29.05.2019

Sytuacja się klaruje

  Ostatnio trwaliśmy w zawieszeniu, jeśli chodzi o sytuację taneczną Mateusza. Niezorientowanym w  temacie przypomnę, że Mateusz od 5 lat tańczył z dziewczyną z sąsiedniego miasta (kiedyś nasz klub miał tam swoją filię) Zaczynali od klasy E, obecnie mają w standardzie B, w łacinie C. Początkowo było bardzo fajnie, w tych niższych kategoriach o sukcesy było dość łatwo. Jeździliśmy na turnieje, najpierw w najbliższych okolicach, potem dochodziło już nawet do 300-350 km. Zazwyczaj ja byłam kierowcą, czasem byłymąż, potem kiedy się nieco zestarzałam i zmęczyłam, a rodzice partnerki coraz bardziej zaczęli angażować się w taniec, to co jakiś czas kierowcą był jej ojciec (ale i mama wtedy też jeździła dla towarzystwa). Do pewnego momentu wszystko wyglądało ładnie, miło i przyjemnie. Partnerka poświęcała dla tańca bardzo dużo, dojazdy na treningi 2x w tygodniu po 40 km w jedną stronę, późne powroty do domu, w weekendy albo dodatkowe treningi, albo wyjazdy na turnieje. Ale to był podobno jej żywioł, kochała taniec i nic innego się nie liczyło. Dla ścisłości- nam też zdarzało się dojeżdżać na dodatkowe treningi do ich miasta, kiedy jeszcze tam był klub albo do drugiego sąsiedniego miasteczka- one miały tam znacznie bliżej. Ale i tak partnerka przejeździła sporo kilometrów na te treningi.
   Taniec nie jest tanim sportem. Buty taneczne do dwóch stylów, czasem potrzebne kilka par w sezonie, a każde to ponad 200 zł. Stroje taneczne- w niższych klasach mniej kosztowne, potem coraz więcej i więcej, a w klasie B to sukienka kosztuje czasem i kilka tysięcy zł, zależy od zdobień. Chłopaki mają prościej, w standardzie frak (ok. 2-3 tysiące), w łacinie ewentualnie zdobiona koszula. Stroje oczywiście szyte na zamówienie, w specjalnych zakładach. Zazwyczaj dziewczyny w sukience tańczyły po 2-3 sezony, aż zdobywały wyższą klasę. Ale nie partnerka Mateusza. Sukienki jej mama wymyślała coraz to nowe co kilka miesięcy. Piękne, oryginalne, drogie i niestety w czasie tańca okazywało się, że zupełnie niepraktyczne- to za ciężkie, to nieodpowiednio się układały, to efekt był nie do końca zadowalający. Ale to był kolejny element poświęcania się i zaangażowania w taniec.
  Niestety apetyt rośnie w miarę jedzenia. Im więcej było sukcesów na początku, tym większe oczekiwania później. Kiedy dzieciaki zdobyły klasę B, okazało się, że z sukcesami już nie będzie tak łatwo. Trenerzy chwalili, że tańczą dobrze, a na turniejach zajmowali ostatnie miejsca. Mati bywał rozczarowany, ale rozumiał, że to już naprawdę wysoki poziom i nie narzekał. Robił swoje i wierzył, że w końcu będzie lepiej. Ale partnerka i jej mama były coraz bardziej sfrustrowane. Tyle się poświęcały, starały, a efektów nie było. Dziewczyny w tym wieku (15 lat) potrafią być nieźle nakręcone, łatwo pokazują swoje fochy i są mało stabilne emocjonalnie.  A jak się jeszcze ma mamusię, która to wszystko podsyca, to tworzy się mieszanka wybuchowa.  Żeby nie było, że to tylko one były winne tej sytuacji- Mati  powoli zaczynał mieć dość dalekich wyjazdów co tydzień. Owszem, kochał taniec, ale nie angażował się aż tak bardzo jak one. Wolał bliższe turnieje- one z kolei naciskały na te dalekie, a na bliskie bardzo kręciły nosem. No i to nad czym bardzo ubolewam, ale nie mam wielkiego wpływu- Mati w czasie tańca nie pokazywał emocji. Tymczasem wskazane było granie twarzą, szeroki uśmiech, wyrazista mimika. On zazwyczaj prezentował tzw. "poker face" i mimo wielu próśb, namawiań i tłumaczeń nie udawało się tego zmienić. Wynikało to tak naprawdę z przeogromnej nieśmiałości Mateusza, on po prostu nie umiał się otworzyć, tylko nikt nie chciał tego zrozumieć. Słyszeliśmy w kółko- ale on MUSI!!! Parę razy nie wytrzymałam i odpowiedziałam- to zmuś go jeśli potrafisz. Wiem, że to dużo by pomogło, ale miałam łamać charakter własnego dziecka?
   Punktem kulminacyjnym były nieporozumienia w sprawie plakatu na grudniowy turniej w naszym mieście. Każda para wręcz pała chęcią do reklamowania turnieju swoim wizerunkiem. Partnerka również, to było zwieńczenie jej wszystkich marzeń, wisienka na torcie. A Mati nie chciał. Awantury, namawianie, naciski, gorące rozmowy, w końcu udało się wypracować kompromis, para była na plakacie, partnerka w pełnej krasie, Mati od tyłu. Ja też wolałabym pełne ujęcie, ale nic na siłę. Trenerzy to zrozumieli, partnerka i jej rodzice- nie. Do tego mama partnerki nie pracująca od wielu lat, poszła w końcu do pracy i zaczęła mieć mniej czasu, trudno było pogodzić dojazdy na treningi i pracę. Nagle pozmieniały się priorytety i możliwości. Bo kiedy ja czegoś nie mogłam z powodu kolidowania z pracą, to było wielkie zdziwienie i foch. Potem jeszcze doszła choroba ojca partnerki i zaczęło się opuszczanie treningów. W końcu kilka tygodni temu z inicjatywy trenerów, ale na prośbę rodziców partnerki doszło do wspólnego spotkania  w celu ustalenia strategii dalszego postępowania. Trochę byłam tą rozmową rozczarowana, bo miałam wrażenie, że całą winą za brak sukcesów został obarczony Mateusz. Wnioski z rozmowy były takie, że tańczyć ze sobą chcą nadal, Mati spróbuje się bardziej otworzyć, my będziemy się angażować równie mocno jak oni. Niestety nic z tego nie wyszło. Partnerka zaczęła przyjeżdżać coraz rzadziej- bo to egzaminy gimnazjalne, to wycieczka, to nie ma kto jej dowieźć. A czasem i bez podania przyczyny i uprzedzenia. A skoro nie było treningów, to i na turnieje nie ma się co wybierać. Odpuściliśmy jeden, drugi, trzeci, i te bliższe, i dalsze. Ale zbliża się kolejny turniej u nas. Dobrze byłoby zatańczyć, trenerzy też na to liczyli. Odpowiednio wcześniej Mati zaczął się dopytywać partnerki co ona na to. Zaproponował, że możemy przenieść większość treningów do sąsiedniego miasteczka- ona ma tam bliżej. Przez długi czas nie było wiążącej odpowiedzi, aż po prostu nie dało się już nic zorganizować. Co gorsza i partnerka, i jej mama nie odpowiadały na nasze wiadomości i próby kontaktu. Przez chwile bałam się, że może coś się stało, jakaś kolejna choroba lub inne przykre wydarzenie w rodzinie, ale do tej pory zazwyczaj mama partnerki skwapliwie korzystała z mojej wiedzy medycznej przy problemach zdrowotnych (włącznie z prośbami o wypisanie recepty, bo nie chce się jej iść do swojego lekarza rodzinnego). W końcu otwarcie zapytałam co się dzieje, czy partnerka nie chce już tańczyć z Mateuszem i co zamierzają dalej. Po kilku (!) dniach dostałam odpowiedź, że tańczyć chce nadal, tylko ma na głowie naukę, projekt, koniec gimnazjum, bal na zakończenie i jest zmęczona. Trudno, przyjęłam te tłumaczenia do wiadomości. Ale chciałam też wiedzieć co dalej- na wakacjach jest obóz taneczny, poza tym trzeba też zaplanować treningi. Znów na odpowiedź czekałam kilka dni. Po czym dowiedziałam się, że jeszcze nieoficjalnie, ale partnerka się wypaliła i nie chce już tańczyć. Może w przyszłości zmieni zdanie, ale na razie nie. Szkoda tylu lat pracy, poświęceń, ale nie da się przecież jej zmusić (no, ja myślę! Ale Mateusza to powinnam była zmusić). Trenerzy wściekli- bo ich nie raczyli nawet poinformować. Uważają tak jak i ja- że po co było mydlić oczy rozmowami, ustaleniami, skoro wygląda to na zamierzone działanie w celu zrzucenia winy na innych. Żeby wyszło na to, że oni się poświęcali, a nikt nie docenił ich starań i nie pomógł. Ja naprawdę rozumiem, że można mieć dość, można chcieć zrezygnować, ale po co tak kręcić? Gdyby szczerze powiedzieli to samo kilka tygodni temu, to inaczej rozgrywalibyśmy to wszystko. I nikt nie miałby do nich żalu, bo tak się zdarza. A tu tydzień przed turniejem Mati dowiaduje się, że partnerka wystawiła go do wiatru. W klubie w tej chwili jest wolna dziewczyna (jej para też się rozpadła), bardzo chciałaby tańczyć z  Mateuszem, co prawda w standardzie musiałby zejść klasę niżej, ale szybko by to pewnie nadrobili i awansowali. Gdyby było wiadomo te kilka tygodni temu, to może nawet zatańczyliby na tym turnieju w sobotę.
   Problem w tym, że Mati po tych wszystkich zawirowaniach po prostu ma dość. I chyba trochę się boi, że znów mu się trafi nadambitna partnerka. Stwierdził, że się zastanowi, ale chyba też zrobi sobie przerwę. Obawiam się tylko, że ta przerwa będzie już definitywnym końcem kariery tanecznej. Mati nigdy nie traktował tańca jako najważniejszego celu w życiu, otwarcie mówił, że nie liczy na osiągnięcie mistrzostwa. Dla niego to był sposób na miłe spędzenie czasu, rozrywka, zabawa, przyjemność, a nie rywalizacja i chęć osiągnięcia sukcesu za wszelką cenę. Smutno mi, bo ja też kocham taniec. lubię patrzeć na nasze dzieciaki w tańcu, lubię te turniejowe emocje, nawet jeśli jestem zmęczona i rozczarowana. Nie wiem, czy Mati zmieni zdanie, może trenerzy coś ugrają, ja nie będę naciskać. To jego decyzja, am prawo być zmęczony i rozgoryczony. A jeśli chodzi o partnerkę- nie chcę snuć teorii spiskowych, ale podejrzewam, że po wakacjach okaże się, że zaczęła trenować w klubie u siebie w mieście. Nasze kluby średnio się lubią ( np. pary od nich nie biorą udziału w naszym turnieju, są jakieś dawne animozję między trenerami, choć akurat nasz trener nie zabrania tańczyć na "ich" turnieju), kiedyś partnerka się zarzekała, że nigdy w życiu nie zmieni klubu.
   Nie wiem, czy jutro uda mi się porozmawiać z trenerami, bo czas przed turniejem jest dość gorący, ale zobaczymy, coś trzeba ustalić. Mam jeszcze Filipa, on na razie dopiero zaczyna, ale kto wie, na ile mu starczy zapału i umiejętności? A ja bogatsza o doświadczenia będę się pilnować, żeby nie popełnić takich samych błędów. Na razie zastanawiam się, jak z klasą pożegnać partnerkę i ewentualnie podziękować trenerom. Mati tańczy w sumie od 11 lat- kawał życia...

