29.12.2020

Mehr Licht

 Ależ dziś był ciemny dzień! Rano z niedowierzaniem patrzyłam na zegarek, bo kiedy wychodziłam do pracy na ósmą, światła było zbyt mało, aż się obawiałam, że pomyliłam godziny. Po pracy, po 15 zaczynał się już zmierzch. A potem jeszcze rozszalał się deszcz i wiatr. Pogoda przeokropna- albo z perspektywy ciepłego koca i gorącej czekolady- idealna. Przecież przy takich "okolicznościach przyrody" po raz kolejny jestem usprawiedliwiona i nie zamierzam podejmować jakiejkolwiek aktywności. Tym bardziej, że w pracy jak zwykle, na początku wyglądało niewinnie, a potem wskoczyło kilka skomplikowanych przypadków i nie miałam pojęcia jak się ze wszystkim wyrobić. Życie dostaje jakiegoś przyspieszenia, szkoda, że ja za nim nie nadążam. I jeszcze pełnia wisi w powietrzu jak kat nad dobrą duszą, więc już się mogę zacząć przygotowywać na niespodzianki.

W ramach poprawienia sobie humoru zażyłam trochę kultury- posłuchałam koncertu Raz Dwa Trzy . Bardzo ich lubię, na żywo słyszałam kilka razy, a teraz on- line. A za chwilę koniec roku, pora podsumowań, pora postanowień noworocznych, pora nadziei na lepsze dni. Czy coś się zmieni poza datą? Niestety tak. Od razu po odespaniu ewentualnego Sylwestra (znaczy od kilku już lat i tak konsekwentnie idę spać o normalnej porze i nie świętuję, po prostu) i przywitaniu Nowego Roku, w moim osobistym kalendarzu przestawi się liczba przeżytych lat. tym razem jeszcze bez "zmiany kodu", ale coraz bliżej do tego wydarzenia. Jakoś mi to wyjątkowo nie pasuje...

27.12.2020

Na deser

W zasadzie to jeszcze przed obiadem, a tak naprawdę zaraz po śniadaniu, Mati popatrzył przez okno i stwierdził, że jest piękna pogoda, słońce, lekki mróz i on by gdzieś się wybrał. Na przykład na pobliską wieżę widokową.









Mati ma naturę włóczęgi, podobnie jak i ja, lubi odkrywać różne ciekawe zakątki  Oczywiście podchwyciłam temat, Filip bardzo chętny nie był, ale też się dał namówić. Na wieży widokowej poza widokami było bardzo wietrznie, niemal urywało głowę. Ale widoki piękne. 

Potem jeszcze pojechaliśmy na Uroczysko Powstańce, gdzie nad małą rzeczką znajduje się pomnik ku czci powstańców styczniowych z 1863 roku.




W tym miejscu kwaterował pułkownik Konstanty Ramotowski "Wawer" oraz była kuźnia polowa, gdzie miejscowi kowale przekuwali na sztorc kosy i naprawiali broń. 






A ponieważ nadal była piękna pogoda, a Mati w czasie wakacyjnych wypraw rowerowych nieźle spenetrował okolicę, postanowił pokazać nam bagna nad Rospudą.



Las był szumiący, wiatr mocno chwiał wierzchołkami wysokich sosen, a my wędrowaliśmy skrajem puszczy, wąziutką ścieżką wzdłuż bagna.

Cisza, zapach lasu, lekko zmarznięta ziemia, dzika przyroda z niewielkimi śladami ludzkiej ręki.











Dotarliśmy do kładki prowadzącej w głąb bagien, ale nie odważyliśmy się po niej wędrować, jak widać na załączonym obrazku.













Wycieczka zajęła nam niemal trzy godziny, wróciliśmy na obiad, a w ramach deseru mogliśmy podziwiać zachód słońca. 



Cudny dzień, spędzony z moimi chłopakami. A wieczór oczywiście z książką i gorącą herbatą. Jutro do pracy.

26.12.2020

Jak nasz naród

 Święta powolutku mijają. Nieco inne niż zawsze, bo znacznie spokojniejsze i bardziej leniwe. Pewnych rzeczy w nich brakuje, inne są w nadmiarze, jeszcze inne ogólnie są, ale spodziewaliśmy się nieco inaczej. Cóż, życie ze wszelkimi jego przejawami i niespodziankami. 

