31.10.2019

Dumna i szczęśliwa

   Aż mnie rozpiera ta duma i muszę się pochwalić. Kilka dni temu Mati odebrał swoje nowiutkie prawo jazdy (wszedł do domu uśmiechnięty od ucha do ucha z pytaniem- to gdzie cię zawieźć?), a dziś odbył pierwszą przejażdżkę, najpierw pod okiem Kuby, potem sam. Jako że wrócił do domu w całości, samochód też nie uszkodzony, twierdzi, że nikomu krzywdy nie zrobił, to chyba jest dobrze. Nie, na pewno jest dobrze. W razie awarii i konieczności- pod nieobecność Kuby mam kierowcę. Jeszcze trochę się tym stresuję, ale Mati jest rozsądny i uważny, liczę, że da sobie radę.
  W szkole chłopaki sobie radzą. Zwłaszcza Filip, zaaklimatyzował się na dobre. Nauka- wiadomo, bywa różnie. Jest w fazie buntu i nic się nie chce, ale z matematyką radzi sobie rewelacyjnie. Co dodatkowo budzi dumę w mojej mamie (była nauczycielką matematyki). Ma swoją grupkę kolegów, sporo czyta, jest coraz bardziej samodzielny w obsłudze cukrzycy. Będą z niego ludzie...
   Cukrzyca na razie odpuściła. Po ostatnich manipulacjach z bazą jest dość dobrze. A jak poczytałam o bazie kaskadowej, to jak się okazało, nieświadomie intuicyjnie sama tak właśnie u Filipa ustawiłam. Jeszcze wymaga to dopracowania i solidnego wgłębienia się w temat, ale już widzę, że kierunek jest dobry. Wizyta u pani profesor dopiero w lutym, do tego czasu może uda mi się perfekcyjnie wszystko dopracować, Z tego co czytałam- nasi lekarze dość sceptycznie podchodzą do tych nowinek, to w Niemczech zapoczątkowano zmiany. Nasza pani profesor raczej akceptuje moje pewne odstępstwa od ustalonych reguł, jest otwarta na nowości, więc powinna i to zaakceptować.
   Dziś byłam na kolejnej kontroli u ortopedy. Stan stabilny i zadowalający. Według doktora nie ma potrzeby operacji, już na gorsze nie zmieni się. Kolejna wizyta i zdjęcie gipsu na 5.12. Daleko... W pracy oszaleją. Niby głową mogę pracować, ale jedną ręką się nie da, a jeśli miałabym pracować, to wiem, że taryfy ulgowej nie będzie. Już to przerabiałam przy skręconej kostce i złamanej prawej (!) ręce. Tym razem nie dam się, trudno. Druga sprawa medyczna- po rutynowej kontrolnej wizycie u ginekologa i prawie miesięcznym oczekiwaniu na wynik hist- pat, dziś tuż przed 18 telefon- na szczęście nic poważnego, stan zapalny do leczenia. Ufff... Niby mocno się tym oczekiwaniem nie denerwowałam, wychodziłam z założenia, że lepiej wcześniej wiedzieć i leczyć niż zaniedbać i płakać. Coś tylko ostatnio za często bywam po tej drugiej stronie barykady, wiek czy co?

29.10.2019

I tak jest pięknie

Jesień wciąż jeszcze czaruje swoimi kolorami. Od kilku dni jest coraz chłodniej, opony trzeba wymienić na zimowe, kurtki cieplejsze wyciągnąć, za czapkami i rękawiczkami się rozejrzeć. Ale nadal to jeszcze jesień. W przychodni coraz więcej chorych- przykro mi, że tak kolegów załatwiłam. Kiedy dziś na chwilę wpadłam na zastrzyk, to i szefowa i koledzy szybko zakrzyknęli- zdrowiej i wracaj do pracy. A kolega, do którego trafiła większość tych, co na mnie czekać nie mogą, z rozpaczą stwierdził, że on nie wie, jak ja to wytrzymywałam. Fakt, spora część "moich" pacjentów jest dość specyficzna i trzeba umieć z nimi rozmawiać, żeby przekonać do pewnych kwestii i sposobu leczenia. Ja po tylu latach pracy już to umiem, kolega ma inny styl pracy i cierpi.
   Powoli uczę się, jak funkcjonować na zwolnionych obrotach. Czytam, trochę oglądam, próbuję cokolwiek  domu robić, żeby się rozruszać. Już nie podsypiam w dzień, mimo braku kawy, w nocy śpię na ogół dobrze, ale zdarza się tak jak ostatniej- obudziłam się o 2, pół godziny przewracałam się z boku na bok, po czym zrezygnowałam z prób zasypiania i poczytałam 40 minut, potem już udało się zasnąć. Odstawienie kawy nawet bardzo nie boli, póki mam swoje ulubione herbaty owocowe. Na razie to czas raczej przecieka mi przez palce, mając w perspektywie jeszcze sporo ponad miesiąc laby nie bardzo mi się chce zabierać za rzeczy poważniejsze. Mogłabym zrobić trochę porządku w papierach, poszukać inspiracji do zmiany wystroju mieszkania (do zrealizowania na później), zamówić pranie kanapy. Na razie tylko udało mi się wybrać telefon, bo mój dotychczasowy się lekko rozsypuje, a operator już zaczął informować o możliwości wymiany na nowy.
   
Filipowe cukry po ostatnich perturbacjach są nieomal idealne, a od wczoraj wręcz niskie. Ostatnie 7 dni cukier był w zakresie docelowym przez 86% czasu, niski, ale jeszcze nie do interwencji- kolejne 9 %. Czyli tylko 5% czasu było powyżej 180. Tak dobrze to chyba jeszcze nie było, do tego są zmniejszone przeliczniki i baza. insuliny idzie nawet 8-15 jednostek na dobę mniej niż zazwyczaj. Dlaczego? A kto to wie? Akurat księżyc jest w nowiu, więc może to jest przyczyna. Mogłoby tak trwać dłużej... Niestety, wiadomo, że to pozostaje w sferze marzeń. Za kilka dni znów będzie wysoko i tak jak na rollercoasterze- raz w górę, raz w dół i to czasem w niewyobrażalnym tempie.
   Tyle na dziś. Może jednak jakoś się zbiorę do działania konstruktywnego, skoro już coraz więcej mogę. Szkoda czasu na leniuchowanie. Aż sama nie wierzę, że tak mówię...