27.05.2019

Będzie stres

  Chciałabym się nie denerwować. Nie mogę. Wmawiam sobie, że przecież nic się nie stanie, najwyżej jutro po prostu Filip nie pójdzie do szkoły, trudno. Ja jakoś przetrwam tę noc. Jestem na dyżurze. Filip z Mateuszem nocują w domu sami, bo byłymąż nie dał się przekonać. Nie i koniec. W ostateczności jeśli będzie potrzeba, to w ciągu 10 minut dotrze do chłopaków. Mam ochotę być bardzo złośliwa i wykorzystać tę jego deklarację tak ze 3-4 razy w ciągu tej nocy, żeby mu w pięty poszło i poczuł co to znaczy nieprzespana noc. Bo chyba nie ma już innej możliwości perswazji w cywilizowany, pokojowy sposób.
  Tymczasem cukier niestety nie zamierza współpracować. W ciągu dnia w szkole było wspaniale, idealnie, w zakresie. Po obiedzie mały skok, ale szybko wrócił do normy. Po kolacji skok, spadek i teraz już tylko rośnie. Właśnie dobiło do 242. Żeby było ciekawiej- kolacja wczoraj i dziś była dokładnie  taka sama, cukier przed kolacją podobny. Insuliny poszło tyle samo. Wczoraj było idealnie, nawet trzeba było nieco dojeść przed snem, a dziś- porażka. Na dodatek nie wiem, czy Filip nie przedobrzył z korektą, bo zawsze, kiedy jest wysoko, to usiłuje jak najszybciej obniżyć, a to niestety nie da się natychmiast, trzeba odczekać, żeby kolejne dawki insuliny nie nałożyły się na siebie. Niby Filip wie, ale w takim momencie wyłącza mu się myślenie.  A potem może być niebezpiecznie. Już wolę, żeby ten cukier był zbyt wysoki niż za niski.
  Kolejnym problemem jest błąd w działaniu CGM, od kilku dni podgląd cukru na moim telefonie co i rusz zanika albo jest opóźniony o 10-15 minut, albo nie przychodzą powiadomienia. To jest jakiś ogólny problem, sporo osób tak ma, ale czemu dziś? Nie wiem, czy uda mi się w razie potrzeby dodzwonić do chłopaków. Filip jak już śpi, to nie ma wielkich szans na usłyszenie telefonu, próbowałam wielokrotnie. Mati owszem, usłyszy, ale trochę się boję, czy rozespany zrobi to co trzeba. Aż mnie korci, żeby w nocy trzeba było koniecznie zmierzyć cukier z palca, podać korektę, a po godzinie znów sprawdzić. I żeby koniecznie musiał to zrobić byłymąż osobiście. Czyli- telefon do byłegomęża, on jedzie, robi co trzeba, wraca do siebie, a za godzinę znów to samo. I tak o północy, drugiej i czwartej. A potem o szóstej kalibracja. Może wtedy do niego by dotarło. Wiem, wredna i złośliwa jestem. Ale czasem po prostu nie ma innego wyjścia. Jego w ogóle nie wzrusza możliwość hipoglikemii, a to może się zdarzyć w każdej chwili i być zagrożeniem życia. Owszem, w przyszłości Filip będzie musiał radzić sobie sam, ale na razie ma dopiero 14 lat, jest dzieckiem, to dzieciństwo i tak ma skopane do granic możliwości. Jeszcze wiele razy będzie musiał sam pilnować cukru, wstawać w nocy. Dopóki mogę, chciałabym go jakoś odciążyć. Niestety za dużo wiem i mam zbyt bujną wyobraźnię. Stąd mój stres. Szkoda, że stres nie jest zaraźliwy, mogłabym zarazić byłegomęża, może by zrozumiał, co to znaczy bać się o życie dziecka.

24.05.2019

Odciąć pępowinę

    Jak nie mam problemów  w innych sferach życia, to chociaż rodzinnie coś się znajdzie. Już nieraz wspominałam, że udało nam się rozwieść kulturalnie, bez szarpania o dzieci, majątek, bez karczemnych awantur. Nawet na rozprawę rozwodową pojechaliśmy jednym samochodem. I sędzia prowadzący był dość rozbawiony, ale nie utrudniał. Po rozwodzie też nie było większych problemów (no, może były, ale nie na tyle istotne, żeby o nich długo pamiętać). Spokojnie współistnieliśmy, kontakty były poprawne, bywaliśmy razem na obiadkach u teściowej, nawet przecież na wakacje w ubiegłym roku pojechaliśmy razem. Ja miałam swoje dyżury, wtedy byłymąż zajmował się dziećmi. Dyżury zazwyczaj ustawiałam tak, żeby nie kolidowały z jego życiem prywatnym, nawet jeśli mnie to nie bardzo pasowało. Święta czasami spędzaliśmy razem. Wyskakiwaliśmy na niedzielne lody całą rodziną. Oczywiście byłymąż miał swoje życie, czasem nie pojawiał się u chłopaków przez kilka dni, czasem wybierał towarzystwo jakiejś swojej miłości zamiast dzieci, ale w końcu był wolny i mógł. Nie prosiłam go prawie o nic, czasem jakaś drobna przysługa typu sprawdzenie PIT-a lub ksiąg rachunkowych czy wbicie gwoździa albo naprawa gniazdka, ale na ogół starałam się być samowystarczalna. A już na pewno za żadne skarby nie pomyślałabym nawet o ponownym wspólnym życiu, za bardzo miałam dość. Nadal przecież mnie wkurzał niemiłosiernie wieloma swoimi zachowaniami, nieraz pisałam o jego wadach, nieodpowiedzialności. O ile obcą osobę z danym zestawem można znieść, o tyle na co dzień już bym nie dała rady. Teraz mam przynajmniej spokój i nie muszę się zastanawiać, czy warto poprosić po raz dziesiąty o zrobienie czegoś i czy nie zostanie to uznane za zamach na wolność osobistą.

