Niedziela wydawała się dobrym dniem na wyciągnięcie roweru po zimie. Dawno nie jeździłam, nie sprzyjała pogoda, do tego działka, która pochłaniała czas po pracy. W końcu dziś poprosiłam Matiego żeby dopompował koła i zobaczył czy z moim rowerem jest wszystko w porządku. Koła dopompowane, ale nie działają przerzutki, co prawda i tak rzadko ich używam, ale trzeba by naprawić.
Miałam pojechać tylko jakąś krótka trasę na rozruch, w końcu dość długo nie ruszałam się intensywniej. Były dwie opcje- dłuższa czyli tradycyjnie ścieżka rowerowa- 12 km lub krótsza- na działkę i z powrotem- około 7 km. Stwierdziłam, że zobaczę ile czasu jedzie się na działkę, bo dotychczas docierałam tam tylko samochodem. No więc w jedną stronę 20 minut w wolnym tempie. Na działce posiedziałam chwilę, dopóki nie "zleciały się zewsząd komary na wieść, że już można mnie zjeść" (skąd Cohen i Zembaty o tym wiedzieli?). A ponieważ godzina była wczesna, słońce, wietrzyk i sporo chęci na aktywność, więc postanowiłam pojechać jeszcze 2 km do sąsiedniej miejscowości drogą nad kanałem. Kiedy tam dotarłam, uznałam, że mogłabym wrócić nieco okrężną drogą przez las i wyjechać na koniec ścieżki, którą zazwyczaj jeżdżę. Droga przez las cudna, powietrze upajało, komary gdzieś znikły. Trochę przeliczyłam się z odległością, bo do tej ścieżki musiałam przejechać lasem ponad 10 km. W sumie wyszło mi prawie 22,5 km.
Chyba trochę przesadziłam... Czuję płuca, wszystkie mięśnie, zwłaszcza te z dolnej części ciała, jutro pewnie będę miała problemy z poruszaniem się. Ale było warto. Nie wiem kiedy znów trafi mi się taka okazja, bo przecież to nie jest tak, że sobie wychodzę i jadę, musi się zgrać kilka czynników- czas, pogoda, chęci, nastrój, trasa, sprawność. Tym razem wszystko dopasowało się idealnie...