26.10.2019

Tydzień

   No to dziś właśnie minął tydzień od mojego wypadku- upadku. Jakoś sobie radzę.Coraz sprawniej idzie mi ubieranie, mycie i inne codzienne czynności. Choć niestety wiele rzeczy pozostaje poza moim zasięgiem. Chłopaki dzielni, pomagają jak umieją i jak ich poinstruuję. Zaczynam przesypiać noce, bo pierwsze nie były zbyt komfortowe. Dosypiam też w dzień i to sporo. To chyba efekt odstawienia kawy. Wiem, że teraz to już musztarda po obiedzie, ale te 4 kawy dziennie moim kościom nie pomogły. A wydawało się, że byłam przyzwyczajona i te dawki kofeiny wcale mnie nie pobudzały. Dopiero przy braku widać, że efekt jednak był. Próbowałam zastąpić zwykłą kawę taką ekologiczną z cykorii, ale była obrzydliwa, więc piję zwykłą inkę. Da się.
   Palce nadal spuchnięte i sinogranatowe, ale i tak jest lepiej. I nie boli, jeśli nie ruszę ręką nieodpowiednio. Ale i tak ten ból jest do wytrzymania. Mogę już czytać i korzystam z tego, choć dość trudno znaleźć dobrą pozycję na dłużej. Dzięki Cytrynce, która zaaplikowała mi rewelacyjny "środek przeciwbólowy", w piątkowe popołudnie rozkoszowałam się "Pokrzykiem" czyli najnowszą Puzyńską. Co prawda ten weekend w planach miał być zupełnie inny i wszystko diabli wzięli, ale trudno. Czasem dobrze poczekać na przyjemności, potem lepiej smakują. Mam tylko nadzieję, że ten smak nie okaże się potem zbyt gorzki albo się nie przeterminuje.
  Z tego wszystkiego okazało się, że muszę kupić sobie coś na grzbiet. Rękawy żadnej z moich kurtek i innych okryć, poza jednym cienkim sweterkiem, nie dały się przełożyć przez gips. A robi się coraz chłodniej. Muszę mieć coś do ubrania się na wyjście, chociażby na wizytę do ortopedy. Najbardziej mi przeszkadza, że nie pojedziemy na cmentarze na Święto Zmarłych, wiem, że to nieobecność usprawiedliwiona, ale jednak... Niby Kuba mógłby być kierowcą, ale ma swoje plany i logistycznie ciężko to pogodzić. Wkurza, że nie mogę prowadzić samochodu (a może mogę? Nie, lepiej nie sprawdzać). Choćby dziś- Mati ma osiemnastkę kolegi poza miastem. Miał jechać z kolegą,, ten w ostatniej chwili zrezygnował i klapa. Bo choć Mati zdał już egzamin na prawo jazdy to dokumentu nie ma, a poza tym nie dałabym mu tak od razu swojego samochodu. Byłymąż pojechał do swojej narzeczonej. Dobrze, że szwagier mógł go podrzucić, a jak wróci- nie wiem.
  Kolejny aspekt mojego unieruchomienia- finanse. Jestem na zwolnieniu. Nie pracuję- nie zarabiam. To co mi ZUS zapłaci- cóż, przy najniższej składce nie zaszaleję. A nikt nie będzie pytał, czy mam za co zapłacić rachunki. Dobrze, że mam trochę oszczędności, potem może będzie coś z ubezpieczenia, ale komfortowo się nie czuję. Zawsze tego się bałam i mam... O dziwo jedynie byłymąż zapytał, czy mam kasę na życie, wszyscy mówią raczej, że teraz przynajmniej odpocznę... Chrzanić taki odpoczynek. A byłymąż przez wiele lat prowadził moje rozliczenia finansowe, więc wie, jak to wygląda.
  No i tak to jest... Dopiero tydzień.