   Jakoś to wszystko się poukładało, śmiem twierdzić, że nie najgorzej. Przymykałam oczy na różne wybryki, ale dzięki temu nie musiałam znosić pretensji. Zawsze staram się współistnieć pokojowo, jeśli się da, bo uważam, że kłótnie nie prowadzą do niczego dobrego. Byłymąż miewał jakieś partnerki, nie wnikałam w te jego relacje, bo to nie moja sprawa. Dopóki nie rzutowało to na chłopaków albo nie kolidowało z moją pracą. Aż się przyzwyczaiłam i myślałam, że zawsze tak będzie. Akurat!, los lubi płatać figle. W końcu byłymąż trafił na miłość swojego życia. I skończyła się sielanka. Nie bardzo wiem, co to za osoba, nie znam szczegółów i nie mam zamiaru się dopytywać. Z tego co wiem- mieszka na drugim końcu Polski, byłymąż nawet rozważa przeprowadzkę do niej. No i ta pani zaczęła kwestionować nasze poprawne stosunki. Zwłaszcza przeszkadza jej to, że kiedy mam dyżur, to byłymąż nocuje u chłopaków, a nie odwrotnie. Szkopuł w tym, że jeśli następnego dnia chłopaki idą do szkoły, to nocowanie u tatusia jest dla nich po prostu uciążliwe. Tak jak już pisałam- staram się tak ustawiać dyżury, żeby to było jak najmniej kolidujące dla chłopaków i byłegomęża, ale czasem muszę wziąć dyżur w środku tygodnia, a nie w piątek. I zaczyna się problem- Mati nie protestuje, ale Filip nie ma ochoty. A byłymąż uparcie nie zamierza zmienić zdania. Padają wielkie słowa o możliwości rozpadu związku, zaufaniu, ustępstwach, braku lojalności. Jeszcze moment i zacznie mnie oskarżać o chęć rozwalenia mu życia. Wczoraj właśnie była taka dyskusja. Nie wytrzymałam i powiedziałam, że nie rozumiem postępowania tej pani, dla mnie to totalny idiotyzm i dążenie do odizolowania od rodziny. I nie pojmuję jak nocowanie z dziećmi w ich mieszkaniu (przecież mnie tam nie ma), ma wpłynąć negatywnie na ich związek. Ale podobno to ma służyć zerwaniu pępowiny. Podobno byłymąż jest za bardzo ode mnie uzależniony. No i jestem w kropce. Bo nie wiem- czy to ta pani jest z lekka przewrażliwiona, czy ja pielęgnując poprawne stosunki z byłym mężem niezbyt normalna. Bo przecież normą po rozwodzie jest bycie w stanie wojny, nieprawdaż? Podejrzewam, że skończy się to napiętą sytuacją na linii byłymąż- Filip, bo młody nie odpuści. Tym bardziej, że chce być samodzielny i twierdzi, że poradzi sobie w nocy sam. Niewątpliwie ma rację, pod warunkiem, że się obudzi. Bo alarmów nie słyszy, hipoglikemii nie wyczuwa, a dzwonić do niego mogę i 100 razy, może po tym setnym odbierze. Dosyć patowa sytuacja, bo byłymąż też nie zamierza ustąpić, twierdzi, że ten związek jest dla niego ważny. Rozumiem, ale nie do końca akceptuję takie postawienie sprawy. Tak jakby dzieci były już mniej ważne? A pani- podejrzewam, że po odcięciu tej pępowiny stworzy swoją własną. Widocznie nie czuje się na tyle pewnie, żeby odpuścić, ale akurat to mnie nie powinno obchodzić. Dla mnie ważniejsze jest dobro i komfort moich dzieci, a nie jakiejś obcej osoby.  Być może też obie jesteśmy w błędzie i gdzieś ten kompromis można znaleźć. Dla mnie wyglądałoby to tak- 4 dyżury w miesiącu, dwa w piątki i wtedy chłopaki idą do byłegomęża, dwa w inne dni i byłymąż nocuje u nas. Ale nie, ona tak nie chce. Bo ma do tego prawo. 
   Najbliższy dyżur już w poniedziałek, zobaczymy kto wygra. Jak dla mnie to ta pępowina może nie istnieć, skoro i tak byłymąz myśli o wyprowadzce, to kontakt z dziećmi bezie coraz gorszy, a obiecywanie, że będzie przyjeżdżał co 2 tygodnie na 3-4 dni i wtedy będę mogła brać dyżury to po prostu bajki. Może ze dwa razy tak się uda, a potem pojawią się obiektywne przeszkody i inne ważne sprawy i zostawi nas na lodzie. Trudno, jego wybór, ale szkoda dzieci. Mam tylko nadzieję, że to odcięcie pępowiny będzie definitywne i za jakiś czas nie będzie konieczności związywania na nowo. Odciętą rękę czy nogę przyszyć się da. Z pępowiną może być trudniej.

23.05.2019

Darowana godzina

   Powinnam być na ćwiczeniach, ale okazało się, że nie przyszła żadna z dziewczyn, a samej ćwiczyć to jednak niezbyt mi się chciało. Nie wiem, co wypadło moim współćwiczącym, jeszcze w pracy deklarowały, że będą. Czasem tak bywa, że człowiek coś planuje, a potem musi zweryfikować te plany. Fakt, że wtorkowy trening był masakrycznie ciężki, głównie przez pogodę- było duszno, przedburzowo i naprawdę nie dało się solidnie poćwiczyć. Dziś już pogoda nieco inna, owszem w ciągu dnia było gorąco, trochę się chmurzyło, ale ostatecznie deszcz nie padał. Wiem, jak to brzmi na tle zagrożenia powodziowego na południu... Wieczór jest już chłodniejszy, chyba idzie zmiana pogody, bo powietrze zrobiło się rześkie. A ja cóż- zamiast fikać i pocić się oraz wydawać ostatnie tchnienia- po powrocie do domu zrobiłam sobie budyń waniliowy, kawę i siadłam do komputera. Chłopaki poszli na tańce, więc mam nawet więcej niż godzinę dla siebie. Mogłabym odpalić coś z YouTube czy jakąś Chodakowską, ale najzwyczajniej mi się nie chce. Być może to wina tarczycy, bo ostatnio znów chwilami czuję się jak w początkach nadczynności, albo jakaś menopauza mnie dopada. I tak źle, i tak niedobrze. Wiem, że powinnam poćwiczyć, poruszać się, ale wymówka zawsze się znajdzie. Lenistwo pierwsza klasa.
   Na razie odliczam dni do kolejnych wydarzeń z listy. Za każdym razem, kiedy czeka mnie coś, co wymaga trochę planowania, przygotowań, zastanawiania się lub nerwów, to mówię sobie, że jeszcze tylko to i już będzie spokojnie. Po czym okazuje się, że pojawia się kolejne wydarzenie i znów zaczynamy od początku. Na razie głównym punktem listy, najbardziej wymagającym jest oczywiście ślub i wesele Kuby.  W pracy, przed znajomymi i rodziną gram bardzo opanowaną osobę, twierdzę, że ponieważ to młodzi mają czuć się tego dnia dobrze, więc niech organizują wszystko po swojemu, ja tylko będę pomagać w takim zakresie, jakiego potrzebują, to jednak trochę niepokoju we mnie jest. Czy wszystko się uda, tak jak powinno, czy nie będzie żadnej wpadki, czy tuż przed nikt z rodziny nie urządzi niespodzianki typu ciężka choroba lub tfu! pogrzeb, czy uda mi się odpowiednio wyglądać i zachować. Ot, zwykłe dylematy i rozterki. Z najbliższych wydarzeń- turniej tańca organizowany przez nasz klub. Jeszcze miałam maleńką nadzieję, że Mati zatańczy, ale partnerka nie pojawiła się na treningu, tym razem nawet nie uprzedziła, że jej nie będzie, nie odpowiedziała na wiadomość od Mateusza (pytał, czy ma zamiar dziś przyjechać). Smutne... Jej mama też się do mnie nie odzywa. Naprawdę mogłabym zrozumieć, gdyby zechciały cokolwiek wytłumaczyć, a tak to co mogę myśleć? Nie lubię przypisywać ludziom niezbyt chwalebnych pobudek postępowania, wolałabym raczej próbować tłumaczyć to nieświadomością, brakiem czasu (ha- ha- ha), jakimiś kłopotami, ale  w takim wypadku wystarczyłaby krótka wiadomość- "nie mogę, bo...". A tu nic. Cóż, na turnieju będę, bo Filip weźmie udział, a poza tym pewnie jak zwykle trenerzy w ostatniej chwili przypomną sobie, że potrzebna obsługa medyczna, więc niewątpliwie spędzę tam cały dzień. I po raz ostatni być może popatrzę sobie na te wyższe klasy taneczne w gali wieczoru. Następna taka okazja może być dopiero za kilka lat.
   Po turnieju czeka mnie biwak Filipa. Początkowo miał to być spływ kajakowy, ale sporo osób kręciło nosem, z kolei wychowawczyni nie bardzo miała ochotę na żadną wycieczkę (skądinąd to rozumiem), a ja wredna małpa podsunęłam pomysł biwaku w miejscu, gdzie dawno temu był Kuba. W zapadłej miejscowości pod granicą, w starej szkole jest baza noclegowa, poza tym dzieci muszą same przyrządzić posiłki i same zagospodarować czas. Rodzice przyklasnęli, wychowawczyni niezbyt chętnie, ale jednak też, czas i miejsce udało się zgrać i dzieciaki jadą na 3 dni. Jako że Filip dla niektórych jest tykającą bombą zegarową, to od razu usłyszałam pytanie, czy przyjadę na noc. Nie ma sprawy, mogę. Filip pewnie zachwycony nie będzie, ale postaram się nie rzucać w oczy i nie ingerować za mocno. Za to popatrzę sobie na te "grzeczne" dzieci i zweryfikuję kilka opinii.
  Po biwaku- długo wyczekiwany wyjazd do Krakowa. Ciągle się jeszcze waham, bo szkolenie owszem ciekawe, przydatne, ale dla 6 godzin szkolenia jechać tyle drogi? Mogłabym to też połączyć ze szkoleniem w Łodzi, bo w sobotę jest Kraków, w niedzielę Łódź, tylko czy nie będzie to zbyt męczące? Ale ten Kraków kusi- bo po szkoleniu miałabym popołudnie i wieczór na chłonięcie energii. I chyba tego najbardziej mi trzeba. Na decyzję mam jeszcze 3 tygodnie, może w międzyczasie coś się odmieni.
  Zaraz potem będą wakacje. Tu też pewna niewiadoma, nie wiem, czy mam coś planować wyjazdowo, czy nie. Wczoraj dostałam fantastyczną propozycję, z której niestety nie bardzo mogę skorzystać. Rejs po jeziorach mazurskich, 10 dni pod koniec sierpnia. Ja jako opieka medyczna, Filip jako uczestnik, grupa dzieciaków z cukrzycą. Ale nie da rady. Może jeszcze na połowę dałoby się, ale potem szefowa idzie na urlop, więc ja muszę być w pracy, a w tym samym czasie Filip ma obóz taneczny. Ogólnie to się boję wody, pływać prawie nie umiem, nie cierpię kołysania łódek, mam mnóstwo obaw, ale gdyby te terminy nie kolidowały, to chyba bym się zdecydowała. Wariatka ze mnie... Ciekawe, czy to objaw starzenia się, że mam zamiar robić rzeczy, na które jeszcze kilka lat wcześniej nawet bym nie spojrzała?
  Cóż, godzina dawno minęła, budyń zjedzony, kawa wypita, pora wracać do rzeczywistości.
  

