglutkim pulpecikiem- zawsze lubił sporo jeść. Chyba zaczęło mu to przeszkadzać, bo sam zadecydował, że trochę zmienimy dietę i widać efekty. Odstawił soki, pije tylko wodę i to sporo, i dobrze.
Piątek- badanie moczu aparatem w przychodni- w zasadzie nic, tylko spora ilość glukozy. Czyli aparat znów zepsuty, niedawno przecież też tak było. Trzeba powtórzyć, piszę skierowanie. A może przy okazji jakaś morfologia, badan krwi nie miał robionych chyba nigdy? To jeszcze tarczyca i cukier, przy jednym pobraniu. Sobie też zrobię, bo już dawno powinnam sprawdzić, a wiecznie nie mam okazji. Co prawda jutro Kuba jedzie na turniej, ale rano zdążymy do laboratorium, a i tak jedzie z rodzicami partnerki. W laboratorium w punkcie pobrań w  sobotni poranek pustki i dobrze, bo Filip nie bardzo chce współpracować przy kłuciu, wyje i wyrywa się. Kurczę, 10- latek mógłby już nieco spokojniej do tego podejść. Chwila rozmowy o niczym z laborantką, podśmiewamy się z małego panikarza, pani jeszcze pyta dlaczego te badania- a tak, do sprawdzenia. I słyszę, że kilka dni temu też mieli podobny przypadek, wyszedł wysoki cukier. No tak, kiwamy głowami, choroby się czepiają. Wyniki do odebrania przed 12. Ja muszę przygotować Kubę, zrobić jakiś obiad, proszę byłegomęża, żeby po nie skoczył i tak idzie do miasta. Dość długo nie wracał, więc chyba wszystko w porządku? Przyniósł te wyniki po 13. Spokojnie, jak gdyby nigdy nic, powiedział- coś tam jest ponad normę. Co? Rzut oka i omal nie upadłam. Glukoza 342. Ile??? Przecież to cukrzyca. CUKRZYCA!!! Jak to, u mojego dziecka? To niemożliwe!!!
To była sobota 8.11. Od 13.30 działałam na autopilocie. Telefon na oddział dziecięcy- pytanie do znajomej lekarki- jechać do was czy od razu do kliniki. Do kliniki. Telefon do szefowej- Filip ma cukrzycę, jedziemy do kliniki, nie będzie mnie w pracy przez jakiś czas. Telefon do mamy- tu głos mi już nieco zadrżał- moje dziecko jest chore, nie wiem co to będzie. Pakowanie-piżama, klapki, ręczniki, woda, szczoteczka do zębów. O kurczę, a jutro mam dyżur, i 11.11 też, nie ma szans na żadne zamiany, muszę być. Tłumaczę byłemumężowi, żeby też się spakował, musi zostać z Filipem w szpitalu. Protestuje, przecież to nie małe dziecko. Może i nie małe, ale dziecko, jego dziecko, przerażone, bo nie wie, co się dzieje. Dobrze, jedną noc zostanie ale potem też nie może, trudno, coś wymyślimy (ostatecznie na kolejną noc przyjechała moja mama, potem już nie było potrzeby). 100 km do miasta wojewódzkiego. W połowie drogi widzę, że Filip ma coraz mniej wyraźną minę i trzęsie się ze strachu, więc zamieniam się z byłymmężem, on za kierownicę, ja do Filipa, zagaduję, plotę jakieś bzdury. Potem izba przyjęć, szybko na oddział. Znów histeria przy zakładaniu wenflonu. Najpierw dwie doby uziemienia, pod ogromną pompą podającą insulinę dożylnie. Na oddziale pustki, to przedłużony weekend, więc są tylko ci, co muszą. Korytarze przechodzi pani- jakaś znajoma twarz. Zagaduje- jej wnuczek trafił tu kilka dni temu z cukrzycą, pyta czy my też. To ten chłopak, o którym rozmawiałam rano w laboratorium, jego babcia jest naszą pacjentką…
