28.02.2021

Bezradność

 Zdarzają się takie sytuacje, że człowiek choćby nie wiem jak chciał, stawał na głowie, kombinował i próbował, to i tak nic z tego nie wyjdzie. Co gorsza czasem bywa kumulacja, kiedy przydarzy się coś takiego w hurcie, to dopiero jest paskudne uczucie. Niby wiem, że z większości takich sytuacji udaje się wyjść w końcu bez większego szwanku, ale ile w trakcie człowiek się nie pozamartwia...

Na początek w ramach chyba zawirowań związanych z pełnią zaszalał nam cukier. W zasadzie przez ostatnie kilka dni było niemal idealnie. Poza tym, że przy zmianie sensora w poniedziałek okazało się, że swój żywot zakończył transmiter, działał dzielnie nieco ponad 3 miesiące, tyle na ile został wyprodukowany. Tylko ja coś nie przewidziałam kiedy miną te trzy miesiące i zostaliśmy bez transmitera, a w konsekwencji tego bez możliwości podglądu cukru. Dobrze, że sklepy internetowe są szybkie i już we wtorek po południu transmiter był. Pełnia zbliżała się nieubłaganie, kiedyś cukier zazwyczaj był wysoki, ostatnio raczej sięga do niższych poziomów. Jedną noc bez monitoringu mogłam przeżyć, ale więcej, zwłaszcza kiedy trzeba byłoby wstawać i mierzyć z palca, to już niekoniecznie. Czyli od wtorku miało być już spokojnie. Było do wczorajszej nocy. Przed obiadem zmiana wkłucia, po obiedzie Filip poszedł na spotkanie z kolegami. Po przechorowaniu COVID-u (bardziej przez nas, on objawów nie miał) już nie boi się aż tak bardzo i co jakiś czas spotyka się ze swoją paczką. Oczywiście zazwyczaj zamawiają sobie jakąś pizzę, ale tym razem jakoś dobrze trafił w dawki insuliny, bo całe popołudnie i większość wieczoru cukier był stabilny. Horror zaczął się koło północy. Przed snem niewinne 250, podana korekta, ale niespełna godzinę później było już 360 i dalej rosło. Filip zadziałał sam, podał kolejną korektę, ja już spałam. Tuż po północy obudził mnie alarm "WYSOKI". Cukier był poza skalą ( a ona jest do 400), omal nie wpadłam w panikę, zwłaszcza kiedy zmierzyłam z palca i pokazało mi 501. tak wysokiego cukru jeszcze nigdy nie było. Od razu podałam insulinę z pena, wymiana wkłucia, fiolki z insuliną i czekanie prawie godzinę, żeby cokolwiek drgnęło. Jeszcze potem o 4 musiałam podać korektę, do rana cukier spadł do normalnego poziomu. Winowajcą okazała się krew we wkłuciu, ale musiało się ono zepsuć dopiero wieczorem, inaczej cukier zacząłby rosnąć znacznie wcześniej. W każdym razie noc z głowy.

Może nie  zdołowałoby mnie to tak bardzo, gdyby nie czynniki dodatkowe. Moi rodzice załapali COVID. Najpierw mama, półtora tygodnia temu, prawdopodobnie z rehabilitacji, a dwa dni później oczywiście i tata się rozchorował. Zaczęło się w sumie niewinnie, temperatura do 38 stopni C, kaszel niewielki, utrata węchu, bóle głowy i mięśni. Mama ma cukrzycę i nadciśnienie, tata jest po zawale. Do tego obje lekko po siedemdziesiątce. Od swojego lekarza rodzinnego na wstępie dostali po antybiotyku. Nie bardzo rozumiem takie postępowanie, bo przecież to jest wirus, ale co ja tam wiem. Co prawda mama wstrzymała się ze stosowaniem swojego, bo naprawdę nie czuła się tak źle. Oczywiście łącza telefoniczne grzały się kilka razy dziennie, relacja z każdego pomiaru temperatury, saturacji, dobre rady z mojej strony. Wydawało się, że rodzice przejdą chorobę znośnie, ale w piątek rano mamie znów skoczyła temperatura i to już tak poważniej, około 39. W sobotę miała się już skończyć izolacja, a tu taka niespodzianka. Tata trzymał się nieco lepiej. Po teleporadzie lekarz zmienił mamie antybiotyk, ale sobota nadal była byle jaka. I tu moja bezradność- nie za wiele mogę zrobić. Wsparcie przez telefon- ok. Mogłabym pojechać, zbadać, ale nic by to nie zmieniło. Jeśli stan się pogarsza, to naprawdę nie ma co liczyć na domowe leczenie. U rodziców akurat saturacja była cały czas dobra, bardziej męczyła ta temperatura i ogólne osłabienie oraz strach, bo oczywiście czarne myśli lubią szybko się pojawiać. Dziś jest już trochę lepiej, może wczorajszy dzień był taki przełomowy? Oby...