24.10.2019

Wizyta

  Nawet dwie. Najpierw Filip z byłymmężem u diabetologa. Młody stanął na wysokości zadania, zresztą przed wyjazdem już mówił, że on sam wszystko powie- przecież i ostatnio też tak było. Ja ze swojej strony napisałam dokładnie o co mi chodzi, ale chyba ta kartka nie była w użyciu. W pewnym momencie już pod koniec wizyty byłymąż ustawił telefon na głośno mówiący i końcówkę usłyszałam. Jak zwykle, żadnych zastrzeżeń, dobrze się prowadzimy, jeśli coś chcemy zmieniać w bazie lub przelicznikach to mamy zielone światło- mnie chodziło bardziej o podpowiedź gdzie i jak to zrobić, zwłaszcza jeśli chodzi o korekty, bo z tym mam zawsze problem, a zostałam niejako zmuszona do samodzielnego podjęcia decyzji i średnio mi się to podoba. Zlecenia na sprzęt do pompy i sensory wzięte, kolejna wizyta umówiona- tym razem dopiero za 4 miesiące, a nie za 3. Będzie cienko z sensorami, ale trudno, załatwię to u siebie. Na plus- hemoglobina glikowana 6,19%. Nie jest to może wynik marzeń, ale wystarczająco dobry, zwłaszcza dla nastolatka z tendencją do olewania. No i powoli trzeba będzie myśleć o wymianie pompy. Za chwilę (no, 10 miesięcy) będą 4 lata, a wtedy jest koniec gwarancji. A na nową pompę jednak trochę się czeka. Kiedy skończyła się remisja i zdecydowaliśmy się na pompę, to czekaliśmy 7 miesięcy i dostaliśmy na 3 miesiące wypożyczoną, dopiero potem własną. A nie wiadomo jak będzie, bo dzieci choruje coraz więcej i coraz młodsze i to one mają pierwszeństwo. Oczywiście pompa po gwarancji nadal działa, ale w razie zepsucia= zostajemy z niczym. No i jeszcze- na brzuchu po wkłuciach porobiły się zrosty- lipodystrofia poinsulinowa. Wskazana jest rehabilitacja. Oczywiście terminy odległe, więc muszę ogarnąć prywatnie, na razie postosujemy lampę Bioptron, którą mamy w przychodni.  Tylko tak myślę co będzie dalej? Przecież tyle lat insuliny przed nami... A miejsc do kłucia nie przybywa.
   A dziś byłam u ortopedy ze swoją ręką. Na zdjęciu wygląda podobno dobrze, to co nastawione trzyma się, jeszcze do sprawdzenia za tydzień, na wszelki wypadek, bo przecież wiadomo, że u "swoich" jest większe ryzyko, że coś pójdzie nie tak. Oczywiście wszędzie wzbudzałam zainteresowanie- panie na rentgenie stwierdziły, że do tej pory znały mnie głównie z pieczątek, ale już słyszały co mi się przydarzyło (tajemnica zawodowa, taaa....). A potem uznały, że boli je od samego patrzenia na zdjęcie wyjściowe. No i jak to bez operacji? Takie coś? Sporo innych osób kręcących się w okolicach- personel i pacjenci, też miało do powiedzenia co nieco. Ale głównie to były życzenia szybkiego powrotu do zdrowia i sprawności. Spuchnięte palce- podobno norma, może trwać jeszcze koło tygodnia. Trzymam tę rękę wyżej (i wtedy niemiłosiernie mi drętwieje), ćwiczę palce bez przerwy, biorę leki na uszczelnienie naczyń, smaruję, ale "proszę pani, to był bardzo poważny uraz, zerwane prawie wszystkie więzadła, uszkodzone naczynia, szarpnięte nerwy. Dobrze, że tylko tyle". Podobno na dobrych ludziach to wszystko goi się samodzielnie. Mam nadzieję, że się do tych dobrych zaliczam. Twarz mi się pogoiła rewelacyjnie, mimo guza na czole nie mam siniaków pod oczami, otarcia na nosie i brodzie prawie niewidoczne, jeszcze widoczne rozcięcie pod nosem, ale też znacznie mniej niż na początku. Nie wierzę w homeopatię, bo to takie czary- mary, ale moja szefowa jest zagorzałą zwolenniczką i aktywnie praktykuje, więc czasem korzystam. I mimo mojej niewiary- to jednak działa- Arnica w dużej potencji (cokolwiek to znaczy) już drugi raz mnie uratowała. Do tego maść z żyworódki- to już mój wynalazek na pokłute palce Filipa, ale i na moje otarcia zadziałała rewelacyjnie.
   A teraz jeszcze jedno. Wiem, ten wpis i tak jest dość długi. Chodzi mi o podejście lekarzy. Młody ortopeda na SOR-ze i wiele innych osób rwało się do szybkiej operacji mojej ręki. "Mój" doktor jest ze starszego pokolenia, przez wiele lat był ordynatorem ortopedii, ma inne zdanie. Skoro podjął się określonego sposobu leczenia, to wierzę, że wie co robi, on jest od tego specjalistą. I nie mam zamiaru- jak to mi kilka osób sugerowało- konsultować na wszelki wypadek z kim innym. Może to błąd z mojej strony, ale wychodzę z założenia, że przecież nie chce mi zaszkodzić. A obustronne zaufanie to podstawa dobrej współpracy. Częściej przecież bywam po drugiej stronie barykady i nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby nie starać się na maksimum swojej wiedzy i możliwości. Wiem, że bywa różnie, lekarze bywają różni, ale podejście na zasadzie "on się na pewno nie zna, co on tam wie"- to nie w moim stylu. Jeśli będę miała jakieś wątpliwości czy zastrzeżenia- omówię je z doktorem i tyle. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że już z racji zawodu mam fory na starcie, ale jednak... Przykro mi się słucha mnóstwa opowieści ze sfery opieki zdrowotnej, o lekarzach i innych osobach z personelu, o jakości usług, o podejściu do pacjenta, o terminach leczenia. A z drugiej strony znam podejście pacjentów, ich zachowania, sposoby na dopięcie swego. Taka wieczna wojna podjazdowa.
   Chyba dość na dziś. Całość można by streścić w kilku zdaniach, ale ja muszę szczegółowo. Zwłaszcza, że mam czas.

21.10.2019

Niezbędna i niezastąpiona

     Nie jestem- ani niezbędna, ani niezastąpiona i prawdę mówiąc ulżyło mi. I w końcu na dobre dotarło, że nie ma co się spinać, szarpać, stresować. Świat się nie zawali, jeśli mnie nie będzie, wszystko potoczy się swoim rytmem, niekoniecznie tak, jak bym chciała, ale jakoś. I tyle. A ta sytuacja jest też okazją do wypracowania wielu nowych umiejętności i zachowań u chłopaków. Jako dobra mamusia robiłam im kanapki do szkoły- dziś zrobili sobie sami. Poskładali pranie, uprasowali ubrania, umyli naczynia, zrobili spore zakupy. Wszystko to, co dotychczas robiło się samo...
   W pracy- oczywiście w pierwszej chwili przerażenie, a potem też się okazało, że da się to jakoś ułożyć. Trochę mi przykro,że skomplikowałam reszcie życie, na pewno te najbliższe tygodnie dadzą im w kość. Poza tym bardzo podobała mi się reakcja całego personelu na moje zdjęcie ręki."O matko!", "Ojej!", a kolega narodowości arabskiej zakrzyknął "O Boże!". Najbardziej powściągliwy był kolega chirurg, ale kiedy obejrzał to zdjęcie, to na koniec stwierdził, że wygląda jakby ręka była wyrwana ze stawu i ciekawe w jakim stanie są więzadła. Ciekawe... I jeszcze czeka mnie badanie na osteoporozę- za dużo kawy w życiu i parę innych czynników, a najważniejsze- PESEL już nie do końca współgra z samopoczuciem. Znaczy PESEL jest dużo gorszy i wygląda starzej niż ja.
   Wczoraj chłopaki pojechali z byłymmężem na turniej. Rewelacji nie było, Mati znów czwarte miejsce w standardzie, w łacinie przedostatnie, Filip zbiorczo ostatnie. Nie wiem jak tam sobie radzili, usłyszałam tylko, że Filip omal się nie spóźnił, bo nie spodziewali się, że wcześniejsze kategorie tak szybko skończą tańczyć, ale w sumie jakoś poszło. Nawet przyjęłam to na spokojnie. Kolejny turniej za miesiąc, też dość blisko, więc może ogarniemy temat. Za to jutro większy sprawdzian samodzielności i troskliwości tatusia- wizyta u diabetologa. Ja nie pojadę. Spisałam wszystko co trzeba na kartce, pytania, wątpliwości, instrukcje co po wizycie, bo bez tego to byłoby cienko. A byłymąż na razie tę wizytę traktuje jakby był tylko szoferem- zawieźć i przywieźć, reszta go nie interesuje. Totalna ignorancja. Ale dobrze, niech zobaczy jak to wygląda od kuchni, może choć trochę go ruszy. Wątpię, żeby tak było, ale podobno cuda się zdarzają.
   Dziś po silniejszym leku przeciwbólowym udało mi się w dzień przespać prawie 3 godziny. Bo i ostatnia noc, i poprzednia to były 5- minutowe drzemki, nie szło spać. Niby nie bolało tragicznie, ale ćmiło, szarpało, palce drętwiały. No i niestety obrzęk palców, mimo, że cały czas nimi ruszam, trzymam wyżej. Po dwóch dniach mam lekko dość, a przede mną jeszcze tygodnie.Może jak już się przyzwyczaję do sytuacji to zacznę efektywniej wykorzystywać czas, bo na razie ani czytanie, ani oglądanie jakoś mi nie idzie. Mam czas...
   