 Kolejne dni w szpitalu- jeździłam codziennie, po przedłużonym weekendzie były szkolenia, nauka robienia zastrzyków, przeliczania wymienników, insuliny, zasad diety, radzenia sobie w trudnych sytuacjach. I to czego najbardziej nienawidziłam- każdy (KAŻDY!!!), kto dowiadywał się, że jestem lekarzem, czuł się w obowiązku poinformować mnie, że i tak ja i moje dziecko mamy szczęście- bo przecież ja się znam! A ja byłam przerażona. Ręce mi dygotały, kiedy miałam podać insulinę. Bałam się liczyć, bo na pewno coś pomylę. Wszystko w środku mi wyło, kiedy czekałam na wynik pomiaru na ekranie glukometru. Na dodatek w głowie miałam wszystkie mądre wiadomości o możliwych powikłaniach. Nic więcej. Po 2 tygodniach wróciliśmy do domu. Byłymąż oczywiście całość opieki i dbania o cukrzycę zostawił mnie. Bo ja się znam, więc on nie musi. Potrafił zmierzyć cukier i podać insulinę, jeśli powiedziało mu się ile podać, ale nic poza tym. I tak jest do dziś…
Pierwsze dni, a zwłaszcza noce, w domu były w ciągłym napięciu. Szybko zaczęła się remisja, więc i spadki cukru. Domowa rzeczywistość plus szkoła zwykła i muzyczna, wszystko wymagało cierpliwego dostosowywania się, układania na nowo planu dnia, pogodzenia mnóstwa spraw. Do tego moja praca. Udało się, jakoś. W tej chwili, po tych pięciu latach już wiem, że daliśmy radę. Nie jest idealnie, na pewno mogłoby być jeszcze lepiej. Ale jest dobrze na tyle, na ile to możliwe. Mamy pompę, mamy system monitorowania glikemii, radzimy sobie wystarczająco. Oczywiście i gorsze momenty się trafiają, bo ta zołza jest bardzo nieprzewidywalna. Filip jest już dość samodzielny i samowystarczalny, co prawda jeszcze zbyt często zdarza mu się zapomnieć o podaniu insuliny, nie zawsze umie rozsądnie rozplanować jedzenie, nie do końca radzi sobie w sytuacjach kryzysowych, ale to przecież nadal dziecko i muszę nad nim czuwać, nie mogę wymagać, żeby sam o wszystkim decydował. W planach- zmiana pompy, jeśli się da to na lepszą, może do tego „zamknięta pętla”- coś, co znacznie lepiej naśladuje pracę normalnej trzustki. Bo choroby nie da się pozbyć. Zaakceptowanie też nie jest łatwe. Najważniejsze- pogodzić się z rzeczywistością, jaka przypadła nam w udziale i żyć na tyle normalnie, na ile się da. Pod tym względem, mimo że nasza codzienność jednak kręci się cały czas wokół cukrzycy (pomiary cukru, pamiętanie o podawaniu insuliny, liczenie, ważenie, zmiany wkłucia, dbanie o zapas sprzętu, wychodzenie z domu z całym ekwipunkiem), to wygraliśmy. Te chwile, kiedy mam moment załamania są coraz rzadsze. Po prostu- żyjemy tak jak się da najlepiej. Te pięć lat temu nie myślałam, że tak się da. Nawet jeszcze rok czy dwa lata temu nie byłam wystarczająco pogodzona. Teraz dojrzałam. Choć wspominam czasem, jak mi bywało źle… Blog mama-nie-perfekcyjna zawiesiłam, już na nim nie piszę, bo to zamknięty rozdział, ale jest tam cała nasza kilkuletnia walka. Zdarza mi się sobie przypominać jak to było.