A przyszły tydzień szykuje mi się bardzo pracowity i niespokojny. Szefowa z powodów rodzinnych będzie pracować tylko na tele, wspomagająca nas rezydentka z powodów zdrowotnych wzięła tydzień wolnego, a tu oprócz normalnej pracy szczepienia. Dotychczas to właśnie one się nimi zajmowały, a teraz zostały scedowane na mnie. Po pracy, czyli 4 razy w tym nadchodzącym tygodniu będę pracowała co najmniej do 18, a może być i dłużej. A w międzyczasie normalna praca. Jestem zmęczona. Jeszcze nie zaczęłam, a już jestem zmęczona. Jeśli się wszystko w miarę poukłada, to przed świętami muszę wziąć chociaż tydzień wolnego. Podejrzewam, że po tym chorowaniu rodzice będą na tyle osłabieni, że nie będzie mowy o rodzinnych świętach u nich. Z mojej rodziny jeszcze nie wszyscy przeszli chorobę, więc nie wiem, czy będzie spotkanie rodzinne, czy tylko spotkania  w podgrupach. Zobaczymy, to jeszcze miesiąc, ale powoli można planować. Choć trudno jest cokolwiek zaplanować w dzisiejszych czasach. Dosyć to zniechęcające... I właśnie ta bezradność, kiedy wszystko idzie nie tak, jak powinno. I nic nie można na to poradzić.

21.02.2021

Część trzecia- Bezpieczeństwo w sieci

  Niedawno przeczytałam książkę "Nic o tobie nie wiem" Małgorzaty Rogali. Bardzo mądra książka, która dała mi sporo do myślenia. Zachciało mi się napisać kilka swoich refleksji na tematy w niej poruszane. Ogólnie to jest kryminał, ale z mocno rozbudowaną warstwą obyczajową dotykającą wielu aspektów obecnego życia. 

Żeby dało się to czytać i nie zanudzić- rozbiłam swój wpis na trzy części, może dzięki temu choć nieliczni przez niego przebrną. Oczywiście zastrzegam, że są to wyłącznie moje opinie, a każdy czytelnik ma prawo do własnego zdania i nie musi się ze mną zgadzać.

A więc zaczynamy, dziś już ostatnia część

"Czy ona też ma na sumieniu rzeczy, które trudno podciągnąć pod wygłupy, bo są zbyt poważne, nawet zagrażające bezpieczeństwu"