Na Wigilii zgodnie z zapowiedziami był Kuba z Żoną i była- teściowa ze szwagrem. Dzieciaki przyszły ze swoim koteczkiem, bo przecież maleństwa nie można zostawić samego w taki wieczór.


Maleństwo było u nas nie po raz pierwszy, ale z moimi kocurkami zaprzyjaźnić się nie mogą. Poza tym łobuziak z niej nieziemski, wszędzie wlezie i rozrabia na całego. Moje kocice to już stateczne starsze panie, więc nie w głowie im szaleństwa, a maluch na początku kolacji z całym impetem wskoczył na zasłonę w wyniku czego karnisz z tej strony lekko odpadł ze ściany. Po kolacji niezawodny Mati z własnej inicjatywy i niezwłocznie naprawił szkodę. Ma chłopak smykałkę do drobnych prac domowych, a ja dzięki temu święty spokój i solidną męską rękę w domu. I mam nadzieję, że jego ewentualna przyszła żona będzie się cieszyć.

A poza tym moje kocice, choć zazwyczaj na siebie fukają i prychają, a żadnych przejawów przyjaźni między nimi nie widać, tym razem zgodnie usiadły na szczycie schodów i zimnym, lekko szyderczym wzrokiem oraz bezwzględną zaporą z własnych ciał zablokowały małej koteczce dostęp do miski z jedzeniem. Mała jest żarłokiem i szybko by wyczyściła zawartość, a tu spryciary znalazły sposób. Filip skwitował to tak- zjednoczyły się w obliczu nieszczęścia, zupełnie jak nasz naród.

I tym optymistycznym akcentem zakończę...Świętowanie jeszcze jutro, choć już tylko na pół gwizdka, bo od popołudnia czas się mentalnie przygotowywać do pracy. Oj, oj, oj

23.12.2020

Tradycyjnie

 
Trudno na te święta życzyć czegokolwiek, bo i tak wszystko sprowadzi się do zdrowia i spokoju. Tego nam najbardziej potrzeba, reszta przyjdzie sama. Chciałabym wierzyć, że te niełatwe doświadczenia, które są naszym udziałem, są "po coś" i kiedyś coś dobrego się z nich wykluje. Tego niestety nie wiemy, ale mamy choć cień nadziei, że właśnie tak się stanie. Szanujmy się nawzajem, darujmy sobie i wszystkim wokół nas chwilę zatrzymania w biegu, zdobądźmy się na wsparcie i dobre słowo. Bądźmy uważni, spokojni i rozsądni. 

Chciałoby się świętować inaczej, mimo narzekania na mnóstwo pracy i zmęczenie, mimo przesytu dobrami materialnymi, które już dawno przykryły wymiar duchowy. Może jeszcze będzie nam to dane...Może się opamiętamy i spróbujemy poczuć tą rzeczywistą magię Świąt Bożego Narodzenia. Bo nie chodzi w nich o przystrojoną choinkę, stos prezentów pod nią, nie jest ważny karp, makowiec czy barszcz z uszkami. Ważne jest to, o czym zazwyczaj zapominamy- na świat przyszedł Bóg i dał nam swoją miłość...


W tym roku Święta kojarzą mi się z tą właśnie piosenką

Do naszych serc, do wszystkich serc uśpionych
Dziś zabrzmiał dzwon, już człowiek obudzony
Bo nadszedł czas i Dziecię się zrodziło
A razem z Nim Maleńka przyszła Miłość

Maleńka Miłość w żłobie śpi
Maleńka Miłość przy Matce świętej
Dziś cała ziemia i niebo lśni
Dla tej Miłości Maleńkiej

Porzućmy zło, przestańmy złem się bawić
I czystą łzą spróbujmy serce zbawić
Już nadszedł czas, już Dziecię się zbudziło
A razem z nim Maleńka przyszła Miłość


Maleńka Miłość zbawi świat
Maleńką Miłość chrońmy z lękiem
Dziś ziemia drży i niebo drży
Od tej Miłości Maleńkiej




 