https://mamanieperfekcyjna.wordpress.com/2015/11/08/historia-zatoczyla-kolo/
https://mamanieperfekcyjna.wordpress.com/2017/11/07/cukrzyca-wygrywa/
Za kilka dni będzie obchodzony Światowy Dzień Cukrzycy- wtedy po raz kolejny postaram się pokazać obiektywnie co to za choroba

3.11.2019

Znowu to samo

   Ja się chyba nie nauczę. A powinnam, bo po raz kolejny jest to samo. Czyli pochwalę się, że ajaj! cukrzyca tak spokojnie, nie ma problemu i w ogóle cud- miód. A następnego dnia znów się coś dzieje. Tym razem sensor. Po raz już nie wiem który w czwartej dobie zaczyna świrować, mocno zaniża pokazywany poziom cukru. A jak jest nisko to co chwila wyje alarm w telefonie. Filip twierdzi, że nie czuje się na niski cukier, sprawdza z palca (wczoraj było kłucie 10x) i rzeczywiście jest w normie, więc wyłącza alarmy, żeby go nie denerwowały. Co gorsza wczoraj była też jakaś awaria systemu i przez większą część dnia nie miałam podglądu w swoim telefonie. Nie chciałam też co chwila dopytywać Filipa, bo go to oczywiście irytuje, a chodzić do niego, żeby sprawdzić- oj, to przecież uciążliwe. Bo w ramach bycia niepełnosprawną zaległam w pożyczonym  z pokoju Mateusza ogromnym fotelu- worku sako. Siedzi się rewelacyjnie, gorzej ze wstawaniem, bo nisko, więc jeśli nie muszę, to staram się nie wstawać. Tym razem na infolinii trafiłam na konsultantkę, która za wszelką cenę usiłowała mnie przekonać, żeby dać jeszcze sensorowi szansę. Dałam. Tylko że całą noc pokazywał ponad 200, a pomiar z palca- cóż, jedną ręką jest średnio komfortowy. W nocy nie mam ochoty budzić dziecka co 2 godziny. Sama zresztą też wolałabym nie. A o 7 rano sensor zakomunikował, że się niestety zużył i proszę go zmienić. A miał jeszcze 2 dni spokojnie działać. Świetnie, tym razem inna konsultantka i reklamacja przyjęta. Ale cukier już się rozbujał i oscyluje tak około 200-250 z chwilowymi spadkami do 180, a potem znów w górę. Po prostu rewelacja.
  Byłymąż zaprosił wczoraj chłopaków do siebie na wieczór. Kuba z żoną mieli inne plany i znów było małe spięcie- bo dzień wcześniej mieli wolny wieczór, ale wtedy tatuś był zbyt zmęczony i nie miał ochoty na towarzystwo. I było mu przykro, że młodzi nie chcą z nim spędzać czasu. Filip i Mati oczywiście skorzystali. Zazwyczaj byłymąż przyjeżdżał po chłopaków i zabierał do siebie. Ale tym razem stwierdził, że skoro Mati ma już prawo jazdy, to przecież mogą sami przyjechać. Średnio mi się to widziało, młody jeszcze dopiero uczy się samodzielnej jazdy, ale przecież nie zabronię... Choć lekki stres miałam. Przypomniało mi się też, jak kiedyś dałam (wręcz na siłę wepchnęłam) samochód Kubie i byłymąż był wręcz zszokowany- jak to??? Pozwoliłam Kubie jeździć samodzielnie ??? A teraz sam robi to samo.
  Dziś z kolei obiad był u teściowej. Na jej wyraźne zaproszenie włącznie ze mną. Bo wcześniej od jakiegoś czasu byłymąż chadzał do nich z chłopakami, ja z powodu narzeczonej byłam pomijana. Niechcący dowiedziałam się, że narzeczona póki co nie ma wstępu do teściowej, zresztą bardzo nie lubi przyjeżdżać do naszego miasta, może myśli, że coś jej zrobię? A teściowa do mnie słodka i kochana, nawet kotlecika chciała mi pokroić, bo ja taka biedna... No, na szczęście jakoś sobie radzę, coraz lepiej, choć za mocno się nie wychylam, bo jednak się boję o ten swój nadgarstek. Przede mną jeszcze pełne 5 tygodni laby, wolałabym, żeby to było tyle tyle, a rehabilitacja to już w trakcie pracy, więc przykładnie nie używam ręki do niczego. Jak obiecałam ortopedzie- służy tylko ku ozdobie, trudno.
   I tak sobie mija czas. Niby spokojnie, niby pracuję intelektualnie, czytam, piszę, myślę, dyryguję. I czekam... A planów mam, że ho- ho! Tylko aż się boję je wizualizować, bo jak to usłyszałam od osoby mającej ze mną realizować te wcześniejsze plany- już wystarczająco planowałam i wszystko szlag trafił. Jestem zbyt żywiołowa i mam za dużo zwariowanych pomysłów. No jestem... Ale przecież nie złamałam tej ręki specjalnie. Mnie też to nie pasuje. I pokrzyżowało kilka fajnych zamierzeń. Ale płakać nie będę, bywają gorsze rzeczy, ręka się zrośnie, plany zmodyfikujemy, zaległości nadrobimy i też będzie fajnie. Tylko muszę częściej sobie przypominać, że 18 lat dawno już za mną.