Teoretycznie powinniśmy nauczyć dzieci bezpieczeństwa i właściwego zachowania w sieci, w szkołach również prowadzone są tego typu działania informacyjne. Ale nasze dzieciaki niejednokrotnie znacznie swobodniej niż my poruszają się w wirtualnym świecie i nasze ględzenie tylko je irytuje. Mimo to powtarzać trzeba, nawet jeśli jedyną reakcją będzie „no weeeeź, mamoooo, przecież wieeeem”. Tak, wiem, ale nie zawsze tę wiedzę stosuję. Ładnych parę lat temu, kiedy Mati zbliżał się do 15 urodzin, na Facebooku założył grupę dla kilku kolegów z klasy odnośnie tego wydarzenia. Niestety szybko grupa wymknęła się spod kontroli, Mati przestał uczestniczyć w rozmowach, a koledzy zaszaleli. Rozmowy były bardzo niewybredne, niekulturalne i niecenzuralne. Do tego wpadli na idiotyczny pomysł i zaprosili do grupy jedną z nauczycielek, nie wiem czy świadomie, ale wybrali osobę bardzo surową i zasadniczą, wręcz postrach szkolny. Wtedy sprawa się wydała i była spora afera, włącznie z wizytą policji w szkole (tak dla postraszenia i pokazania, że tego typu działania nie są bezkarne nawet dla małolatów). Mati nie ucierpiał za mocno, bo w sumie wycofał się długo przed rozpoczęciem szaleństw, ale nauczkę miał. Co jakiś czas przypominam, jakie są zasady bezpieczeństwa i czego robić nie wolno. Oczywiście chłopaki twierdzą, że wiedzą i się stosują, ale nie mam żadnych środków kontroli, więc do końca nie wiem. Za to bardzo niepokojący jest dla mnie fakt, że zapierają się wszelkimi sposobami, żeby nie zgłaszać mi nieprawidłowych zachowań innych (jeszcze od Filipa jestem w stanie czasem coś wyciągnąć). Bo nie wolno skarżyć, być kapusiem. Wcześniej podobne rzeczy działy się w szkole i na podwórku. Woleli sami załatwiać swoje problemy. Niby dobrze, ale czasem bywa zbyt niebezpiecznie. W sumie i tak nie mogę trzymać ich pod kloszem, a bardzo wylewni nie są. I tak dobrze, że cokolwiek mi mówią. Ja w kółko powtarzam, przestrzegam, uczulam, mam nadzieję, że coś do nich trafia

"Wiele osób, którym nie udało się zaistnieć gdzie indziej, uważa za swój obowiązek zaznaczyć obecność poprzez wpisanie komentarza. Dla niektórych staje się to życiową pasją"

Co gorsza ta pasja niejednokrotnie polega na totalnym krytykowaniu i obrażaniu innych, a często na narzucaniu im swojego zdania. Oczywiście można to w łatwy sposób zignorować, nie wdawać się z takimi osobami w dyskusje, ale niesmak i przykrość pozostają. Po prostu niektórzy maja taki właśnie sposób na życie- skoro mnie coś nie wychodzi, to tym bardziej spróbuję obrzydzić innym. A krytykować można wszystko, przyczepić się do najdrobniejszej dupereli. Pieniactwo to poniekąd nasz sport narodowy, więc nie ma co się dziwić. Nawet nie zawsze takie osoby można nazwać trollami czy hejterami, one po prostu czerpią satysfakcję przyczepiając się do wszystkiego. A ponieważ kryją się za anonimowym nickiem, to wydaje im się, że są bezkarni i pozwalają na coraz więcej. Wydaje mi się, że często są to osoby z różnego typu zaburzeniami, nie do końca świadome, jaką krzywdę mogą wyrządzić. Równie często bywają osoby bezinteresownie złośliwe, dla których dzień bez obrażania i wbijania szpili jest dniem straconym. W swojej historii blogowania też mi się na taką osobę trafiło, ale udało się nie wchodzić w dyskusje i problem rozwiązał się sam. Natomiast w świecie młodzieży jest chyba nieco gorzej. Oni zbyt serio biorą do siebie każda uwagę. Poza tym chęć zaistnienia jako lider, brak wyobraźni, empatii, nieumiejętność przewidywania następstw swoich działań i efekty bywają tragiczne. 

Każdy z nas chciałby mieć coś do powiedzenia. Szkopuł w tym, żeby to coś było mądre i oryginalne, a nie tylko potakiwanie lub powtarzanie zdania poprzednika. Konwersacja jest trudną sztuką. Zwłaszcza rozmowy na żywo, bo kiedy się prowadzi rozmowę "pisaną"- bywa łatwiej. Jest chwila na zastanowienie, dopracowanie swojej wypowiedzi, przemyślenie jakiejś celnej uwagi czy riposty, pisanie jest też mniej emocjonalne. I ogromny plus takiej rozmowy- współrozmówca nie może przerwać twojej wypowiedzi, nie wtrąca się w pół słowa, nie zmienia nagle tematu. W rozmowach osobistych osoby mało elokwentne lub bardzo nieśmiałe, którym rozmowa na żywo sprawia trudności, nie umieją się przebić ze swoim zdaniem, czasem boją się, że to co mówią może wydać się innym zupełną bzdurą. Ale są też tacy, co to na każdy temat mają własne zdanie, nie zważają na opinie innych, na wszystkim znają się najlepiej i nie da się ich przegadać. Natomiast w internecie każdy ma swój kącik i te nieśmiałe osoby często rozkwitają, mają szansę pokazać swoje atuty. Niestety w drugą stronę też to działa- krzykacze i wszechwiedzący równie często starają się zdominować innych. 