21.05.2019

Przed burzą

 Zbierało się dziś na burzę. Parno, duszno, nawet ciemne chmury wędrowały nad głową, zagrzmiało ze dwa razy, pokropił przelotny deszcz i na tym się skończyło. Gdzieś tam w Polsce trąby powietrzne, ulewy, a u nas jak zwykle- przeszło bokiem. Czasem w całej okolicy pada, a u nas ledwie tym deszczem postraszy.
  Niestety ta dzisiejsza pogoda nie wpływała dobrze na samopoczucie. Do tego, że nic się nie chce, to była już pora się przyzwyczaić, do senności poobiedniej również. Ale nie dało się dziś ćwiczyć. Zero sił i motywacji. Wytrwałyśmy 45 minut zamiast godziny, a i w czasie ćwiczeń co i rusz były przerwy na zaczerpnięcie oddechu. Rozkładało nas dokumentnie.
  Największa burza to chyba jeszcze przed nami. Nie wiem, może jeszcze uda się coś posklejać, ale Mati chyba już też ma dość. Jakiś czas temu miała miejsce rozmowa z trenerami, rodzicami i tancerzami w celu wyjaśnienia nieporozumień, wypracowania jakiegoś sposobu postępowania i próby naprawy relacji. Nie byłam zbyt zadowolona z przebiegu tej rozmowy, bo poza kilkoma rzeczywiście merytorycznymi uwagami, to większość czasu była poświęcona temu, że to Mati ma się postarać, bo przecież tworzą zespół, muszą współpracować, a Mati nie wykazuje inicjatywy, za mało się angażuje. Wyszło na to, że wszystkie problemy są przez niego. Oczywiście w dużym stopniu się do nich przyczynił, nie przeczę, ale nie podobało mi się obarczanie winą tylko jego. Partnerka w czasie rozmowy siedziała z obrażoną miną, fochem wręcz bijącym po oczach, rodzice stopowali jej wypowiedzi, bo każda była pełna pretensji i oskarżeń. Bezpośrednio po rozmowie nie chciałam za bardzo mieszać, postanowiłam poczekać na rozwój wydarzeń, choć byłam pewna, że to wszystko miało na celu zamydlenie oczu i ułatwienie przejścia do innego klubu na zasadzie- Mati nie postarał się, nie wywiązał z obietnic i ustaleń, więc nie ma sensu tego ciągnąć. Miałam zamiar pomóc Mateuszowi tak, żeby nie dało się zrzucić tej winy na niego. Tymczasem w ubiegłym tygodniu- we wtorek partnerka w ostatniej chwili powiadomiła, że nie przyjedzie na trening, bo jej ojciec nie zdążył wrócić z pracy i nie ma jak dojechać. Ok, siła wyższa. Poprosiłam Mateusza, żeby wobec tego porozmawiał z nią, jak widzi najbliższe turnieje, dwa organizowane przez nasz klub i jeden przez klub z sąsiedniego miasta. Najpierw stwierdziła, że jeszcze dużo czasu, potem, że za mało ostatnio trenowali. Zaproponowaliśmy, że możemy poprzyjeżdżać do sąsiedniego miasteczka na dodatkowe treningi, ale w tym momencie rozmowy się urwały. Jeszcze tylko partnerka powiadomiła, że nie będzie jej i w czwartek i zamilkła. Mati nie był zbyt chętny, ale na moją prośbę wysłał do niej kilka wiadomości. Ja do jej mamy również. Od obu  od soboty nie było odpowiedzi. W końcu dziś mama partnerki odpowiedziała, że były na dalekim wyjeździe, nie mają czasu, partnerka chce nadal tańczyć, ale jest zmęczona dojazdami i nie ogarnia wszystkiego. A Mati od partnerki dostał wiadomość, że nie będzie na treningu i lekcji prywatnej. I tyle. Na pytanie dlaczego i czy będzie we czwartek już nie odpowiedziała. Z lekcjami prywatnym jest taki problem, że trzeba je odwoływać z większym wyprzedzeniem, żeby trenerzy nie mieli okienka, a jeśli odwoła się w ostatniej chwili, to i tak trzeba zapłacić. Ostatnio zamiast Mateusza poszedł Filip, ale dziś cukier mu spadał i nie dał rady. Zadzwoniłam do trenerki, okazało się, że mama partnerki wysłała jej sms-a, że nie przyjadą. Trenerka wkurzona, bo nawet nie podały powodu. Miała inną parę, która chciała wykorzystać możliwość dodatkowej lekcji, więc problem z głowy, ale i trenerka, i ja uznałyśmy, że to nie w porządku. Nie miałam zamiaru mówić o swoich przypuszczeniach, ale trochę nerwy mnie poniosły i wygarnęłam co o tym myślę. Teraz czekamy na ruch rodziców partnerki. Nie wiem, co trenerzy wymyślą, bo sprawa wymaga przemyślenia, ale rozmawiałam z Matim i on już nie ma zamiaru zabiegać o utrzymanie pary. Jeśli nie znajdzie się nikt inny- trudno, skończy karierę taneczną. Żal byłoby mi bardzo, bo taki ogrom pracy i wysiłku jaki w to włożyliśmy pójdzie na marne, ale trudno. Nie pozwolę krzywdzić swojego dziecka. Może partnerka z kimś innym będzie miała lepsze wyniki, nie życzę jej źle, ale ja też już nie mam ochoty znosić ich fanaberii. Mogły jasno powiedzieć o co im chodzi, a nie robić cyrk z rozmowami, oskarżeniami, ustaleniami, nadziejami. Niestety, ta burza jest już nieunikniona. I będą pioruny oraz zniszczenia.

20.05.2019

Miłe spotkanie

   Po raz drugi spotkałyśmy się dzisiaj z rodzicami (właściwie to tylko z mamuśkami) dzieciaków z klasy Filipa w sprawie organizacji zakończenia roku. Pan premier trochę nam namieszał. Większość zarezerwowała sobie w pracy wolne na piątek, żeby móc w spokoju  zakończyć tę podstawówkę, a tu niespodzianka! Niestety kilka osób już ma tak zajętą środę, że nie ma szans na zmiany i po prostu nie będzie w stanie dotrzeć na pożegnalne rozdanie świadectw. Już pomijam, że dla nauczycieli to też jest pewien kłopot, wszystko muszą przyspieszyć. Dla nas, rodziców- cóż, fajnie, nie trzeba będzie w piątek po wolnym dniu lecieć do szkoły. A może właśnie byśmy chcieli? Skoro tak było wcześniej ustalone... Czy ktoś nas w ogóle pytał o zdanie? Mnie akurat bardziej pasuje wzięcie wolnego dnia we środę, jeszcze mogę sobie poustawiać inaczej pracę, ale wcale się nie cieszę. Gdyby się okazało, że nie mogłabym pójść na to zakończenie roku (ważne, bo kończące podstawówkę), to byłabym co najmniej wściekła. Tak się nie robi, panie premierze! Bardzo jasno przedstawiciel rządu pokazał, gdzie ma potrzeby sporej części społeczeństwa. I jeszcze każe się z tego cieszyć. Nawet gdybym była zwolenniczką jedynej słusznej partii, to po takim numerze (kolejnym zresztą- podobnie przecież było z 11 listopada i dniem wolnym po) natychmiast bym przestała nią być. Nie lubię, kiedy się mnie lekceważy i traktuje jak matoła, któremu wystarczy rzucić wolny dzień, a będzie kwiczał z radości.
  No, pożaliłam się, wyrzuciłam z siebie wszelkie frustracje i dość. Na spotkaniu też podobnie powywnętrzałyśmy się. Było nas 6, Spotkanie, poza ustaleniami, było czasem na pośmianie się, pogadanie o wszystkim i niczym, powspominanie pierwszych dni w szkole naszych dzieci. porozmawianiu o przyszłości. Ktoś patrzący na nas z boku miałby wrażenie, że spotkało się kółko niezłych wariatek. No bo w pewnym momencie dyskusja zeszła na sprawy zdrowotne, uprawianie sportu, higieniczny tryb życia i dolegliwości wieku- hmmm, powiedzmy średniego. Jedna z dziewczyn zaczęła mieć od niedawna problemy z ciśnieniem. Na dowód tego wyciągnęła ciśnieniomierz, żeby pokazać, jakie miała wartości. No i wszystkie po kolei zaczęły mierzyć i porównywać. Przy stoliku w knajpie. Już nie mówię o tych wybuchach śmiechu co chwilę, dobrze, że było mało ludzi.
  Sprawy szkolne dogadane, ostatnie spotkanie rodziców przy ognisku ustalone, teraz zostało odliczanie dni do końca. Trochę szkoda, że kończy się podstawówkowy  etap. Dla mnie na dodatek to koniec 15- letniej przygody z tą szkołą. Aż dziwnie będzie, kiedy od września, nie będę musiała wychodzić rano o 7.30, a dobre 15 minut później. Czyli będę mogła spać o 15 minut dłużej. I skończy się opłacanie czesnego. Oraz przyjazne, wręcz rodzinne stosunki w środowisku szkolnym. W szkole średniej, znacznie większej, będzie większa anonimowość. Tu znaliśmy się wszyscy bardzo dobrze, nawet jeśli nie były to przyjaźnie, to przynajmniej wiedzieliśmy kto jest kim. W szkole u Kuby (a teraz i u Mateusza) nie znałam przynajmniej połowy klasy i ich rodziców- na zebrania docierała może 1/3, chłopaki też nie o wszystkich kolegach mówią. Poza tym w tej szkole dzieciaki były naprawdę solidnie dopilnowane, stale na oku, stale pod kontrolą. Żaden wybryk nie minął bez echa, ale i nawet najdrobniejsze sukcesy były odnotowane. No i było bardzo poważne traktowanie dzieci. Idealnie nie było, bo zastrzeżeń też by się kilka znalazło, ale mimo wszystko- uważam, że to była dobra szkoła. Dzięki niej moi chłopcy pokochali szachy i taniec. Nauczyli się odwagi, odpowiedzialności, poczucia własnej wartości. Zostali dobrze przygotowani do dalszej drogi. I mam nadzieję, że też tak czują. Oj, popłynie pewnie sporo łez na tym pożegnaniu...