19.10.2019

Ktoś na górze mnie nie lubi

   Musiałam porządnie podpaść. Nie wiem za co, mogę się tylko domyślać. Z okazji przepięknej pogody i wolnej soboty poszłam na rower. Między innymi żeby zrobić kilka kolorowych jesiennych zdjęć. Zrobiłam, ale chciałam jeszcze, więc skręciłam  w las do ośrodka nad jeziorem. I tam na chodniku poleciałam jak długa na twarz i rękę, całe szczęście, że lewą. A nieszczęście- paskudne złamanie nadgarstka z przemieszczeniem i zwichnięciem. Plus otarcia na twarzy, guz na czole. Dobrze, że tylko tyle. I jeszcze akurat nadjechał motocyklista- zresztą znajomy (pacjent). Chciał dzwonić po karetkę, ale uznałam, że nie. Postanowiłam odłożyć na bok wszystkie uprzedzenia i zadzwoniłam po byłegomęża, Przyjechał z wodą, chusteczkami, doprowadziłam się do względnego porządku i obraliśmy kierunek SOR. . Tam oczywiście zrobiłam furorę swoim wyglądem i obrażeniami. Jeden z młodych ortopedów niezbyt mnie pocieszył, ale na oddziale był wieloletni ordynator, który zaproponował najpierw nastawienie w znieczuleniu miejscowym (bałam się, że będzie bolało, ale nie), gips, a za kilka dni decyzję co dalej. Może być gips na 6 lub 12 tygodni, a może operacja. Tak czy tak, jestem wyłączona i uziemiona. Na razie próbuję trzymać fason, ale dobrze nie jest. Plany wzięły w łeb, życie się solidnie skomplikowało i jestem w czarnej dupie dosadnie mówiąc. Czyli jak to mówią- chcesz rozśmieszyć Pana Boga- powiedz mu o swoich planach. A taka byłam szczęśliwa i pozytywnie nastawiona do najbliższej przyszłości. Trzymajcie kciuki, żebym jakoś dała radę...

18.10.2019

Nie zawsze jest dobrze

    Pojechałam sobie na weekend w celach rozrywkowych zostawiając Filipa pod opieką tatusia. Do ostatniej chwili trwały negocjacje i ustalanie postępowania z młodym. To co najważniejsze i na czym najbardziej mi zależało- żeby w nocy Filip był pod stałą opieką. Nie na zasadzie, że śpi u siebie, a byłymąż dojedzie w razie potrzeby. Dla bezpieczeństwa po ostatnich zawirowaniach prosiłam o takie uzgodnienie noclegów, żeby nie było stresu. Oczywiście był. Bo byłymąż chyba nie rozumie co to znaczy "zapewnić opiekę". Ja wiem, że nasz 15-latek uważa się za bardzo dorosłego i samodzielnego, ale w momencie, kiedy cukier mu spada lub rośnie- myślenie się wyłącza i zaczyna działać niezbyt racjonalnie. Na piątkowy wieczór był umówiony ze swoją paczką u jednej z koleżanek, spotkanie miało się skończyć około 23 i byłymąż zadeklarował się go odebrać. W międzyczasie cukier leciał na łeb na szyję, potem rozładowała się komórka. W rezultacie Filip nie  doczekał się tatusia i w środku nocy wracał do domu piechotą z niskim cukrem, bez dostępu do telefonu. Dobrze, że przez większą część drogi szedł z kolegą. Tylko zapomniał, że ma nocować  u byłegomęża. A byłymąż w końcu dotarł do domu koleżanki, postawił na baczność jej rodziców, którzy chyba lekko przerazili się sytuacją, bo w niedzielę jej mama zadzwoniła do mnie w celu uzgodnienia strategii dalszego postępowania, jeśli młodzież znów się spotka. Potem Filip rękami i nogami zapierał się, żeby nie nocować u tatusia. Nie wiem, czemu aż tak nie chce spać u byłegomęża... A ja przez pół nocy wisiałam na telefonie rozmawiając raz z jednym, raz z drugim, żeby w końcu wypracować jakiś kompromis. A miało być inaczej. Filip oczywiście nie jest bez winy, bo trochę namieszał, ale byłymąż tym bardziej nie popisał się. A tak zapewniał, że będę miała spokój i on zajmie się wszystkim. I że choć raz mogłabym mu zaufać. Taaaak, zaufać... Na szczęście po kilku ostrych słowach sobota i niedziela minęły znośnie. Poza orzeszkami jedzonymi o 22 w sobotę, przez co w nocy były znów skoki cukru. Temat orzeszków lub innych przekąsek na noc był już wielokrotnie poruszany i równie wielokrotnie ignorowany. Nie mam siły przebicia i tyle. O dziwo w domu nie ma problemu. Bo nie ma takich przekąsek i nie ma co się zastanawiać.
  Za to ostatniej nocy byłymąż stanął na wysokości zadania. Miałam dyżur. Dzień minął spokojnie, wydawało się, że po zmianie bazy i przeliczników już trafiłam i cukry będą idealne. Nic z tego. Jeszcze w czasie wieczornego treningu było dobrze, po powrocie do domu cukier zaczął rosnąć, stopniowo, acz nieubłagalnie, dobił do 250, podana korekta o 23 wydawało się, że zadziałała, ale godzinę później padł sensor. Po prostu przestał mierzyć. Nie dało się go w żaden znany mi sposób reanimować. Byłymąż dotarł do Filipa o 2 i lekko się przestraszył, kiedy po zmierzeniu z palca wyszło 350. SAM zaproponował, że zostanie do rana i rzeczywiście został. Co prawda niewiele to pomogło, bo mimo kolejnych korekt cukier w zaczarowany sposób trzymał się na tym wysokim poziomie. Rano oczywiście masa ketonów, wymioty, do szkoły nawet nie było co się wybierać. Nawet korekta podana z pena w dawce bardzo wysokiej (1/4 całkowitej dawki dobowej- dotychczas to było nie do pomyślenia) niewiele zadziałała. W zasadzie to powinno się było podać tę korektę z pena już w nocy, ale bałam się, że byłymąż nie dopilnuje Filipa. Sensor oczywiście był do wymiany, nie wiadomo dlaczego udało mu się zepsuć w połowie czasu działania. Głupio mi co i rusz reklamować te sensory, ale miła pani na infolinii stwierdziła, że to się zdarza, oni nie prowadzą czarnej listy osób, które zbyt często składają reklamację. W sumie mogłabym pomyśleć o zmianie systemu CGM, ale dopiero co kupiłam nowy transmitter, refundacja na kolejny dopiero za kilka miesięcy, a koszty- może i nie są nie do przeskoczenia, ale jednak wolałabym ich uniknąć.
   No i tak mi się lekko gmatwa całość cukrzycy. Niby nie jest źle, ale jak łupnie, to nie wiem jak mam się pozbierać. Te kilka ostatnich wydarzeń sponiewierało mnie trochę psychiczne. Tym bardziej, że już wkrótce zostanę sama z całą obsługą cukrzycy. W tym momencie odpadają dyżury- nie byłabym w stanie wyjść z domu na całą noc i zostawić Filipa z Mateuszem. Zbyt duże ryzyko... Za kilka dni jedziemy na wizytę u naszej pani profesor. Wiem, że oczywiście mimo tych przeokropnych momentów za całokształt zostaniemy pochwaleni, bo nie jest źle. Na ogół nie jest źle. Ale te chwile, kiedy cukrzyca pokazuje rogi- to się najbardziej pamięta, to najbardziej dokucza i nie daje spać po nocach. Zbliża się piąta rocznica zachorowania. To dopiero 5 lat,przed nami wielokrotnie więcej, a mnie momentami dopada zniechęcenie, zmęczenie. Normalne, dziwne by było, gdybym cały czas była jak cukrowy Terminator i z dumną miną mówiła, że radzę sobie mimo przeciwności. Nie zawsze mi się to udaje. Czasem muszę z pokorą przyjąć wszystkie trudne momenty...