Zazwyczaj staram się nie wtrącać do rozmowy w internecie, jeśli nie mam nic mądrego do powiedzenia. Bo uważam, że nie warto gadać dla samego gadania, chyba że taki właśnie jest cel rozmowy- small talk dla podtrzymania atmosfery. Tymi refleksjami trochę się wyłamałam z moich reguł, ale w sumie- blog to moje miejsce, jestem tu gospodarzem i mam prawo. Może nie zanudziłam Was zbyt mocno, natomiast na pewno zaspokoiłam już swoją chęć do wypowiedzi na tematy ogólne, przynajmniej na jakiś czas. Teraz już będzie tylko o codzienności, przynajmniej chwilowo


19.02.2021

Część druga- Wirtualny świat

  Niedawno przeczytałam książkę "Nic o tobie nie wiem" Małgorzaty Rogali. Bardzo mądra książka, która dała mi sporo do myślenia. Zachciało mi się napisać kilka swoich refleksji na tematy w niej poruszane. Ogólnie to jest kryminał, ale z mocno rozbudowaną warstwą obyczajową dotykającą wielu aspektów obecnego życia. 

Żeby dało się to czytać i nie zanudzić- rozbiłam swój wpis na trzy części, może dzięki temu choć nieliczni przez niego przebrną. Oczywiście zastrzegam, że są to wyłącznie moje opinie, a każdy czytelnik ma prawo do własnego zdania i nie musi się ze mną zgadzać.

A więc zaczynamy, dziś część druga

"To mój obowiązek wobec fanów. Mogę rozpaczać, mogę się nawet zabić, ale najpierw muszę ich powiadomić, co u mnie słychać." 

Przerażający jest świat wirtualny i wiara niektórych w jego realność. Kreowanie tego świata i podporządkowywanie wszystkiego ułudzie. Oglądanie się na słupki popularności, pazerność na uwagę, nieważne jak się mówi- dobrze czy źle, ważne że się mówi. Nie ma świętości, nie ma granicy. W dużej mierze kontakty wirtualne zastępują te rzeczywiste. Niektórym tak zacierają się granice, że nie odróżniają już co jest realne, a co wykreowane. I zdają się zapominać, że napisać lub powiedzieć można wszystko, na tyle przekonująco, że każdy w to uwierzy. W świecie wirtualnym młoda kobieta wcale nie musi nią być. Sympatyczny pan może okazać się paskudną osobą. No i niektórym tak zwanym influencerom wydaje się, że skoro czytają ich setki lub nawet tysiące, to coś oznacza. Tymczasem tak naprawdę jest to tylko i wyłącznie oznaka ich zapatrzenia w siebie. Wszystkie treści w świecie wirtualnym trzeba porządnie przefiltrować i dopiero wtedy przyjmować je za prawdę. Oczywiście ten świat wirtualny jest bardzo wygodny, łatwo jest zyskać uznanie, łatwo trafić gdzie się chce, przy minimalnym wysiłku można podbudować swoje ego. Tylko ile tak naprawdę to jest warte? Wydmuszka, pozłacane bibeloty, puch marny...