19.05.2019

Zmiennie

  Pogoda jak w kalejdoskopie. Najpierw przez pół miesiąca arktyczne chłody i sucho, teraz gorąco , czasem słonecznie, ale za to deszcz w końcu pada. I dobrze, bo roślinność już ledwie wytrzymywała. Ach, zapomniałam, że to u nas tak jest, w reszcie kraju bywa zupełnie inaczej. U nas przeważnie pogoda najzimniejsza, więc kiedy większość cieszy się słońcem, to my jak zwykle dygoczemy w ciepłych swetrach albo czekamy na deszcz. Cóż, z pogodą się nie trafi, a ostatnio to i prognozy potrafią z godziny na godzinę się zmieniać.  A teraz jeszcze i pełnia, więc wszystko nam się zmienia.
  Już- już mi się wydawało, że wiem, jak mam ustawić na nowo bazę, bo w nocy cukier bywał spory, po śniadaniu szybował do 200, a za moment spadał do niebezpiecznych 40. Po eksperymentalnych zmianach przez chwile było dobrze. Wystarczyło, że zmieniła się pogoda i znów mam co robić. Frustrujące. Chciałabym nieco więcej stabilności, a nie ciągłe ustawianie bazy, przeliczników, kombinowanie, niepokój, czy to się sprawdzi. I sama już nie wiem, czy wolę jak jest cukier wysoki, czy niski. Jedno i drugie mało przyjemne, niby niski można podnieść- choć nie zawsze się udaje, a i w śpiączkę wpaść można, wysoki- podaje się korektę, tylko co z tego, jak efekt jest po 2-3 godzinach, a jeść się chce, albo samopoczucie byle jakie.
  Wczoraj pojechaliśmy do Kuby i do moich rodziców. Powodów było kilka. Po pierwsze- miałam zawieźć mojej siostrzenicy kilkadziesiąt kilogramów makulatury, trochę zużytych baterii. U niej w szkole można za to dostać eko- szóstki i dodatkowe punkty. Po drugie- w końcu trzeba było odebrać sensory od Kuby, bo on teraz w weekendy intensywnie pracuje i nie ma jak przyjechać do domu, a już się kończyły, no i Kuba ma za chwilę urodziny, więc życzenia, prezent itp. Po trzecie- po porządkach w rzeczach chłopaków sporo fantów zamówili sobie moi siostrzeńcy i bratanek, więc przy tej okazji tuż przed dniem dziecka chciałam im to podrzucić. Po czwarte- skoro już miałam być w dużym mieście, to jest tam galeria z moim ulubionym sklepem, jedynym na całe województwo i okolice, a lato idzie, to można trochę zaszaleć. Po piąte- chłopaki chcieli trochę pobyć z ciotecznym rodzeństwem i dziadkami. Wyprawa na cały dzień. Byłymaż tez się z nami wybrał (będę nieco zgryźliwa- jego ukochana nie pozwala mu nocować w nas domu, ale na obiad do byłej teściowej pojechać może). Wszystkie punkty zostały zrealizowane. Dodatkowo udało mi się zarobić plusa u mamy- od wieków ma problemy ze stawami, kręgosłupem, kiepsko toleruje większość tradycyjnych leków przeciwbólowych i przeciwzapalnych. Kilka miesięcy temu podrzuciłam jej jeden z nowszych specyfików, ale oczywiście nie zaczęła stosować, bo po zabiegach i smarowaniu nieco przeszło. Zresztą jakoś nigdy w kwestiach medycznych nie chciała mnie słuchać (porady owszem, czasem chce, ale się do tego i tak nie stosuje). A kilka dni temu przeciążyła nadgarstek na działce i w desperacji stwierdziła, że spróbuje tej mojej nowości. I pomogło! Na dodatek bez skutków ubocznych. Zdziwienie wielkie- tyle razy była u lekarza, mówiła jakie są problemy po lekach i nikt nigdy nie zaproponował jej czegoś takiego. Lek jest na rynku od ładnych paru lat. Pominę to milczeniem, jak i fakt, że jednak mama uznała, że coś tam potrafię.
   Tak sobie myślę, co by tu jeszcze pozmieniać. Przede wszystkim mojego laptopa. Ostatnio naprawdę już świruje. Wielominutowe czekanie na załadowanie strony, ciągłe problemy z połączeniem z internetem, brak możliwości pracy bez stałego podłączenia do prądu- to chyba kwalifikuje go do przejścia na zasłużoną emeryturę. Musze wybrać coś nowego. Nie potrzebuję niczego z górnej półki- tyle co do przeglądania internetu i pisania, ale żeby pracował z prędkością nie dającą poczucia straty czasu. Nie mam ochoty się do tego zabierać, okropnie nie lubię tego procesu szukania, porównywania, decydowania. Kuba deklarował, że mi pomoże, ale na razie ma naukę, za chwilę sesja, poza tym praca. Byłymąż też mówił, że pomoże, ale jak go znam- trochę to potrwa. A samej mi się tak nie chce... Tym bardziej, że i kilka innych rzeczy czeka na moje decyzje, a ja przeżywam paraliż woli. Usilnie pracuję, żeby to zmienić, bo komplikuje mi to kilka sfer życia.
  Zmiany czekają nas też w kwestiach tanecznych, na razie u Mateusza. Jeszcze cierpliwie czekam na ruch rodziców partnerki, ale wszystko wskazuje, że mają zamiar nas olać, tylko robią to tak, żeby wyszło, że to wina Mateusza. Nie wiem, co trenerzy na to, ale mam nadzieję, że przejrzą sami te gierki, bo ja nie zamierzam odpuścić i pozwolić na traktowanie mojego dziecka jak kozła ofiarnego.
  Najbliższy tydzień ma być stabilny pogodowo- ciepło i deszczowo. W pracy- tylko praca zasadnicza. Mam nadzieję, że bez pilnych spraw do załatwienia, za to z kilkoma przyjemnościami. Oczywiście dużo do czytania. Jutro spotkanie rodziców w sprawie zakończenia roku szkolnego- tu też niespodzianka. Byliśmy przygotowani na piątek, a wychodzi, że będzie wcześniej. Pozostawię bez komentarza formę, w jakiej jest to załatwione. Owszem, środa bardziej mi pasuje, ale w jaki sposób to wyszło- jak dla mnie to żenada. Choć premier ma inne zdanie na ten temat. Ale wygląda to na lekceważenie wszystkich po raz kolejny.
  I tym optymistycznym akcentem kończę, między innymi w celu zmiany miejsca aktualnego przebywania.; Póki nie pada- czas na spacer.
   

