25.10.2020

Chiński turysta

 W ostatnią październikową niedzielę przy pięknej pogodzie wybraliśmy się z chłopakami na spacer, w sumie w dwa miejsca, nad jezioro, a potem do rezerwatu przyrody około 20 km od miasta. W rezerwacie czekała na nas ścieżka edukacyjna i mogiła powstańców z 1863 roku. Do tego leśna cisza, kolory jesieni, zapach wilgotnych liści. Cudne są takie chwile, które mogę spędzić z moimi dziećmi. Podobno to dość nietypowe, że nastolatki- i to chłopaki- chcą jeszcze z mamą chodzić na spacery lub jeździć na wakacje. Moi na szczęście jeszcze chcą, przynajmniej czasami. Bo oczywiście zazwyczaj mają swoje sprawy, swoje towarzystwo.

W czasie spaceru oczywiście starałam się uwiecznić piękne widoki. A Mati się ze mnie zaczął śmiać, że robię te zdjęcia jak chiński turysta... Ale nic to. Było tak pięknie, że nie mogłam się oprzeć. I Wam też pokażę,




















19.10.2020

Rok

 To było rok temu- sobotnie piękne jesienne popołudnie. Podobnie jak dziś, słońce, kolorowe drzewa. Aż chce się gdzieś wyjść, coś robić, energia człowieka rozpiera. Głos rozsądku (czyli mój Ktoś) mówił mi- zostań w domu, pogadamy- wtedy byliśmy na etapie poznawania się i długich rozmów na odległość. A mnie ciągnęło na ten rower- bo być może to ostatnie dni takiej pięknej pogody. I było miło do czasu. Jeden niefortunny moment, który wywrócił mnie i moje życie do góry nogami. Upadek, skomplikowane złamanie ręki, gips, zwolnienie, rehabilitacja. Mnóstwo ograniczeń, potrzeba przewartościowania i poukładania na nowo wielu spraw, zmiana priorytetów. Chwila żalu- dlaczego znowu mnie takie coś się przydarza, a potem spokojna akceptacja- trudno, tak miało być, widocznie w moim planie na życie i na takie wydarzenia musi być miejsce.

Jak się po kilku miesiącach okazało- los jednak wiedział co robi. Kilka dobrych rzeczy wynikło z tego upadku, prawdopodobnie ustrzegło mnie to przed kilkoma wydarzeniami, które mogły skończyć się źle. Po raz kolejny doświadczyłam, że naprawdę wszystko jest "po coś". W danej chwili wydaje nam się, że to już koniec, katastrofa, sytuacja bez wyjścia. Po jakimś czasie okazuje się, że to tylko nowe doświadczenia, dzięki którym życie wcale nie jest takie złe, jak się na początku wydawało. Ale sztuką jest zaufać i znaleźć w sobie trochę cierpliwości i pokory. Nie jest to łatwe, niby można w sobie pewne zachowania i poglądy  wypracować, ale kiedy przychodzi ten moment, to dość naturalną rzeczą jest bunt i żal- do losu, Boga, okoliczności, otoczenia, które zawsze ma lepiej i nie rozumie naszego bólu. My też nie rozumiemy wielu rzeczy i emocji towarzyszących innym ludziom. To co jednemu wydaje się katastrofą na miarę zatonięcia Titanica, innej osobie będzie nic nie znaczącym epizodem, więc nie da się porównywać jak i co kogoś boli, jak ktoś odbiera to, co mu się wydarza. Co prawda są ludzie, którzy zawsze dokładnie wiedzą, jak powinnam się czuć, co powinnam zrobić, a tak w ogóle "to jeszcze nic, bo JA (mój szwagier, koleżanka ciotki lub inna osoba, której nawet nie znam...) to miała jeszcze gorzej". Dlatego rzadko próbuję w rozmowach osobistych mówić o swoich uczuciach czy emocjach. Może mam takiego pecha, że trafiam głównie na tego typu rozmówców? Nie wiem, ale blog jest dobrym miejscem, wygadam się, opowiem co chcę, w takiej formie jaką uznam za stosowną, zawsze jest też szansa, że ktoś to przeczyta i wrzuci jakieś krzepiące słowa lub dobra radę. 