17.10.2019

Z lekkim opóźnieniem

  Bo jak zwykle lekko czasu brakuje. Miałam napisać kilka słów o tym jak minął mi poprzedni weekend, a tu już zbliża się kolejny. W ramach rozrywki i zrobienia sobie przyjemności odwiedziłam Gdańsk. Nie jest to mój ukochany Kraków, ale przynajmniej nieco bliżej, a klimat nieco podobny, zwłaszcza starówka. Do tego morze (no dobrze, Zatoka Gdańska) jako bonus, więc dało się przeżyć.
Pogoda nie była rewelacyjna, pochmurno, na szczęście nie padało. Odrobina zwiedzania, chwila nad morzem, poza tym głównie wspólne spędzanie czasu. Dużo rozmów. Czyli tak jak chciałam. Może nawet coś z tego będzie. Na razie trudno powiedzieć. Ale warto sobie przypomnieć pewne emocje.
  Ogólnie emocji nie brakowało. Zwłaszcza moich, bo może i jestem rozsądna, chłodna, stonowana, może  za wiele po sobie nie pokazuję, ale to co mi się w środku kotłuje, to wystarczyłoby do obdzielenia sporej ilości osób i jeszcze trochę na deser by zostało.



Chciałabym, żeby ta moja codzienność nabrała trochę kolorów. Bo morze w niedzielny poranek było wyjątkowo szare- co prawda dotychczas zazwyczaj widywałam je w letnim entourage'u, pierwszy raz zdarzyło mi się być tam jesienią. A przecież jesień tego roku jest tak kolorowa... Więc próbuję. Kłębią się we mnie różne emocje, różne obawy, niełatwo jest pożegnać się z wieloma sprawami i strachami z przeszłości. W końcu kiedyś trzeba. Zmierzyć się z nimi, może jakoś je odpędzić, pokonać, może niektórym ulec. Te najgorsze, związane z opinią innych bywają nie do pokonania, ale może wspólnymi siłami...

Weekend był udany. Chciałabym powtórzyć to wkrótce, tylko gorzej, że czas nie jest moim sprzymierzeńcem. Nawarstwia mi się mnóstwo zaległości. W planach jest kolejne sto tysięcy. I drugie tyle, co to mogłabym albo powinnam, ale już nie mam gdzie upchnąć. W pewnym momencie usłyszałam pytanie- czy zawsze jestem taka żywiołowa i energiczna? Jestem? Nie wiem. Czasem mam ochotę rzucić wszystko, wejść pod koc i nawet nie oddychać, żeby się nie męczyć. Ale na ogół staram się żyć na maksa. Podejrzewam, że właśnie weszłam w fazę maniakalną, kiedy mi się lekko wyczerpią baterie będę zupełnie inna. I tak to jest.