15.05.2019

Słodkie komplementy

    Słodkie, bo związane z naszą cukrową codziennością. Od 3 dni jest prawie rewelacyjnie, chwilami aż za bardzo. Tylko 2 razy cukier poszybował w okolice 200, zazwyczaj był do 160, niestety kilkakrotnie były spadki poniżej 50. Ale ogólnie jestem zadowolona. Zwłaszcza, że kilka dni wcześniej bywały hiperglikemie nawet do 300, utrzymujące się przez kilka godzin, słabo reagujące na korekty. Nijak nie idzie zrozumieć, dlaczego akurat tak jest.
   No i właśnie dziś, kiedy odwiedził nas byłymąż, to akurat siedziałam nad wykresem, analizowałam i kombinowałam, żeby jeszcze dopieścić cukrzycę i na dłużej zachować ten dobry czas. Pełna dumy i zachwytu pokazałam mu moje dzieło, a on stwierdził, że zawsze chwali mnie, jak dobrze sobie radzę z cukrami. Taaak? Do kogo on to mówi? No, do mamy, do znajomych. Aha, a co znajomi mają do cukrzycy? Czasem wynika to z rozmowy o rodzinie i życie. Ok, może być takie tłumaczenie. Po czym dobił mnie moim "ulubionym" stwierdzeniem- i wszyscy mówią, jakie Filip ma szczęście, że mama jest lekarzem i dzięki temu łatwiej jest radzić sobie z cukrzycą. Na takie coś mam jedną odpowiedź: @#$%^&*!!!!! Jakie łatwiej??? Drżę przy każdym nieprawidłowym cukrze, ważę jedzenie co do grama, przeliczam, pilnuję jak mogę, nie odpuszczam, choć często mam po prostu dość. Chciałabym przespać całą noc bez koszmarnych snów o hipoglikemii, nie sprawdzać co 2 godziny, czy cukier nie spada lub nie rośnie. Zamiast na sensory czy inne cukrzycowe gadżety wydać pieniądze na coś przyjemnego. Zająć się czymś rozrywkowym, a nie szukaniem kolejnego urządzenia ułatwiającego życie. A tatuś z całego cukrzycowego bajzlu potrafi zadzwonić do mnie z pytaniem, czy interweniowałam przy niskim cukrze. Bo na swoim telefonie (sama mu to zainstalowałam) zobaczył, że jest nisko, no i alarmy się pokazały. Aż mnie zatrzęsło. Jak miałam interweniować? Filip jest w szkole, ma lekcje, telefon wyciszony. Mimo wyciszenia przy skrajnie niskim cukrze jego telefon i tak daje głośny sygnał, więc powinien zareagować. Poza tym przy cukrze 44 to chyba jednak zorientuje się, że coś jest nie tak. Ma glukozę, soki i inne słodycze. W razie potrzeby nauczyciele sami do mnie zadzwonią. No, ulżyło mi. Fajnie zrzucić całą odpowiedzialność na mnie, a w sytuacji kryzysowej troskliwie dopytywać, czy na pewno wiem co robię. Za komplement podziękowałam. Niestety wiem doskonale, że za moment mimo moich wszelkich starań znów coś się popsuje. Taka kolej rzeczy, taka choroba...

13.05.2019

Pada

   W większości kraju deszcze padały już od jakiegoś czasu, ale nas deszczowe chmury omijały. Jeszcze żeby przy tym było pięknie, ciepło i słonecznie, to można by się cieszyć, ale niestety pogoda nie mogła się zdecydować i było byle jak. A przede wszystkim sucho, potwornie sucho. Drzewom to nie przeszkadzało, kwitły sobie i pyliły w najlepsze, moi domowi alergicy kichali na potęgę. Dziś już pada, może nie bardzo intensywnie, ale zawsze to coś.
  Padł nam dziś sensor. Powinien pracować do jutrzejszego wieczora, ale już w nocy zaczął świrować- zaciął się na poziomie cukru 58 i nie miał zamiaru pokazywać prawdziwego wyniku. Na dodatek co pół godziny włączał się alarm- nie da się go wyłączyć, musiałabym zmienić sensor, a nie bardzo chciałam, myślałam, że może jeszcze się naprawi. Kilkakrotnie musiałam sprawdzać z palca, co niestety wiązało się z wygrzebaniem z ciepłego łóżka i zgonieniem kota, który spał na moich stopach, przedreptaniem do pokoju Filipa, potem cały rytuał mierzenia, sprawdzania i z powrotem spać. Dobrze, że na razie nie mam problemów z zasypianiem, wystarczy moment. Ale kiedyś pewnie to się zmieni... W każdym razie alarm był fałszywy, bo z palca mierzyłam 85-95. Niestety potem w szkole kilkakrotnie sensor pokazał poniżej 40 (gdybym nie wiedziała, że to może być błąd, to chyba bym dostała zawału) , przy faktycznym cukrze 70-100. Pozostałe pomiary też zaniżał. Stwierdziłam, że nie ma sensu się stresować, trzeba go zmienić i tyle. Jeszcze tylko telefon na infolinię pomocy technicznej, reklamacja przyjęta. Żeby nie było za słodko- na wymianę sensora miałam 3 minuty- tuż przed wyjściem na dyżur, a po powrocie Filipa z szachów. Wkłucie sensora robimy w ramię, tu Filip sam sobie nie poradzi, bo nie da się tego dobrze zrobić jedną ręką. Odpukać- chyba na razie ten nowy działa. Gorzej, że został mi już tylko jeden zapasowy, dopiero w weekend planuję pojechać do Kuby i odebrać kupiony zapas. Poradzilibyśmy i bez sensora, ale szkoda palców- dziś było już około 10 ukłuć i spokoju, jaki daje podgląd. Jednak technika bywa niezbędna do życia.
   Ja w zasadzie też padam. Jestem w ciągu dyżurowo- pracowym. Kumulacja mi się zrobiła, szkoda, że nie w totolotka. Ale nie bardzo miałam jak inaczej tego poustawiać. W rezultacie wyszło, że między 6 a 17 maja będę miała 10 dni normalnej pracy, 3 dyżury stacjonarne i 2 pod telefonem. Ponad 140 godzin na stand- by. Nawet jeśli na dyżurze nie ma akurat pracy, to nie ma też i wypoczynku. Bywa różnie. Dziś młody kolega z pracy, kiedy dowiedział się, że idę na dyżur, z wielkim zdziwieniem zapytał- "chce ci się?". No jasne, nie mam innych rozrywek w życiu, nie mam co robić z wolnym czasem. Młodzi mają teraz nieco inne podejście do pracy i życia, do ludzi też. Ich wybór. Kolega stwierdził również, że zawsze znajdą się kolejne potrzeby, na które trzeba będzie zarobić. Oczywiście, mogę pracować mniej, zarabiać mniej, potrzebować mniej. Ale pewnych rzeczy nie przeskoczę. Dlatego nie ma co narzekać, tylko dziękować losowi, że zdrowie dopisuje, praca jest, deszcz pada.

11.05.2019

Porządki

  Teoretycznie to ponieważ dziś jest sobota, tradycyjny dzień na porządki, to i ja się za nie zabrałam. Właściwie to mam dyżur pod telefonem, ale jak dotychczas nikt mnie nie potrzebował. Dzięki temu mogłam spokojnie zająć się razem z chłopakami opróżnianiem ich pokoi z rzeczy już niepotrzebnych. Jest to bardzo ciężka praca, może nie fizycznie, ale raczej psychicznie. No bo każda duperelka budzi jakieś wspomnienia. Do niczego już niepotrzebna, ale może jeszcze się kiedyś przyda. A to w zasadzie takie fajne, nie szkodzi, że już od 3 lat leży w najciemniejszym kącie, nie można wyrzucić. Gra w sumie jest dla małych dzieci, ale może kiedyś przyjdą do nas jakieś dzieci i będzie jak znalazł. A to może tu leżeć, przecież dużo miejsca nie zabiera. Klocki zbierane przez lata, dawno nie ma instrukcji składania, przemieszane, zdekompletowane- nie, absolutnie nie oddamy.
   Ale ja bardzo konsekwentnie- zostają Scrabble, szachy, Rummikub, kilka ostatnio kupionych. Większość gier pójdzie do świetlicy środowiskowej. Podobnie pluszaki, część klocków, puzzle. Niektóre zabawki wezmę do pracy- może nieco umilą czas dzieciakom czekającym na wizytę, a drobiazgi będą nagrodą za dzielność. Trochę przygarną moi siostrzeniec i bratanek- niestety zabawki typowo chłopięce, więc dziewczyny z rodziny za wiele nie skorzystają.
  No i niestety, mimo że to były podobno porządki, to na razie w moim pokoju jest wielka góra różnych rzeczy, które trzeba posegregować, popakować, oddać. Za to u chłopaków zrobiły się luzy. Ale to i tak nie koniec tego "czyszczenia magazynów". Jeszcze trochę różnych rzeczy jest poupychanych w różnych zakamarkach, na dnie szaf,  w piwnicy lub garażu. Kiedy tak patrzę na to wszystko- zastanawiam się, kiedy i w jaki sposób tyle zabawek znalazło się w naszym domu. Zawsze wydawało mi się, że za wiele nie kupuję chłopakom, a tu jednak wychodzi, że było inaczej. Minęło ledwie parę lat i trzeba się pozbyć atrybutów dzieciństwa. Co gorsza- wiele z tych zabawek było użyte ledwie kilka razy, a potem doszło coś nowego i jeszcze nowszego, więc wyglądają jak nowe. Może brakuje opakowań, ewentualnie te opakowania są lekko zużyte, ale same zabawki nowiutkie. Nie żal mi ich oddawać. Dobrze, że ucieszą jakieś inne dzieci. Żal tylko, że nie uchroniłam się przed konsumpcjonizmem i tyle dóbr materialnych, w zasadzie jako kaprys, znalazło się w moim domu, a teraz głowię się, co z nimi zrobić. Powoli pozbywam się zbędnych rzeczy, ale idzie jak krew z nosa, na dodatek co i rusz przybywają nowe. Niby niepotrzebne, ale cieszą oko choć przez chwilę. A potem czeka je taki sam los jak dziecięce zabawki. Przerażający jest ten świat... Nie da się go posprzątać.