20.12.2020

Tuż przed budzikiem

 W dni powszednie wstaję o 6. Nawet wtedy, kiedy do pracy mam na tak zwane popołudnie (czyli 11.30). Zawsze jest coś do zrobienia w domu, poza tym poranki przy cukrzycy są najgorsze i najbardziej wymagające. O ile przy innych posiłkach można podać insulinę i jeść niemal od razu (teoretycznie powinno się odczekać choć kilka minut, ale zazwyczaj to jest zbyt trudne), to przed śniadaniem, jeśli nie chcemy wyskoku cukru do ponad 200 albo i znacznie więcej, trzeba podać insulinę nawet 30-45 minut wcześniej w zależności od wyjściowego poziomu cukru. A cukier po nocy bywa kapryśny, dziś było idealnie równa kreska na poziomie około 100 przez całą noc, ale tak idealnie bywa rzadko.


Tym bardziej, że Filip coraz częściej sam sobie coś tam podjada, bywa że i późno w  nocy, bo jest głodny, typowy nastolatek. A potem w nocy cukier rośnie, korekty słabo  działają i przez to ja mało śpię. No więc rano wstaję wcześniej i przygotowuję śniadanie, wyliczam wszystko, podaję insulinę i dopiero po tych kilkudziesięciu minutach budzę delikwenta. Niestety rano jest największa oporność na insulinę i nie da rady inaczej. No, może gdyby postawić na śniadania wyłącznie białkowo- tłuszczowe to byłoby trochę spokojniej, ale ileż można opychać się jajkami i wędliną bez pieczywa? I tak jest mnóstwo ograniczeń, zakazów, nakazów, więc chcę choć w ten sposób i na razie umożliwić dziecku normalność. Jeszcze trochę i będzie musiał sam się tym zajmować, ale póki mogę, to staram się ułatwić mu życie i utrzymać cukrzycę w ryzach. Im dłużej teraz cukier będzie dobry, tym mniej powikłań w przyszłości, przynajmniej chciałabym, żeby tak było. A w weekendy śpię czasem nawet o dwie godziny dłużej, bo zdarza się, że Filip też śpi dłużej, a bywa, że wstaje przede mną i sam sobie robi śniadanie, niestety nie udaje mu się odczekać odpowiedni długo, ale wtedy są inne sposoby na uniknięcie szalonego wzrostu cukru.

Tak właśnie nasze życie jest podporządkowane cukrzycy. ale żeby nie było tak słodko, to przecież mam jeszcze w domu dwa koty.


Co prawda to już nie młodzieniaszki, które harcują od świtu, ale przecież nie samą zabawą kot żyje, zazwyczaj chce też coś jeść. kiedy były młodsze, zwłaszcza Cake, pobudki bywały o 4. Głodny kot to nieokiełznany żywioł. I nic to, że w misce jest sucha karma. Ma być coś smaczniejszego. Kocurka przychodziła i najpierw trącała mnie nosem, jeśli nie doczekała się pożądanej reakcji, to wchodziła na mnie i "udeptywała" tak długo, aż poskutkowało. Jeżeli sam tego typu masaż nie był skuteczny, to dochodziła jeszcze akupunktura i wtedy nie było już litości. Czwarta nad ranem nie była jeszcze taka zła, bo przy okazji sprawdzałam cukier i mogłam coś tam zadziałać przed śniadaniem jeśli był zbyt wysoki, akurat był dobry czas na podanie korekty. Ale od dłuższego czasu koty zmieniły swoje zwyczaje, chyba się po prostu zestarzały. Śpią przez większość doby, ale jeść życzą nadal o świcie. Przychodzą po prośbie tuż przed budzikiem. I to mnie trochę boli. Bo te ostatnie minuty przed pobudką zazwyczaj są takie rozkoszne, można byłoby jeszcze chwilę poprzeciągać się w cieplutkim łóżku, porozkoszować  i wstać za 5 minut, ale moje paskudy nie odpuszczają.