8.10.2019

Koszmar wielokrotny

  To co przeżyłam ostatniej nocy było przeokropne. Nie wiem, czy wcześniej kiedykolwiek aż taka trauma mi się trafiła. Oczywiście wszystko to moja wina i na własne życzenie. Niepotrzebnie wzięłam ten nadliczbowy dyżur w niedzielę, łatwiej byłoby mi wszystko ogarnąć i ustawić, ale nie, poczucie obowiązku i odpowiedzialności zwyciężyło nad rozsądkiem. Tak że mogę się wkurzać tylko na siebie. I po raz kolejny obiecywać sobie, że nie dam się wmanewrować w takie sytuacje. To jest tylko praca dodatkowa, nie muszę tego robić, powinnam traktować te dyżury jako mało ważny epizod i na zasadzie mogę i chcę- to biorę, nie mogę lub nie chcę (zwłaszcza nie chcę)- żadna siła mnie nie zmusi. A tymczasem wychodzi na to, że w kółko daję się wrobić. Owszem, dodatkowa kasa zawsze jest mile widziana, ale tak prawdę mówiąc żadne pieniądze nie są warte takiego stresu, jaki ostatnio przeżyłam. Chciałbym móc złożyć uroczystą obietnicę, że już nigdy więcej, ale obawiam się, że to nierealne...
    O ile niedzielna noc była spokojna, to już poniedziałkowa- to był właśnie ten koszmar. Dodatkowo zwielokrotniony przez cukrzycę i chore relacje z byłymmężem. W poniedziałek pracowałam do 18 i od razu potem poleciałam na dyżur. Wydawało mi się, że wszystko jest  poukładane i ogarnięte, byłymąż powiadomiony, żeby czuwał choć na odległość. Cukry przez cały dzień bardziej niż przyzwoite, więc miałam nadzieję, że jakoś przetrwam do końca tego maratonu. Filip poszedł jeszcze na dodatkowy trening tańca i tam coś się zadziało nie tak jak powinno. Tylko nie mogę zgadnąć co. Powolutku, systematycznie cukier zaczął rosnąć- 120-167-189-247-346-456. W międzyczasie Filip sam podał korektę z pena, wymienił wkłucie, podawał kolejne dawki insuliny, wymiotował, pił wodę z cytryną, czuł się koszmarnie. Ja czuwałam telefonicznie, nerwy mnie zjadały. Na dodatek nie mogłam dodzwonić się do byłegomęża. Cały czas- przez ponad 2 godziny miał zajęty telefon. Zapewne konwersował z narzeczoną, ale próbowałam dobić się do niego sms-em, na messengera- nic. W końcu zadzwoniłam do szwagra z prośbą, żeby do niego podskoczył i ściągnął do chłopaków. Wstyd mi było uciekać się do takich metod, ale już nie miałam wyjścia. Filip nie nadawał się do podróży, Mateusza wolałam nie wysyłać, żeby Filip nie został sam w domu. Kiedy byłymąż w końcu się odezwał, poinstruowałam go co ma robić. Zwłaszcza zależało mi, żeby jednak został z chłopakami i czuwał na miejscu, a nie z doskoku. Cukier spadał bardzo opornie, dopiero o 3.30 doszedł do 155. I wtedy dostałam sms-a od byłegomęża, że wraca do siebie. Serio? Nie mogłam uwierzyć. No nie mogłam. Po tylu dawkach insuliny- mogły się skumulować i zrobić totalny zjazd. Do tego sensor przestał działać przed czasem i nie było podglądu- chyba zbyt wysoki cukier go wyczerpał, więc wypadałoby jeszcze ze 2 razy do rana sprawdzić poziom. A on sobie poszedł. Czy tylko mnie wydaje się to nie do końca normalne i rozsądne? W tym momencie już nie tylko zdrowie, ale i życie Filipa było zagrożone, a ojciec zostawia swoje dziecko! Naprawdę nie potrafię tego pojąć.
    Do szkoły Filip dziś nie poszedł, nie był w stanie. Cukry wróciły do względnej normy w okolicach obiadu. Teraz mogę się tylko zastanawiać jaka była przyczyna tego koszmaru, ale pewnie i tak się nie domyślę. Nie chciałabym, żeby to się kiedykolwiek jeszcze powtórzyło. Chyba jedynym gorszym koszmarem byłaby hipoglikemia z utratą przytomności i koniecznością podania glukagonu. Ta noc wyczerpała mnie i fizycznie, i psychicznie. Na dodatek na weekend planowałam wyjazd i to dość daleko. Nie chcę z niego rezygnować, wszystko ustalone, zaklepane, miałam się dobrze bawić. Jedyny problem- to jest 350 km. Nie wrócę w 5 minut w razie awarii. A byłymąż, który ma się ZAOPIEKOWAĆ synem, jak widać ma w nosie jego bezpieczeństwo. Nie chciałabym robić awantury, ale skoro moje spokojne instrukcje nie przynoszą spodziewanego efektu... Tylko znów- zaraz włączą mi się wyrzuty sumienia, wiem że niepotrzebnie, ale ten wyjazd to moja zachcianka, odskocznia, przyjemność, a nie konieczność. Powinnam być rozsądną matką- polką i zająć się dzieckiem, a nie sobą. Ale z drugiej strony- dziecko ma też ojca, w równym stopniu odpowiedzialnego za opiekę nad nim. Poza tym za moment ten ojciec wyjeżdża na drugi koniec Polski, wiec tym bardziej powinien nieco więcej czasu podarować dziecku. Ale chyba oczekuję za dużo. Mam cichą nadzieję, że to co miało być złe, już się wydarzyło i nic nie popsuje mi miłęgo weekendu...