7.05.2019

Aktywnie

  Po dzisiejszych ćwiczeniach znów czuję mięśnie pośladków i ud, siedzę spokojnie, a coś mnie tam dźga i kłuje. Czyli było efektywnie. Na dodatek to był trening prawie personalny, bo byłyśmy tylko we dwie. Na początku chodziło nas znacznie więcej, teraz przeważnie trzy, w porywach cztery osoby. Aż szkoda, nie wiem jak się tym naszym trenerom to opłaca- godzina atrakcyjna, gdyby to była grupa 10-15 osób, to finansowo wyszliby na tym lepiej. Nie wiem też jak nasza szefowa im płaci, ale naprawdę żal, że dziewczyny nie korzystają. Gdyby nie te treningi, to w życiu nie zmobilizowałabym się do aktywności. Wiem doskonale, jak to jest ważne, jak bardzo potrzebne. I nie ma zmiłuj- nawet jeśli ktoś mówi, że przez cały dzień jest aktywny, bo na przykład w pracy chodzi, albo pracuje na działce, to jednak według obecnej "piramidy zdrowego żywienia i aktywności fizycznej" codzienne ćwiczenia prze 30-45 minut dziennie, to podstawa tej piramidy. Trzeba się ruszać. Jak to powiedział wieki temu Wojciech Oczko- nadworny lekarz Stefana Batorego i Zygmunta III Wazy- "ruch jest w stanie zastąpić prawie każdy lek, ale wszystkie leki razem wzięte nie zastąpią ruchu". Ja doskonale wiem, że trudno się zmobilizować. A nawet jak już się człowiek zbierze do ćwiczeń, to w domu samodzielnie nie będzie w stanie tak solidnie wykonywać wszystkiego. Owszem zdarzają się osoby bardzo, ale to bardzo zmotywowane i systematyczne, ja niestety do nich nie należę, przynajmniej w kwestii aktywności. Prosty przykład- ćwiczenie typu deska. W domu wytrzymam góra 30 sekund, na treningu spokojnie przez minutę i to w prawidłowej, a więc nieco trudniejszej pozycji. A dziś jeszcze nasz młody trener zmusił nas do zrobienia tak zwanego tureckiego wstawania ze sztangą (obciążenie tylko 5 kg), ale potrzymajcie to nad głową na wyprostowanej ręce i do tego wstajemy z leżenia, a potem kładziemy się na plecy. W życiu bym nie pomyślała, że dam radę powtórzyć to kilka razy, ale udało się. A poza tym było sporo ćwiczeń jogowo- rozciągających, rolowanie na wałku, to lubię najbardziej.
   Po takiej porcji ćwiczeń od razu jest przypływ energii, endorfiny szaleją, śpi się znacznie lepiej (choć z tym to akurat problemu i tak nie mam). Jedyny minus- te ćwiczenia są tylko 2x w tygodniu. A co z pozostałymi dniami? Najwyższa pora wziąć się za siebie i zagospodarować ten czas. Bez wymówek, że się nie chce, że po pracy człowiek zmęczony, że pogoda brzydka. Powzdycham nad sobą, bo wiem, że wymaga to naprawdę dużo samozaparcia i silnej woli, dziś jeszcze mi się chce, jutro pewnie znajdę jakieś wytłumaczenie dlaczego nie. O właśnie- jutro jest spotkanie rodziców z klasy Filipa w celu omówienia organizacji zakończenia roku szkolnego i edukacji w podstawówce, pewnie długo potrwa i już nie zdążę poćwiczyć. Ale w zasadzie mogłabym wstać pół godziny wcześniej i trochę się rozruszać na dobry początek dnia. Tylko jak człowiek i tak mało  śpi... I tak to się kręci, zawsze znajdzie się jakieś usprawiedliwienie. A nie powinno...
   W tym roku już na pewno kupię sobie rower. Mój poprzedni dokonał żywota dawno temu, pożyczałam czasem od chłopaków, ale oni te rowery mają takie trochę za duże jak na mnie i nie czułam się zbyt komfortowo, a wobec tego nie chciało mi się jeździć. A ścieżek rowerowym u nas coraz więcej, trasy bardzo przyjemne, warto skorzystać. Na razie szukam, ale decyzja jest. Ta cała moja aktywność niestety nie jest obliczona na chudnięcie. Owszem, przydałoby się, nawet bardzo bym chciała, ale nie wiem, czy to realne. Znam doskonale zasady dietetyczne, tylko znów przeszkadza brak konsekwencji i "nie chce mi się". Jak tu się zebrać i zacząć nad sobą pracować? Powinnam świecić przykładem, a zamiast powoli staję się antyreklamą. Potrzebuję solidnego kopa i bata nad głową, bo teorię mam opanowaną doskonale. Gorzej z praktyką.Wstyd...

4.05.2019

Intensywne 3 dni

  Jednak udało mi się wyjechać na majówkę. Po raz pierwszy w życiu. Zawsze była albo praca, albo mało czasu, albo myśli, że na 3 dni to nie warto się wybierać. Daleko na pewno nie warto, ale tak 400- 450 km jeszcze się da. Moi chłopcy może nie tryskali entuzjazmem, woleliby spędzić czas tradycyjnie- spanie do południa, potem komputer lub telewizor, ale ja- wyrodna matka- stwierdziłam, że nie mogę na to pozwolić.Długo myślałam nad lokalizacją, sporo mieszały mi prognozy pogody, bo ciężko zaplanować aktywność, nie wiedząc czego można się spodziewać. No i oczywiście atrakcje- bo skoro już wyjeżdżamy, to warto coś zobaczyć, jakoś się rozerwać.
  Miałam ochotę na wizytę w Górach Świętokrzyskich- odległość się zgadzała, atrakcje dało się znaleźć na każdą pogodę, noclegi też. Wyjechaliśmy we wtorkowe popołudnie, zaraz po pracy, żeby od środy już zacząć zwiedzanie i atrakcje. Jak się okazuje- ja ten region odwiedziłam dawno temu, w pierwszej klasie liceum, moi chłopcy jeszcze tu nie byli. Oczywiście podśmiewali się ze mnie, że góry, nawet tak niewysokie, to nie jest dobry pomysł, skoro na nasze 3 piętro wchodzę z zadyszką...
  Dzień pierwszy, środa. Pogoda rewelacyjna, słońce, dość ciepło. Na pierwszy rzut- wejście na Łysicę. Z zadyszką, ale wdrapałam się, cudnie było. Po zejściu z góry pojechaliśmy do parku rozrywki Sabat Krajno. Fantastyczny park miniatur, budowle z całego świata. Do tego strefa dla dzieci, park linowy, kino 6D. Kilka godzin chodzenia i podziwiania. A na obiad pyszna świętokrzyska zalewajka i pierogi z nadzieniem z bobu.
  Dzień drugi- czwartek. Już nieco chłodniej i znacznie bardziej wietrznie. Tym razem wdrapaliśmy się na Łysą Górę, zwiedziliśmy klasztor, obejrzeliśmy gołoborza, potem w Hucie Szklanej poedukowaliśmy się w Osadzie Średniowiecznej. Kowal, zielarka, szewc, stolarz, garncarka, tkaczka poopowiadali nam o swoich zawodach, pokazali jak się wyrabiało rzeczy w dawnych czasach. Kolejną atrakcją tego dnia był Bałtów i Jurapark. I znów kilka godzin świetnej zabawy. Na lunapark nie starczyło nam już czasu, a chętnie bym sobie przypomniała ubiegłoroczne szaleństwa w Energylandii- tu na szczęście w skali znacznie mniejszej, ale niestety już nie daliśmy rady. Bo atrakcji tam było mnóstwo. Oczywiście dinozaury, wielkie i wspaniałe. Prehistoryczne oceanarium z niespodzianką jak z horroru na koniec. Zwierzyniec- oprócz klasycznego mini- zoo (oczywiście surykatki jak zwykle skradły najwięcej czasu), była też wycieczka autobusem jako safari, wśród pasących się jeleni, strusicy z gniazdem pełnym jajek, uroczymi danielami i innymi zwierzętami już bardziej za ogrodzeniem. Potem znów park miniatur- tym razem najwspanialsze zamki Polski. Zjazd z góry kolejką gondolową- mój lęk wysokości miał się całkiem dobrze. Kilka mniejszych atrakcji- strefa pszczół, wioska czarownic. Można też było pojeździć konno, ale amatorów na to u nas nie było. Na nocleg wróciliśmy nieziemsko zmordowani, nogi już ledwie chodziły.
  Dzień trzeci, piątek. Pogoda zaczęła się psuć, ochłodziło się dość znacznie, do tego chmury grożące deszczem, ale wstępnie zaplanowaliśmy Chęciny. Oczywiście do zamku znów trzeba było się wspinać,a chodzenie zaczęło mi sprawiać coraz większą trudność. Niezłe ćwiczenie dla mięśni nóg. Na zamku atrakcje typu strzelanie z łuku, przymierzanie rycerskiego ekwipunku, zakuwanie w dyby i żelazną klatkę, wspinaczka na wieżę i przepiękna panorama widoczna z góry. Potem chwila spaceru po miasteczku i pojechaliśmy do Jaskini Raj. Nie udało się do niej wejść- bilety trzeba rezerwować znacznie wcześniej, ale obejrzeliśmy multimedialną wystawę o neandertalczykach. Naprawdę świetnie zrobiona. Po obiedzie postanowiliśmy odwiedzić Muzeum Wsi Kieleckiej, park etnograficzny w Tokarni. To miejsce też mnie zauroczyło i przeniosło w czasie. Domy kryte strzechą, stare sprzęty. Niektóre pamiętam jeszcze z czasów dzieciństwa, z pobytów u babci (choćby rozkładana ława do spania, tak zwany szlaban, koromysło, sierpy, drewniane brony, wiklinowe kosze, kaflowe piece, maselnica, szydełkowe firanki w oknach, ogromna dzieża do zagniatania chleba). A potem zaczął kropić deszcz, a my byliśmy tak zmęczeni, że już nic więcej nie udało się zobaczyć. Atrakcji jeszcze można było znaleźć sporo, ale naprawdę się uchodziliśmy, trzy dni to stanowczo za mało...Może kiedyś jeszcze tu wrócimy i obejrzymy pozostałe ciekawe miejsca.
   Wycieczka krótka, ale intensywna. Mam nadzieję, że chłopcy tak samo jak ja dobrze się bawili. Trochę gorzej było z opanowaniem cukru, albo leciał na łeb na szyję w czasie aktywności, albo w nocy rósł do prawie 300 i słabo spadał. Trochę bałam się zbyt agresywnie obniżać, bo w ferworze pakowania- wzięłam wszystko poza glukagonem. A bez niego hipoglikemia mogłaby się źle skończyć, więc nawet wolałam te nieco wyższe cukry. Po powrocie do domu mam nadzieję, że wszystko się unormuje. Zostały piękne wspomnienia, kolejne magnesy na lodówkę (bo zbieramy), mnóstwo zdjęć i nadzieja na kolejne równie udane wycieczki.