"Doczekaliśmy strasznej rzeczywistości. Nowoczesne technologie są błogosławieństwem, ale i przekleństwem naszej egzystencji, a najbardziej cierpią na tym dzieciaki i nastolatki. Dorośli nie mają do nich czasu i cierpliwości, więc młodzi dostają do rak tablet lub smartfon i spokój zapewniony"

Każde pokolenie zazwyczaj psioczy, że „kiedyś to było inaczej”. Oczywiście, że było. Na tym polega postęp. Postęp sam w sobie nie jest zły. Złe jest to, co z nim robimy, jak wykorzystujemy zdobycze postępu i cywilizacji. Na dodatek to my- dorośli jesteśmy odpowiedzialni za to, po co sięgają nasze dzieci. Z czasów wczesnoszkolnych moich dzieci pamiętam, jaka byłam momentami naiwna i łatwowierna. Jest wiele gier komputerowych niekoniecznie zalecanych dla 10-12- latków. Nie pozwalałam moim chłopakom na gry nieodpowiednie dla ich wieku, zbyt krwawe czy brutalne. Oni się buntowali, że przecież wszyscy koledzy grają, a oni nie mogą. Na szkolnych zebraniach pozostali rodzice zaklinali się, że ich dzieci absolutnie, nawet nie spoglądają w stronę gier zakazanych. No i miałam lekki dysonans, nie bardzo wiedziałam komu wierzyć, bardziej skłaniałam się temu, żeby wierzyć rodzicom, ale sądząc po zachowaniach dzieciaków, ich rozmowach- niestety wyglądało na to, że umiejętnie obchodzą rodzicielskie zakazy, a rodzice nie widzą lub nie chcą widzieć problemu. Moi chłopcy do dziś mi wypominają, że czuli się gorsi od kolegów. Szybko udało im się w późniejszym czasie nadrobić zaległości, chwilami poświęcają komputerom aż za dużo czasu, ale w tej chwili już nie jestem w stanie aż tak ściśle tego kontrolować. Tym bardziej, że- nie oszukujmy się- sama w sieci siedzę dość długo. Na szczęście chłopaki sięgają też po słowo pisane, czytają książki, uprawiają sporty, nie grają przez całe noce, spotykają się z kolegami, więc nie są jeszcze uzależnieni w stopniu znacznym. A może tylko mi się tak wydaje?

"Ich życie toczy się w internecie i ważne jest dla nich , jak wypadają tam w oczach rówieśników obojga płci. Kreowanie wizerunku zajmuje im mnóstwo czasu. Później oczekują zachwytów ze strony uczestników, a jeśli reakcje są niezgodne z oczekiwaniami, przeżywają frustrację"

Już o tym pisałam. Świat wirtualny wypiera ten rzeczywisty. Zacierają się granice, trudno jest odróżnić co jest prawdą najprawdziwszą, a co tylko odbiciem tej prawdy, często na dodatek dość zniekształconym. Niedojrzałe umysły naszych dzieciaków nie zawsze są w stanie odpowiednio reagować. Miesza im się fantazja z codziennością. Często celowo naginają pewne reguły, wydaje im się, że tak jak w grze- ma się kilka żyć i każdy błąd można naprawić. Przeceniają swoje siły, tworzą ułudę, która wygląda prawdziwie do czasu, a tak naprawdę jest bardzo niebezpieczna w swojej sile rażenia. I nie umieją sobie radzić z emocjami, krytyką, niepochlebnymi opiniami na swój temat. Zresztą tak jest nie tylko z dziećmi. Osoby dorosłe, zdawałoby się inteligentne, wykształcone, również wpadają w pułapkę wirtualności. Obecne czasy, kiedy jesteśmy zamknięci, odizolowani tym bardziej temu sprzyjają. Każdy z nas pragnie akceptacji i podziwu, dążymy do tego w różny sposób, a kiedy nie udaje się uzyskać dóbr pożądanych- oj, bywa nieciekawie. W ogóle odporność psychiczna, umiejętność radzenia sobie z trudnościami i niepowodzeniami jest coraz gorsza. Coraz więcej trafia się osób wyobcowanych, którzy nie potrafią nawiązywać relacji w normalnym świecie, a w rzeczywistości wirtualnej kreują swój wizerunek, umiejętnie pokazują swoje lepsze strony, grają kogoś zupełnie innego. W końcu nie wiadomo już, która osobowość jest ta prawdziwą.  