A potem trzeba szybko zabierać się za rzeczywistość. Co gorsza zdarza im się takie zachowanie i w weekendy, a wtedy to nie wiem- iść dalej spać, czy zająć się czymś? Czasem wybudzę się tak skutecznie, że już nie mogę zasnąć... A za oknem ciemność, bo do wschodu słońca jeszcze ponad godzina. Oczywiście zawsze znajdę sobie  zajęcie, choć lubię też wskoczyć jeszcze do łózka z kawą i książką. Tak że nie ma tego złego... Choć wolałabym oczywiście się wyspać. Zbyt rzadko śpię spokojnie, więc takie noce kiedy zdarza mi się przespać 5-6 godzin bez pobudki są i tak cenne. Ogólnie moje życie postudenckie jest naznaczone nieprzespanymi nocami- najpierw dzieci, w odstępach 3-4 lata, więc ledwie jedno zaczynało normalnie spać, to pojawiało się kolejne, a w ciąży pobudki w nocy co godzina na picie i siku były normą. Potem dyżury- noce na dyżurach bywały pracowite, a bywało przecież i 8-10 dyżurów w miesiącu. A na deser mam cukrzycę, gdzie początkowo trzeba było mierzyć cukier 2-3 razy w nocy. Teraz już przynajmniej nie muszę wstawać z łóżka, wystarczy rzut oka na ekran telefonu, CGM załatwia najgorszą część roboty, ale kiedy trzeba zainterweniować, podać korektę, dosłodzić albo coś jeszcze innego, to niestety muszę wstać i działać. Filip śpi jak zabity, hipoglikemie go nie budzą, alarmy monitoringu też, wiec muszę ja. Ciekawe kiedy się w końcu wyśpię, zawsze mówię że na emeryturze, ale to tylko żartem, bo podejrzewam, że wtedy to już w ogóle będzie kiepsko ze snem. 

15.12.2020

Pozytywne opowieści

 Wbrew tytułowi i pozorom nie będą one zbyt pozytywne. Nie bardzo miałam dotychczas ochotę pisać o wydarzeniach związanych z wirusem, ale w pewnym momencie podchodzi on tak bliziutko, że inaczej się nie da. Paskudztwo zdominowało każdy temat rozmów rodzinnych, towarzyskich i służbowych. Ma wpływ na nawet najdrobniejsze plany, a w zasadzie dobitnie pokazuje, że raczej tych planów robić się nie powinno. Właśnie się o tym przekonałam.

Święta miałam spędzić we własnym domu, na Wigilię zapowiedział się Kuba z Żoną. Zaprosiłam też teściową ze szwagrem, bo inaczej byliby tylko we dwoje, z lekkim oporem, ale zaproszenie przyjęli (wiem, że to dziwne, że mimo rozwodu utrzymuję rodzinne stosunki z teściową, ale po pierwsze- rozwód to nie jej wina, po drugie to babcia moich dzieci i wydaje mi się, że dobrze jest utrzymywać kontakt, po trzecie warto zachowywać się w sposób cywilizowany, wystarczy że byłymąż i jego nowa żona tego nie potrafią). Po cichu planowałam, że może udałoby się spotkać z rodzicami i rodzeństwem, ale dziś już wiem, że nic z tego. Mąż mojej siostry dziś dostał wynik pozytywny. Zaraził się najprawdopodobniej w pracy, od szefa, którego żona miała objawy, a mimo to szef chodził do pracy, dopóki żona nie dostała wyniku (kilka dni od początku jej objawów, potem zanim wykonała test i wyszedł on pozytywny). Szwagier czuje się już dość dobrze, ale izolację ma do świąt, a siostra kwarantannę jeszcze dłużej. Do tego rodzice pilnowali ich dzieciaków, ostatni kontakt mieli dwa dni przed wystąpieniem objawów u szwagra, więc ryzyko jest spore. Teraz zostało tylko czekać i szybko reagować. A święta będą indywidualne. 

Teściowa zastanawiała się, czy przyjść do nas na Wigilię głównie ze względu  na mojego Ktosia, ale niestety On nie spędzi tego czasu z nami. I tak plany były takie, że na Wigilię i Święta będzie ze swoim ojcem (niestety odległość...), a dodatkowo wyskoczył tam na weekend, spotkał się na chwilę z synem, który następnego dnia został uziemiony, bo kolega z pracy okazał się pozytywny, więc mój Ktoś już do mnie do Świąt nie przyjedzie, bo nie chce nas narażać. Trochę jestem zła, bo miałam nieco inne plany (ha-ha- ha!!!), a tu na szybko trzeba weryfikować. Trudno, mam nadzieję, że następnym razem będzie lepiej.