Nie zawsze umiałam tak dość spokojnie podchodzić do wszelkich katastrof życiowych. Byłam raczej panikarą i histeryczką, każdy drobiazg, który wytrącał mnie z utartych kolein, był powodem do rozpaczy, a nawet jeśli wszystko szło w miarę dobrze, to zaczynałam snuć czarne wizje, przewidywać co złego może się stać i jakie nieszczęścia mnie dotkną. Paradoksalnie podobno jedno z najbardziej traumatycznych wydarzeń dla człowieka czyli rozwód (drugie miejsce na liście stresorów wg Holmesa i Rahe) pomogło mi w dużym stopniu zmienić moje podejście do życia i tego co się w nim wydarza. W dużym stopniu dlatego, że zostałam sama ze wszystkimi problemami, wiedziałam, że mogę liczyć tylko na siebie. A zaraz potem dołączyła się cukrzyca Filipa i wtedy miałam tylko dwa wyjścia- poddać się i pogrążyć w rozpaczy albo zawalczyć o to, żeby w końcu było lepiej. Nie było i nie jest łatwo. Nadal miewam chwile zwątpienia, paniki, żalu nie wiadomo dlaczego. Wtedy wiem, że po prostu muszę się wygadać, czasem wystarczy, że napiszę coś, nawet nie muszę publikować, samo pisanie powoduje jako- takie uporządkowanie myśli, łatwiej znaleźć rozwiązanie, łatwiej samą siebie kopnąć i popchnąć w odpowiednim kierunku. Tym bardziej, że nie stać mnie w tej chwili na luksus zbyt długiego użalania się nad sobą, muszę być silna zwarta i gotowa na każdą ewentualność. No, może trochę przesadzam, nie da się przygotować na wszystko, ale z takim właśnie podejściem łatwiej przezwyciężyć trudności.

No i może to śmieszne, ale w takich chwilach pamiętam pewną książkę z dzieciństwa- "Pollyanna" i opisaną tam "zabawę w radość". Ojciec głównej bohaterki, Pollyanny,  nauczył ją tej zabawy czyli szukania w każdej (szczególnie z pozoru nieprzyjemnej) sytuacji lub osobie pozytywnych cech. Od tamtej chwili Pollyanna potrafiła znaleźć radość nawet w najtrudniejszych chwilach. Nie wszyscy psychologowie do końca uważają "efekt Pollyanny" za całkowicie pozytywne zjawisko, bo skupianie się każdorazowo jedynie na przyjemnych rzeczach i widzenie jedynie optymistycznie pozytywów w każdej sytuacji może narazić nas na problemy, w związku z brakiem krytycyzmu i trzeźwej oceny sytuacji. Trafne podejmowanie decyzji wymaga zachowania odpowiedniej równowagi myślenia i oceny faktów, ani zbyt optymistycznego ani pesymistycznego. Ja staram się wypośrodkować, żeby nie przegiąć w żadną stronę. Absolutnie nie jestem optymistką na 100%, ale staram się tak ustawić swoje priorytety, żeby nie tracić energii na zbędne lamentowanie. Odrobina tych gorszych emocji to takie zarzewie, żeby ruszyć w odpowiednim kierunku.

No więc jaki pozytyw jest w moim złamaniu? Na dziś- dość bezboleśnie uwolniłam się z dyżurowania. Nieco zwolniłam z tempem życia i nabrałam dystansu do wielu spraw. Miałam trochę czasu dla siebie. Dowiedziałam się ile dla kogo znaczę i kto naprawdę mnie wspiera, a kto tylko tak mówi. Czy dla takich doświadczeń było warto pocierpieć? Być może nie, ale pewnie jeszcze nie wiem tak do końca, co się w moim życiu wydarzy dzięki tym kilku sekundom, kiedy leciałam z roweru i w głowie miałam myśl "tylko się nie połamać albo nie zabić". Minusy też są, ale staram się o nich nie myśleć.