Tu mogłabym zakończyć konkluzją- kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak jest w moim przypadku. Przykro tak o sobie myśleć, ale niestety, taka jest prawda. A przed Wami jest jeszcze część trzecia, jeśli nie zanudziliście się całkowicie


17.02.2021

Część pierwsza- Szkoła i okolice

 Niedawno przeczytałam książkę "Nic o tobie nie wiem" Małgorzaty Rogali. Bardzo mądra książka, która dała mi sporo do myślenia. Zachciało mi się napisać kilka swoich refleksji na tematy w niej poruszane. Ogólnie to jest kryminał, ale z mocno rozbudowaną warstwą obyczajową dotykającą wielu aspektów obecnego życia. 

Żeby dało się to czytać i nie zanudzić- rozbiłam swój wpis na trzy części, może dzięki temu choć nieliczni przez niego przebrną. Oczywiście zastrzegam, że są to wyłącznie moje opinie, a każdy czytelnik ma prawo do własnego zdania i nie musi się ze mną zgadzać.

A więc zaczynamy. Dziś część pierwsza

"Nika uważała, że ktoś, kto nie spróbował tego chleba nie powinien zabierać głosu w dyskusjach na temat polskiego systemu edukacji. Przybywało papierów w postaci planów, projektów, programów, ewaluacji i sprawozdań. Pęczniały segregatory, a i tak wiele rzeczy było fikcją. Rosły oczekiwania władz i społeczeństwa wobec placówek oświatowych, które obarczono odpowiedzialnością za niewłaściwe zachowania uczniów nie tylko na ich terenie, ale i poza nim: w drodze do lub ze szkoły albo na placu zabaw, tym samym zdejmując z rodzicielskich barków trud wychowania potomstwa. Pogarszały się też relacje szkoły z rodzicami uczniów i z samymi dziećmi, które często powtarzały podczas lekcji lub przerw niepochlebne słowa mamy czy taty na temat belfrów"

O tak... Na temat szkoły można by dużo powiedzieć. Oczywiście znacząca większość rodziców wypowie się krytycznie, bo każdy ma swoją wizję, jak szkoła powinna funkcjonować. I jak w każdej dziedzinie życia można znaleźć mnóstwo zastrzeżeń w tym funkcjonowaniu. Tylko zazwyczaj dużo się oczekuje, a w zamian od siebie nie daje się nic. I tak to właśnie jest- rodzice oczekują od szkoły, że przejmie całkowicie odpowiedzialność za wychowanie i zachowanie dzieci. Dzieci są coraz bardziej rozwydrzone, zero jakichkolwiek granic w domu, w szkole tym bardziej, bo co z tego, że szkoła ma wychowywać, skoro nie ma praktycznie żadnych narzędzi do egzekwowania. Może jeszcze w ramach nagrody, to i owszem, ale już karać to nie ma jak. Zazwyczaj dzięki rodzicom dzieci unikają jakiejkolwiek odpowiedzialności za swoje wybryki. Do tego postawa rodziców „ależ tego nie mogło zrobić moje dziecko! Ono tak nie mówi/ nie robi/ nie zachowuje się. To koledzy pewnie do tego namówili. Moje dziecko jest takie wrażliwe/ grzeczne/ spokojne.” A to cudowne dziecko tuż za plecami rodziców to diabeł wcielony z nieograniczoną pomysłowością jeśli chodzi o brojenie lub złośliwe dokuczanie. Tylko rodzicom jakoś wzrok szwankuje i nie widzą tego co powinni. Jasne, że nikt nie chce mieć dziecka- łobuza. W razie większych problemów, których już się nie da zamieść pod dywan, załatwia się orzeczenie o ADHD lub innych modnych chorobach, które utrudniają małemu aniołkowi funkcjonowanie w społeczeństwie. A tak naprawdę to najczęściej niedojrzałość rodziców i brak dyscypliny lub konsekwencji. Moi chłopcy do podstawówki i gimnazjum, póki jeszcze było, chodzili do szkoły społecznej. Wybrałam ją świadomie ze względu na wysoki poziom nauczania, ciekawą ofertę zajęć dodatkowych, ale także podejście do ucznia i konieczność sporego zaangażowania rodziców w proces edukacyjno- wychowawczy. Klasy były niewielkie, każdy wybryk natychmiast trafiał do wiadomości rodziców, kontakt z nauczycielem był również szybki i konkretny. Chłopaki aniołkami nie byli, ale i większych problemów nie sprawiali. Natomiast u każdego w klasie był przynajmniej jeden taki gagatek, z którym bywały problemy, a rodzice wypierali jak mogli ich istnienie. Na szczęście w tej szkole wymagano współpracy rodziców, a pani pedagog odwalała kawał dobrej roboty. Szkoły średnie to już inna bajka, a w tej chwili nauczanie zdalne niestety rozwaliło cały system.