Kilka dni temu odezwała się do mnie dawno nie słyszana koleżanka. Mieszka w mieście moich rodziców, jej rodzice z kolei w malutkim miasteczku pomiędzy. No i niestety trafiło i ich. Ją zresztą też. Ona siedzi w domu, czuje się dość dobrze, ale rodzice trafili do naszego szpitala, bo najbliżej i do tego COVID-owy. Koleżanka martwi się o ojca, bo jest obciążony chorobami współistniejącymi, więc szuka jakiejkolwiek pomocy, żeby w szpitalu się nim solidnie zajęli. Podzwoniłam, poprosiłam, nie wiem czy to coś da, bo chciałabym wierzyć, że wszystkimi pacjentami zajmują się profesjonalnie, ale wiadomo jakie są obiegowe opinie. A skąd mają wirusa? Koleżanka z kontaktu w pracy, z rodzicami podobno nie widziała się po tym kontakcie, a i tak zazwyczaj była w maseczce. A rodzice- zachorowała najpierw mama i NA PEWNO przyniosła zarazę z przychodni. Bo chodziła po recepty i zbadać się, i po coś jeszcze, a CAŁY Personel jest tam kichający i kaszlący, więc na pewno chorzy, a tak pazerni na kasę, że nie chcą sobie zrobić testów, bo przecież musieliby zamknąć jedyną przychodnię w miasteczku. Przykro mi się zrobiło słuchając tych wywodów. Z mojego punktu widzenia wygląda to zupełnie inaczej. Zazwyczaj jest to pacjent 50-60+, nie pracujący (już nie pracujący lub z tych co to pracy nie lubią). Zarzeka się, że nigdzie nie chodzi, z nikim się nie spotyka, zasad przestrzega, a to przeziębienie to na pewno z przewiania. Ok, wierzymy, zapraszamy na badanie do przychodni. Na miejscu wygląda to podejrzanie, wiec kierujemy na test i test wychodzi dodatni. Dobrze, że traktujemy wszystkich jak potencjalnie zarażonych, bo inaczej 2-3 razy w tygodniu cała załoga byłaby na kwarantannie. Szczytem "niemożliwe, to nie może być wirus" był 85- letni pan, leżący od lat, żona nawet po zakupy nie wychodzi, a pan jednak zachorował (podobno już wkrótce ma wyjść ze szpitala). A ukrywanie kontaktu z potencjalnie zarażonymi jest na porządku dziennym.

Nie twierdzę, że cała ochrona zdrowia pracuje solidnie. Zastrzeżeń jest dużo, zbyt dużo. Ale kto się nie przykładał do pracy przed epidemią, to i teraz nie zamierza być przodownikiem. Jednak uogólnianie, powielanie niesprawdzonych i krzywdzących opinii nie jest miłe. Nawet jeśli dotyczy kogoś, kogo nie znam. Najłatwiej rzucić kamieniem. a nie patrzy się poza czubek własnego nosa. Ostatnio zrobiła nam awanturę pani, która już natychmiast życzyła  sobie skierowania do sanatorium. Bo chce jechać z siostrą, siostra w innej przychodni już dostała skierowanie, a ona nie ma zamiaru czekać kilka dni na papierek. Poniedziałek rano to najlepszy dzień na takie pisanie, nieprawdaż? A inna pani po otrzymaniu skierowania do sanatorium "zapomniała", że trzeba je wysłać w ciągu 30 dni, zrobiła to 2 tygodnie później, dostaliśmy zwrot z NFZ i mamy kolejne zajęcie. 

A więc chyba nic pozytywnego dziś nie napisałam. Nie wiem po co w ogóle się o tym wszystkim rozpisywałam, ale  po prostu już mi się ulało...