Kiedy wychodziłam dziś do pracy, Mati wybierał się na rower. Mają w tej chwili nauczanie hybrydowe, w tym tygodniu lekcje zdalne, a że akurat nic nie było jeszcze zadane, to wybrał się na wycieczkę. A ja oczywiście musiałam się wtrącić i wspomnieć, że to właśnie dziś jest rocznica tego felernego wydarzenia, więc uważaj syneczku...Mati, jak to on, obrócił w żart i stwierdził, że nie zamierza stworzyć nowej rodzinnej tradycji polegającej na łamaniu kończyn podczas upadku z roweru. Wrócił do domu po 4 godzinach, cały i zdrowy.

15.10.2020

Nie potrafię

 Jestem lekarzem rodzinnym. Śmiem nawet twierdzić- i to nie bezpodstawnie- że bardzo dobrym lekarzem rodzinnym. Leczę katarki, kaszelki, bóle pleców, nadciśnienie, astmę, cukrzycę, biegunki, zapalenia płuc, gardła, uszu, zatok i innych części ciała, anginy, nadczynność i niedoczynność tarczycy, drobne sprawy okulistyczne, laryngologiczne, dermatologiczne, ropnie, zwyrodnienia stawów, zawroty głowy, anemie, bezsenności, choroby zakaźne wieku dziecięcego, objawy uboczne stosowanych leków i terapii specjalistycznych, powikłania i dziwne rzeczy, na które już nikt nawet nie chce spojrzeć, wystawiam tony zaświadczeń, zwolnień, recept, orzeczeń, skierowań, badam do szczepień, bilansów i dla potrzeb innych instytucji, oceniam i interpretuję wyniki badań, zakładam cewniki, zaopatruję przewlekłe owrzodzenia i inne rany oraz całe mnóstwo pomniejszych lub całkiem poważnych rzeczy, które mogłabym tak wymieniać godzinami. Czasem na szybko interweniuję, kiedy ktoś trafi do nas, zamiast wzywać pogotowie do stanu naprawdę nagłego. Wkurzam się, kiedy nie mogę czegoś zrobić, bo system mi nie pozwala, a moja wiedza i doświadczenie i owszem. Staram się zapewnić moim pacjentom (nawet tym najbardziej hipochondrycznym i upierdliwym, nawet tym, których tak po ludzku niekoniecznie lubię) maksymalnie profesjonalną i pełną opiekę. Wysłuchuję zwierzeń, narzekań, opowieści o problemach nie zawsze medycznych. Próbuję zachować zimną krew w sytuacjach podbramkowych, nawet wtedy, kiedy ogarnia mnie panika i wydaje mi się, że nie wiem co robić. Teraz jeszcze dodatkowo zlecam testy na COVID, a potem sprawdzam wyniki, instruuję jak ma się zachować pacjent dodatni, przedłużam izolację, monitoruję przebieg choroby i reaguję na sytuacje nie przewidziane w rozporządzeniach ministra.

Tu jestem kompetentna, na swoim miejscu. Tymczasem rządzący usiłują mi (oraz znacznej części społeczeństwa) wmówić, że skoro mam prawo wykonywania zawodu, to powinnam sobie poradzić w każdym miejscu i na każdym stanowisku w walce z pandemią. Jasne... Może po odpowiednim przeszkoleniu, co najmniej kilku miesiącach praktyki pod okiem kogoś bardziej doświadczonego- może. Ale nie wiem czy poszłoby bezboleśnie i bez ofiar. Najzwyczajniej w świecie mogę nie dać rady, bo to nie moja działka. Owszem, nauczyciel matematyki od biedy poprowadzi lekcję polskiego i na odwrót. Nawet szkód nie będzie, dzieciaki maturę jakoś zdadzą. Ale medycyna to trochę inna działka. Ciekawie to porównał jeden z bohaterów książki "Stan krytyczny" Pawła Reszke, którą teraz podczytuję (o początkach pandemii w Polsce, a jakże). Skoro masz prawo jazdy, to co stoi na przeszkodzie, żeby wsiąść za kierownicę TIR-a i przejechać w godzinach szczytu przez zatłoczone centrum miasta? Więc dlaczego taki doktorek jeden z drugim nie może pójść pracować na OIOM-ie czy oddziale zakaźnym? Prawo wykonywania zawodu to jak prawo jazdy., nieprawdaż? 