"Z roku na rok , bez względu na omawiane zagadnienie, utrzymanie skupienia u dzieci i nastolatków stanowiło coraz większe wyzwanie dla belfrów"

Znak naszych czasów. Rozkojarzenie, zaburzenia koncentracji, nadmiar bodźców. Trudno jest skupić się na jednej czynności, kiedy zewsząd bombardują nas informacje. Trudno też wybrać, które z nich są nam potrzebne, a tym bardziej, które są prawdziwe. Zazwyczaj bezrefleksyjnie łykamy wszystko, co nam się poda na informacyjnej tacy. Świat oczywiście pędzi w szaleńczym tempie, nie daje nawet chwili na zastanowienie się, kiedy tylko ktoś próbuje skupić się na czymkolwiek, od razu dostaje jak obuchem, bo trzeba już, natychmiast, absolutnie nie wolno się zastanawiać, czekać, zwlekać. Każda sekunda zwłoki to krok do tyłu w rozwoju cywilizacji. Zapominamy o możliwości myślenia, tak jakby pędzący świat nas zwalniał z konieczności zastanawiania się i podejmowania racjonalnych decyzji. I tego też uczymy nasze dzieci. Za kilka lat będzie jeszcze gorzej, bo poprzednie pokolenia maja choć szczątkową zdolność zatrzymywania się i skupiania uwagi. Dzieci i młodzież z tego nadmiaru i chaosu wokół już nie potrafią w żaden sposób wyłuskać istoty rzeczy, one po prostu najczęściej nie mają pojęcia, że można patrzeć inaczej i że co innego jest istotne. Ale i dorosłych przecież takie przypadłości dotykają. Choć tu często jest to winą beztroski i braku odpowiedzialności. Albo wygodnictwa- lepiej słyszeć i dopuszczać do świadomości to co akurat pasuje, sprawy kłopotliwe odkładamy, zamiatamy pod dywan. 


Nie wyczerpałam oczywiście tematu, bo przecież można by o tym pisać i pisać, przytaczać mnóstwo przykładów, ale nie będę już dłużej zanudzać. Tym bardziej, że to nie koniec, za dzień lub dwa będzie ciąg dalszy


14.02.2021

Marcinek i słony karmel

 Niezła para na Walentynki. Jeden i drugi słodki, ten drugi z lekką nutką pikanterii, rozgrzewający od środka, pierwszy pieści podniebienie smakiem obłędnym, choć zdradliwie ma w sobie mnóstwo kalorii. No i prawdziwy jest bardzo praco- i czasochłonny. Mój jest lekko oszukany. Tylko to mi na dziś pozostało...


A w ogóle to znacie marcinka? Rewelacyjnie smaczne ciasto, kilkanaście cieniutkich blatów z kruchego ciasta, przełożonych kremem śmietanowym. Niebo w gębie, ale te blaty... Kupa roboty, zwłaszcza cieniutkiego wałkowania (choć niektóre osoby podobno mają do tego specjalną maszynę). A ja jestem leniwiec i lubię iść na skróty. Kiedyś wpadł mi w oko przepis, gdzie zamiast blatów z ciasta daje się herbatniki, sam krem to chwila roboty. Mmmmm, niemal równie dobre jak oryginał. A Mati, który jest fanem prawdziwego  marcinka pochłania tego oszukanego w każdej ilości, więc chyba jest dobry. Wczoraj po południu w ramach dzisiejszych Walentynek, zaproszenia do teściowej na obiad i zapowiedzianej wizyty Kuby z żoną na pojutrze wyprodukowałam trzy blaszki marcinka.