6.10.2019

Intensywnie

  Popatrzyłam sobie na grupę fajnych dzieciaków. Miałam w domu sześcioro outsiderów. Filip właśnie zaczął wzmożone życie towarzyskie. Dwie dziewczyny z jego klasy z podstawówki- duże indywidualności. Z jedną z nich Filip zaprzyjaźnił dopiero po skończeniu szkoły. Już kilkakrotnie próbowali zebrać całą klasę na spotkanie wspomnieniowe, ale się nie udawało. Więc wymyślili coś innego- każdy przyprowadza na spotkanie osobę ze swojej nowej klasy. Miało być 6+6, wyszło 3+3 czyli Filip i jego kolega z klasy (jak się okazało Filipowi jednak udało się choć trochę pointegrować) oraz te dwie dziewczyny ze swoimi nowymi koleżankami. Spotkali się w piątkowy wieczór na pizzy,  o 22 wysłałam sms-a z pytaniem kiedy koniec spotkania i zaraz był telefon- mogę jeszcze godzinę? Musieli najpierw poodprowadzać dziewczyny, a każda mieszkała w innym kierunku miasta. A na sobotę umówili się u nas- owe dwie dziewczyny, Filip z nowym kolegą i dwóch starych kolegów, ostatni rocznik gimnazjów. Wszyscy lekko wyobcowani w swoich środowiskach, sporo czytający i zainteresowani grą Dungeons & Dragons czyli Lochy i Smoki. To taka nietypowa gra, teoretycznie planszowa, można przy niej siedzieć długie godziny- wczoraj spędzili prawie 5 godzin na tworzeniu swoich postaci. I oczywiście nadal im mało, umawiają się na kolejne weekendy w celu kontynuacji gry. Naprawdę miło było popatrzeć i posłuchać jak dyskutują, rysują, wcinają marchewki i pomidorki koktajlowe jako przekąski. Cieszę się, że Filip jednak znalazł się w grupie, może dość specyficznej, ale jednak nie jest samotny. Bo zazwyczaj słyszałam, że on się nie umie integrować z kolegami.
   Dziś z kolei było spotkanie rodzinne i obiad z okazji osiemnastki Mateusza. Poza byłymmężem przybyli wszyscy- moi rodzice, rodzeństwo ze swoimi rodzinami i teściowa ze szwagrem. Na szczęście moja rodzina nie była zdziwiona nieobecnością byłegomęża i impreza przebiegła spokojnie. Potem spacer przy pięknej pogodzie i jeszcze chwila u nas w mieszkaniu, bo dzieciaki mojego rodzeństwa chciały się nacieszyć kotami. koty były nieco mniej zachwycone, ale wytrzymały porcję głaskania i przytulania. Do tego w weekend mogłam się nacieszyć moimi najstarszymi dziećmi czyli Kubą i jego żoną. Jak miło na nich popatrzeć, posłuchać, pobyć z nimi. Obiecali, że będą przyjeżdżać co 2 tygodnie, bo synowa ma tak ustawioną pracę w naszym mieście- jest po policealnej szkole masażu i ma już trochę chętnych do masowania. A że zaczyna kolejne kursy i szkolenia, to musi być trochę tu, trochę w mieście wojewódzkim, Kuba zaczął trzeci rok studiów i jakoś im się to wszystko na razie dość dobrze układa. Oby tak dalej. Byłymąż wpadł do nas na chwilę późnym popołudniem, kiedy goście już się rozjechali, ale chłopaki i synowa średnio byli zainteresowani wizytą tatusia. Mati zagrał z nim jedną partyjkę w Rummikuba, Młodzi oglądali coś w telewizji, Filip siedział przy komputerze. Więc dostał herbatę, kawałek tortu i szybko się zmył, ja też z nim nie miałam ochoty rozmawiać, zresztą nie bardzo mam o czym.
   A za kilka chwil zaczynam kolejny intensywny etap- praca. Oddziałowa uprosiła mnie, żebym przyszła dziś na nadliczbowy dyżur od 20. Jutro mam swoją normalną pracę, a potem dyżur od dawna wpisany w grafiku, we wtorek znów do pracy i skończę ten maraton we wtorek o 15.30. I do końca dyżurowego miesiąca zostanie mi tylko jeden dyżur pod telefonem we czwartek i jeden stacjonarny tydzień później. Ale w międzyczasie robię sobie małe wakacje- wyjazd na weekend w celach bardzo rozrywkowych. Potem może  być już dość ciężko coś wygospodarować, a mam taką fantazję. Ostatnia szansa zostawić chłopaków z byłymmężem, bo jak on wyjedzie, to nie wiem czy mi się uda znaleźć choć chwilę na życie osobiste bez karkołomnej organizacji. A tak by się chciało... Moja Osobista Osoba Towarzysząca powiedziała mi ostatnio, że nie rozumie jak ja mogę żyć w takim pędzie, trudno za mną nadążyć i złapać. A mnie się wydaje, że przecież i tak ostatnio bardzo zwolniłam... Cóż, po prostu żyję intensywnie. Póki jeszcze mam na to siły.

3.10.2019

Cukrowy zawrót głowy

   Bywają spokojne dni, z ustabilizowanym cukrem, wręcz idealnie. Ale niestety znacznie częściej jest z wieloma zawirowaniami, w górę i w dół, czasem jak na karuzeli albo rollercoasterze. Mogę sobie kombinować, zmieniać, ustawiać, przestawiać, a i tak cukrzyca będzie się rządziła swoimi prawami. Do tego lekko przemądrzały 15- latek, który lepiej wie, jak być powinno, chce robić wszystko po swojemu, trochę się buntuje przeciwko ograniczeniom, trochę lekceważy zagrożenia, zapomina lub świadomie ignoruje pewne zasady. Jeszcze niedawno to był słodki ( w przenośni oraz na żywo) syneczek, który słuchał mamusi, a teraz potrafi pokazać fochy, odburknąć, zignorować polecenie. Bunt okresu dojrzewania plus cukrzyca i niestabilna sytuacja emocjonalna to jest dopiero mieszanka wybuchowa.
   Nie mogę ostatnio utrafić w odpowiednie dawki bazy i przeliczniki na insulinę do posiłków. A co za tym idzie- zbyt często jest albo paskudne hipo, albo cukry pod niebo i problem z obniżeniem. Od kiedy zaczęła się szkoła jest duża tendencja do spadków, nawet do 10-15 % czasu z cukrem poniżej 70. Z kolei jak zmniejszę ilość insuliny- zaraz jest zbyt wysoko. Zmiany bazy raz działają, a raz nie. Najbardziej chyba wkurza, kiedy przez cały dzień cukier jest prawie idealny, a przychodzi noc i zaczyna się huśtawka. Po kilku takich nocach dochodzi do tego, że budzik wyje przez pół godziny, zanim uda mi się obudzić. Bywa też odwrotnie- noc z idealną kreską na poziomie 100-120, więc śpię szczęśliwa, za to w dzień a to się zapomni podać insulinę, a to zje fast foodowe jedzonko, a to jakiś problem w szkole i od razu nie wiadomo co się dzieje. Staram się podchodzić do tego spokojnie, bo i tak nie mamy źle, hemoglobina glikowana u takiego nastolatka w okolicach 6,0-6,3 to wręcz marzenie wielu rodziców i diabetologów. Ale wiem, że mogłoby być jeszcze lepiej. Ten mój wrodzony perfekcjonizm jednak nie odpuszcza, wbija mi szpileczkę i kusi, kusi... Ale próbuję się nie dać. W końcu z jakiegoś powodu zrezygnowałam z tytułu mamy- nie- perfekcyjnej.
   Dużym ułatwieniem, ale i sporym źródłem stresu w tym wszystkim jest nasz monitoring glikemii. Niby cudowne urządzenie, ale coraz częściej zawodne. Sensor powinien działać pełne 6 dni, tymczasem sporo razy zdarzało się, że przestawał wiarygodnie pokazywać poziom cukru 12-24 godziny przed końcem. Różnice bywają nawet po 100-150,a  to już się robi niebezpieczne. Do tego niechęć Filipa do kontrolowania cukru z palca i są momenty, kiedy nie wiem jak dalej działać. Wczoraj było jeszcze ciekawiej- sensor działał dobrze, zakończył swój żywot o 21, po naładowaniu transmitera, założeniu nowego sensora i okresie inicjalizacji, trzeba było skalibrować o północy. Godzinę później- alarm "brak pomiaru glukozy przez sensor. Utracono połączenie". Nie wiadomo dlaczego. Doczekałam do 4, w międzyczasie kilka razy mierząc cukier z palca i próbując rozwiązać problem. Nie pomogło resetowanie telefonu, dociskanie transmitera i inne dotychczas skuteczne w takich sytuacjach sposoby. O 4 spróbowałam jeszcze oszukać sensor- odłączyłam na chwilę transmiter, a potem aktywowałam sensor jako nowy. Działał 15 minut i padł. Kiedy Filip wstał, założyliśmy nowy sensor. Nie lubię tego robić przed szkołą, bo na początku jest częstsza kalibracja, do tego potrzebne są w miarę stabilne cukry, a w szkole o to trudno. Dziś Filip przeszedł samego siebie- okazało się, że nie wziął do szkoły glukometru. Wyjął go z plecaka, żeby dołożyć pasków i zostawił na biurku. Zadzwonił do mnie po ratunek, dobrze, że mi przyszło do głowy, że przecież w szkole jest pielęgniarka i ma w gabinecie glukometr. Sytuacja dała się opanować, choć już było dość gorąco. Jak nie urok, to przemarsz wojsk radzieckich...
   A teraz z kolei jest jeszcze ciekawiej. Jestem na dyżurze, więc nie mam możliwości bezpośredniej kontroli, tylko na telefon. Filip był na treningu, cukier pod koniec spadł do 45- super. Ale zaraz został podniesiony przez 2 kawałki tortu (świętowanie awansu do wyższej klasy jednej z par). Więc teraz mamy coś koło 200. A co będzie w nocy- nie mam pojęcia. Byłymąż oczywiście nie może nocować u chłopaków. Czuję, że to będzie bardzo wesoła noc.
  Na szczęście za 2,5 tygodnia mamy cokwartalną wizytę u pani profesor. Może jej uda się jakoś doprowadzić do ładu nasze wahania. A może stwierdzi jak zwykle, że dobrze sobie radzimy i tyle. Możliwe, że chcę zbyt dużo... Ale nie lubię tego zwariowanego stanu, kiedy bezradnie patrzę i nie wiem co robić, żeby wyjść z błędnego koła hipo i hiper. Wiem, że się nie da, ale nadal dążę do ideału.