3.05.2019

Udało się- chyba

Ileż ja się naklikałam, namęczyłam, pozmieniałam, zanim udało mi się dojść do sedna sprawy. Już miałam się poddać, ale w ostatniej chwili, praktycznie rzutem na taśmę coś tam przycisnęłam i pokazało się. Od teraz- mam nadzieję, komentowanie będzie dostępne dla każdego, niekoniecznie potrzebne będzie konto Google.
Przy okazji zmieniałam kolory, czcionki, układ strony itp. I od razu uprzedzam- to nie jest jeszcze wygląd docelowy, jeszcze mi sporo brakuje do pełnego zadowolenia i perfekcyjnego (według mnie) wyglądu. No tak- a miałam już nie być perfekcyjna. Chyba się od tego nie uwolnię. Gdyby to nie pochłaniało tyle czasu, to pewnie dawno bym się  z tym uporała. Dodatkowo mój biedny laptop pracuje na słowo honoru i często nie wiem jaki numer mi wywinie, więc też ciężko wszystko poustawiać.
Jak zwykle jestem uparta i postanowiłam do wszystkiego dojść sama. Cytrynka podpowiedziała nieco (dziękuję!), ale i tak musiałam trochę pogłówkować. Chyba większość rozgryzłam i zaczyna mi się tu podobać. Ale i tak trochę potestuję oba miejsca, zanim zdecyduję, gdzie osiądę na stałe. Dla porządku- stary blog "mama- nie- perfekcyjna" czyli archiwalne wpisy będą dostępne https://mamanieperfekcyjna.wordpress.com/ gdyby ktoś chciał poczytać. Tam już nic nie dopiszę, to tylko "ku pamięci". Mój drugi blog, gdzie aktualnie też będę zamieszczać wpisy (i to nie takie same) https://terazjestinaczej.home.blog/ Zobaczymy, gdzie będę się czuła lepiej, gdzie Wam się spodoba. Może miesiąc, może dwa, a może dłużej. Wiem, trochę mieszam, ale przecież to nic złego.

1.05.2019

Witajcie!

     Z pewną taką nieśmiałością- zaczynam. Nie wiem jak tu będzie. Nie wiem, czy zagoszczę tu na dłużej. Nie umiem jeszcze dobrze poustawiać wszystkich funkcji, dodatków itp. Ale to z czasem. Będę eksperymentować, bawić się, więc się nie zdziwcie, jeśli coś nagle zacznie inaczej wyglądać lub działać. Ale skoro już to nowe miejsce jest, to muszę je poznać, oswoić, zagospodarować. Zastanawiam się, czy trafią tu nowe osoby, czy będą zaglądać tylko wcześniejsi czytelnicy. Zapraszam oczywiście wszystkich, ale uprzedzam, że każdy wchodzi na własne ryzyko. Zazwyczaj jestem gadatliwa, piszę dużo i z wieloma dygresjami. A o czym mam zamiar pisać i dlaczego akurat tak?
      Na Bloxie pisałam o wszystkim, totalny misz-masz. Planowałam w międzyczasie stworzyć blog ściśle tematyczny, dotyczący cukrzycy typu 1, bo to moja codzienność, a przy okazji codzienność wielu dzieciaków i ich rodzin. Planowałam, ale zawsze mi brakowało czasu. Podejrzewam, że i teraz tak będzie. Poza tym nie wiem, czy udałoby mi się wytrwać w jednej tematyce, choć chciałabym działać edukacyjnie, pomagać tym, którzy dopiero zaczynają słodką drogę. Wiem jakie to trudne i jak pomaga spokojne, rozsądne pokazanie, że da się z tym żyć. Kiedy tuż po diagnozie zaczęłam szukać sposobów na organizację życia, trafiłam na kilka ciekawych blogów, zaglądam tam do dziś, ale większość informacji i dyskusji tak naprawdę przeniosła się na Facebook. A tam mogę czytać, pisać już znacznie gorzej, sporadycznie coś komentuję, bo to jednak nie moja bajka. Więc doszłam do wniosku, że i mój blog edukacyjno- cukrzycowy większej racji bytu nie ma, bo są inni, regularniej w tym temacie rozpisani ode mnie. Poza tym jednak nie całe życie kręci się wokół cukrzycy. Został tylko tytuł, a on pasuje nie tylko do cukrzycy. Bo takie jest życie. Czasem normalne. Czasem bywa słodko. Czasem nawet bardziej niż słodko. A czasem ta słodycz jest tak intensywna, że daje wrażenie goryczy. Tak miałam na przykład ze stewią- zaczęłam jej używać zamiast cukru kilka lat przed cukrzycą u mojego dziecka, w ramach chęci wyelimnowania pustych kalorii, a musiałam czymś dosłodzić kawę (wiem, dla niektórych to profanacja, kawa podobno musi być gorzka, ale ja kocham słodką i mleczną kawę). No i zanim udało mi się do tej stewii przyzwyczaić, to trochę czasu minęło. Słodycz aż parzyła w język. I tak samo jest z życiem. Niby słodko, niby cudownie, a jednak ta nuta goryczy, wyczuwalna tylko dla wtajemniczonych, jest i psuje smak. Taka łyżka dziegciu w beczce miodu. 
   Może rzeczywiście nie powinnam narzekać, wziąć się w garść i tradycyjnie powiedzieć- inni mają gorzej. Choroby bywają gorsze. Można nie mieć pracy albo zarabiać grosze za ciężką harówkę. Można mimo starań wychować dzieci w kiepski sposób, zejdą na drogę kryminalną lub narkotykową lub inną krętą i niebezpieczną. Można się rozwodzić w atmosferze prania brudów, awantur, szarpania o majątek i dzieci. Mnie te wszystkie wątpliwe atrakcje ominęły. Pracę mam dobrą, choć czasem jest jej za dużo, ale przynajmniej wymiernie finansowo. Rozwód był kulturalny, co by to nie znaczyło, kontakty z byłymmężem poprawne, czasami nawet lepsze niż przed rozwodem. Dzieci w miarę mądre, ładne, utalentowane (choć może to pogląd zaślepionej mamuśki). Z chorób trafiła się cukrzyca- uciążliwa, upierdliwa, wymagająca dyscypliny, do końca życia bez możliwości apelacji, ale dająca się leczyć, a technika idąca do przodu wciąż ułatwia jej okiełznanie. Mam czas na czytanie, hobby, pisanie bloga (cha, cha, cha- wykradziony innym, może bardziej pożytecznym aktywnościom, ale mam). Może nie udaje mi się spełniać wszystkich marzeń, ale w końcu nie o to chodzi, żeby się wszystkie pospełniały, bo będzie za nudno. Ważniejsze jest je mieć i dążyć do ich realizacji. Mam takie jedno większe, które ciągle czeka, na razie skupiam się na tych mniejszych.
   No tak. To miało być tylko kilka słów na powitanie... Nie mogę powstrzymać swojego słowotoku. Uprzedzałam, że łatwo ze mną nie będzie. A ponieważ era Bloxa się zakończyła, to i zakończyła się mama- nie - perfekcyjna. Przez te lata zmieniłam się- chcę wierzyć, że na lepsze. Tamtej mnie sprzed 5 lat już nie ma w takiej samej formie, więc dlatego postanowiłam kolejną blogową przygodę zacząć od nowa. Zaczynam i witam wszystkich, którzy w tej drodze zechcą mi towarzyszyć. Uprzedzę tylko- jak zauważyłam w Bloggerze dużo ładniej i łatwiej się komentuje, często prowadzone są komentarzowe dyskusje, ale ja jestem średnio bystra, to mi zostało z Bloxa. Jakoś nie rozkręcają mi się te komentarze, zanim zareaguję, to już dawno nieaktualne. Więc to nie tak, że będę ignorować czytelników, tylko po prostu muszę się jeszcze przyzwyczaić do nieco żywszych dyskusji (o ile one oczywiście będą, bo może to tylko moje pobożne życzenie).
   Dobra, kończę, bo chyba już i tak za dużo napisałam jak na pierwszy raz. Oficjalnie- witam i zapraszam. Rozgośćcie się, częstuję czymś "słodkim".Znalezione obrazy dla zapytania coÅ› sÅ‚odkiego darmowe zdjÄ™cia