Nie potrafię zrozumieć tej beztroski, braku logiki, braku podstawowej wiedzy. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego w mediach publicznych opowiadanych jest tak wiele kłamstw i oszczerstw, a równie wiele osób bezmyślnie je powtarza i nie zastanawia się, dlaczego tak jest. Wyobraźcie sobie taką sytuację- urzędnik w biurze wykonuje swoją pracę- uzupełnia jakieś tabelki, coś liczy, pisze pisma lub coś podobnego, praca na już, albo nawet na wczoraj. Na biurku stoi telefon, dzwoni co chwila, rozprasza, a trzeba zrobić to co należy. Albo nauczyciel sprawdza klasówki, a tu co chwila wpada ktoś, kto podrzuca coś jeszcze do zrobienia, zorganizowania, prace się piętrzą, a uczniowie się złoszczą, że jeszcze nie ma ocen. Albo w sklepie- stoi kolejka do kasy, kasjerka skanuje, liczy, a tu wpycha się klient, bo on ma tylko jeden produkt i przecież to tylko chwila. Zastanówcie się. Pomyślcie jak w Waszych zawodach to wygląda. Wyobraźcie sobie rejestratorkę w przychodni, która odebrała telefon, wpisuje i opracowuje jednego pacjenta, a w międzyczasie akurat ktoś twierdzi, że nie można się dodzwonić, bo przecież tam tylko siedzą, piją kawę, a słuchawka odłożona. Wyobraźcie sobie pielęgniarkę, która ma zrobić zastrzyki, ale w międzyczasie dostaje polecenie pobrania krwi, zmierzenia ciśnienia, doniesienia jakiś leków. Wyobraźcie sobie lekarza, któremu do gabinetu wpada pacjent, bo on przecież tylko po jedno skierowanie, jeden lek, a inni niech sobie czekają, przecież to tylko chwilka. Takie przykłady można by mnożyć. Wszystkim jest ciężko, sytuacja przerosła nasze możliwości. Gdyby było w nas wszystkich nieco więcej zrozumienia dla innych, może łatwiej przebrnęlibyśmy przez ten jakże trudny czas. Może dobrze byłoby nie osądzać zbyt pochopnie innych, nie ferować zbyt szybko wyroków, nie wygłaszać bezpodstawnych opinii. Może dobrze byłoby szanować siebie nawzajem, mając na uwadze, że nie jestem pępkiem świata i nie tylko ja liczę się w tej niezbyt komfortowej sytuacji. I nieco więcej cierpliwości oraz odrobinę uśmiechu, bo przecież kiedyś normalność wróci

Chyba mimo wszystko nie potrafię przestać być optymistką....

7.10.2020

Aż mnie zatkało


Przedwczoraj miałam wizytę u mojej ulubionej fryzjerki. W związku z nadejściem jesieni zmieniła mi kolor na głowie z mieszanego blondu  na taki bardziej jesienny, trochę czerwieni, a ogólnie to chyba nazywa się to oberżyna. Pięknie wyszło, może nie jestem obiektywna, ale dla mnie bomba. Współpracownicy oczywiście sypią komplementami, ale to normalne, załoga głównie babska i w sumie się przecież lubimy. 
Natomiast dziś rano aż mnie zatkało. I jak się okazuje nie tylko mnie. Biegnę sobie do pracy przed ósmą, oczywiście wszystko w pośpiechu, Mati wyszedł z domu wcześniej, żeby wynieść śmieci, Filip za mną, ale zawsze spóźniony o jedno piętro. Na parterze sąsiad zamyka drzwi do swojego mieszkania. Pan w wieku lekko post- półśrednim, zazwyczaj bardzo mrukowaty, czasem nawet nie odpowiada na "dzień dobry". Już jego żona jest bardziej kontaktowa, ale wstyd przyznać, nawet nie znam ich nazwiska, mimo że mieszkam tu już ponad 10 lat. Tym razem na moje "dzień dobry" odpowiedział. Odwrócił się od drzwi i usłyszałam- "ależ bosko dziś pani wygląda! Aż mnie zatkało!". W tym momencie i mnie zatkało, ale oczywiście grzecznie podziękowałam. Po czym zza zakrętu pojawił się Filip i pana zatkało jeszcze bardziej. A w samochodzie moje dziecko (ja zresztą też) nie mogło się powstrzymać od śmiechu...
Tak to maleńki komplement może poprawić humor na sporą część dnia...