13.12.2020

Zaległości

 Ależ mnie tu dawno nie było! Jakoś nie mogłam się zebrać do pisania o rzeczywistości, za dużo się działo, życie zintensywniało niemożliwie, a wieczory jakoś się skróciły. W 24 godzinach doby trzeba upchnąć pracę, sen, zajęcia domowe, jakiś relaks z książką czy filmem, czas dla rodziny, do tego mnóstwo różnych absorbujących spraw- i tych z pracy, o których nie da się zapomnieć po zamknięciu drzwi, i tych domowych rodzinnych, które wybijały mnie z rytmu dość skutecznie. Mimo że staram się zachować spokój, myśleć tylko pozytywnie, nie przejmować duperelami, to jednak drobne wytrącenia z równowagi się zdarzały. Bo i ta równowaga dość krucha jest, łatwo się potknąć, łatwo zgubić wytyczoną ścieżkę. Nikt chyba nie lubi, kiedy w zaplanowanym życiu robi się chaos, a mnie- tak jak większość osób lekko nadwrażliwych wręcz boli, kiedy coś zaczyna dziać się inaczej niż pierwotnie miało być. Zresztą co tu dużo mówić- w tej chwili to nawet planować na dłużej niż kilka dni do przodu za bardzo się nie da, bo wszystko jest tak niepewne, moment i ląduje się na kwarantannie lub izolacji, a można i niespodziewanie zachorować, nie tylko na COVID. Nie chcę nawet wspominać o innych niepewnościach w życiu- o pracę to akurat się nie martwię, bardziej o jej nadmiar, bo chwilami sił jednak brakuje, ale ogólna sytuacja wielkim optymizmem nie napawa. Jak to było? "Obyś żył w ciekawych czasach"- nie wiem, czy to co mamy teraz można pod "ciekawe" podciągnąć, ale niewątpliwie dają one do wiwatu. Zmęczenie i zniecierpliwienie u wielu osób zaczyna brać górę nad zdrowym rozsądkiem i potem mamy problem. 

Cóż jeszcze mogłabym dziś napisać? Nie uda mi się streścić wielu rzeczy, które w ostatnim czasie się wydarzyły, bo za długo by to jednak trwało. A szkoda, bo pierwotnym zamysłem tego bloga było, żeby dokumentować wszelkie sprawy życiowe między innymi "ku pamięci", bo ta pamięć bywa tak ulotna, a sporo się dzieje, więc może dobrze byłoby sobie kiedyś odświeżyć co mnie cieszyło, co wkurzało, a co było miłe. Trudno, pewnie powolutku spróbuję coś tam pouzupełniać. Prawdę mówiąc w pewnym momencie zastanawiałam się, czy nie zamknąć tego bloga i nie pisać tylko na Wordpressie, miałam tez przebłysk, żeby zacząć pisać coś zupełnie nowego, ale chyba moje lenistwo zwycięży i póki co zostanie tak jak jest. Nie wiem na jak długo. Nie wiem czy w takiej formie jak dotychczas. Tak jak już pisałam- strach robić jakiekolwiek plany, bo rzeczywistość zbyt szybko ściąga nas na ziemię, a rozśmieszać Pana Boga wcale nie mam ochoty.

W skrócie ogromnym- życie osobisto- uczuciowe ma się dobrze, praca to temat rzeka i bardzo kontrowersyjny, zdrowie na razie jeszcze stabilne, choć wahnięcia bywają, chłopaki udają, że się uczą, co mnie martwi, bo Mati ma w tym roku maturę, a wcześniej egzamin zawodowy, babcią nadal nie zostaję, Kuba z Żoną jeszcze jakoś ze sobą wytrzymują, cukrzyca czasem stabilnie, czasem znacznie mniej, choć i tak jest dużo lepiej niż kiedyś, ale nie na tyle dobrze, żebym mogła odpuścić wieczne czuwanie, widmo byłegomęża czasem straszy mimo odległości. No i idą Święta. O ile COVID wiele spraw skomplikował, to bywa również niesamowicie skuteczną wymówką dla wielu niechcianych rytuałów ze Świętami związanych. Nawet śnieg pada co jakiś czas- kilka dni temu moje dzieci (przypominam, lat 16 i 19) wybrały się na sanki i "WIESZ JAK BYŁO FAJNIE?". 

Siły potrzebujemy dużo, żeby przetrwać i zachować równowagę psychiczną. Dobrze byłoby nie zostawiać nic na później, bo przecież może go nie być... Zaległości...