2.10.2019

Powtórka z rozrywki

   Musiałam wziąć kilka głębokich, bardzo głębokich wdechów oraz mocno ugryźć się w język, żeby nie powiedzieć czegoś niepotrzebnego, czego potem mogłabym żałować. Narzeczona byłegomęża chyba postawiła sobie za punkt honoru uprzykrzyć mi życie, wyprowadzić z równowagi i rozwalić relacje dzieci z ojcem. Chyba- to moje wrażenie, z jej punktu widzenia podobno czuje się pomijana, lekceważona, a tak by chciała stać u boku swojego mężczyzny w najważniejszych chwilach jego życia. Oraz ma wrażenie, że w oczach rodziny nadal jesteśmy postrzegani jako para, a w oczach dzieci jako mamusia i tatuś. Staram się zrozumieć jaj argumenty i uczucia, ale chyba jestem zbyt ograniczona, bo nie potrafię.
    O co poszło? Mati skończył 18 lat.  Z tej okazji, podobnie jak kilka lat temu dla Kuby, organizujemy obiad dla rodziny. Moi rodzice i rodzeństwo z dziećmi, mama i brat byłegomęża i my. Oczywiście obiad w restauracji, nie mam zamiaru stać przy garach. Byłymąż zadeklarował, że znajdzie odpowiedni lokal, zrobił to, byliśmy uzgodnić menu i całą organizację, wszystko wydawało się dogadane. A dziś telefon- bo on ma znów problem. Nie przyjdzie na ten obiad. Narzeczona- nie wiem jak to określić- nie pozwala? mu, bo argumenty jak wyżej. Po prostu pięknie... Obecność byłegomęża nie jest mi do niczego potrzebna, w większości będzie moja rodzina, pomyślą sobie o nim odpowiednio, trudno, nie moja sprawa. Ale samopoczucie Mateusza- o tym to już nie raczyła pani pomyśleć. Nie przyjść na urodziny, ważne urodziny(!) własnego dziecka? A podobno byłymąż deklaruje, że kocha swoje dzieci... Serio?  W ten sposób wyraża tę miłość? Jakoś nie umiem tego pojąć. Podejrzewam, że teściowa będzie po raz kolejny bardzo zawstydzona takim zachowaniem byłegomęża, a ja prawdopodobnie po raz kolejny będę musiała zapewniać, że mi to po prostu zwisa. Bo ogólnie rzecz biorąc zwisa, ale nie mam ochoty pocieszać biednej teściowej, że ma takiego syna. Jej małpy, jej cyrk. Ale też nie zapomnę, jak musiałam ją pocieszać, kiedy Filip trafił do szpitala z cukrzycą. Wtedy to JA potrzebowałam wsparcia, a pocieszałam teściową, na którą zwaliło się kolejne nieszczęście- choroba wnuka, i czemu to los tak ciężko ją doświadcza...
  A wracając do narzeczonej. Z lekka już rozbawiona zaproponowałam byłemumężowi, że może jej powiedzieć, że ja mam SWOJĄ WŁASNĄ osobę, która stoi przy mnie w ważnych momentach życia i nie potrzebuję do tego byłegomęża. A nawet mogę sama przez telefon lub osobiście ją o tym zapewnić. Ale nie, on nie będzie kłamał. No więc, powiedziałam, że to absolutnie nie jest kłamstwo, tylko prawda, najprawdziwsza prawda. Aż widziałam, jak mu się oczka zaświeciły. I zaczął się dopytywać, a kto to, a skąd, a od kiedy. Ostudziłam jego zapędy- to moja sprawa i nie mam zamiaru się tłumaczyć ani informować. Ja nie dopytuję się o szczegóły jego związku i oczekuję tego samego. Ale jeśli narzeczona nie wierzy, to jej osobiście mogę pokazać nawet zdjęcie. Ot i biedny byłymąż zobaczył, że nie mam zamiaru opłakiwać naszego małżeństwa do końca życia. A co gorsza nawet mam zamiar sobie to życie jakoś ułożyć. I na 1000% nie mam zamiaru wracać do przeszłości i pakować się ponownie w związek z osobą, która mnie wielokrotnie zawiodła- co mu zresztą powiedziałam. Tak na marginesie- miło się życie układa póki co... Zastanawiam się, kiedy byłemumężowi ta ciekawość tak solidnie dopiecze i co wtedy zrobi. Na razie to żal mi Mateusza. Do tego, że mnie byłymąż zawodzi już się zdążyłam przyzwyczaić. Mati pewnie jak zwykle nie da po sobie poznać, że mu przykro, ale tak być nie powinno... A głównym bohaterem imprezy będzie nie Mati, a byłymąż i jego narzeczona.