Teściowa bardzo nieśmiało zaprosiła nas na ten niedzielny obiad. Kiedyś to była tradycja, obecnie znacznie rzadziej, a w czasach pandemicznych to już w ogóle. No ale skoro wszyscy- zwłaszcza oni- mamy chorowanie za sobą, to już można. Tym bardziej, że teściowa bardzo chciała podziękować za opiekę i podrzucane zakupy w czasie kiedy oni chorowali. Cóż, dla mnie to było normalne i nie ma o czym mówić, ale skoro ona odczuwa potrzebę...Poza tym jednak warto podtrzymywać więzi rodzinne- w końcu dla chłopaków to babcia. Wcześniej, kiedy był u mnie mój Ktoś, nie bardzo wypadało teściowej zapraszać nas oboje, aż tak postępowa nie jest, ale teraz niestety z powodów obiektywnych musiał na trochę wyjechać, więc sytuacja się wyklarowała. Obiad jak obiad, po raz pierwszy od dawna nie był przy włączonym telewizorze (podobno założyli sobie embargo na media). Trochę rozmów o polityce, ale na szczęście poglądy mamy zbieżne, zero tematów osobistych, smakołyki na stole. Przynajmniej nie musiałam się produkować dziś w kuchni. Kolejna taka okazja to pewnie będzie Wielkanoc, a przynajmniej chłopaki pójdą, bo ja to już nie wiem.


Kuba z żoną na rodzinny obiad nie dotarli, bo Kuba niestety pracuje na zmiany i dziś akurat był w pracy, za to zapowiedzieli się do nas we wtorek i tym razem to ja będę gotującą teściową. Samo gotowanie nie przeraża, bardziej wymyślenie czegoś naprawdę smacznego i lubianego przez wszystkich, a przy okazji nieco oryginalnego. Ale poradzę sobie. najważniejsze, że deser mam. No i jeszcze ponad pół butelki słonego karmelu zostało, nie wypiłam za dużo, bo chłopaki zaczęli się ze mnie podśmiewywać, że tak sama piję. Kiedy powiedziałam, że nie piję, tylko się delektuję, to zaczęły się kolejne żarty, że tak to się zawsze na początku tłumaczy. Cóż, słony karmel to jedyny alkohol, który jestem w stanie pić z przyjemnością, ale robię to z częstotliwością około raz na pół roku, więc nałóg raczej mi nie grozi. No chyba, że jeszcze przecudne wino, które dostałam kiedyś od koleżanki, przywiezione z Madery- o tak, mogłabym częściej, ale cena nie sprzyja zbyt częstemu spożywaniu

I tak minęły mi Walentynki. Może nie tak jak sobie bym wymarzyła, ale przynajmniej słodko.

11.02.2021

Recepty

 Napisanie tego postu nie ma na celu obrażenie czy oburzenie kogokolwiek, bardziej chodzi mi o wyprostowanie i naświetlenie pewnych spraw, których osoby spoza branży mogą po prostu nie rozumieć albo nie mieć pojęcia że tak to działa. A do napisania postu skłonił mnie komentarz Aksinii pod moim wpisem o książce ( terazjestinaczej ), kiedy to narzekałam na nieścisłości formalne. 

Dawno, dawno temu było nieco inaczej. Recepty wypisywało się niemal na kolanie, nie miało znaczenia, gdzie się pracuje, byle mieć bloczek i tyle. Były pewne niuanse typu "zielone recepty"- mało kto już to pewnie pamięta, ale w niektórych chorobach bardzo drogie leki można było wypisać właśnie na takiej recepcie i płaciło się wtedy znacznie mniej. Oczywiście było tu spore pole do nadużyć. "Różowe" recepty z kolei były dla leków narkotycznych i niektórych psychotropowych. Były jeszcze takie z niebieskim paskiem- inny rodzaj refundacji w chorobach przewlekłych.  Stare to dzieje, aż się dziwię, że jeszcze to pamiętam. Potem weszły książeczki RUM i tam na jednym blankiecie można było wypisać 5 leków. Od kilkunastu lat większości recept nie piszemy ręcznie, a drukujemy z systemu. Do tego odkąd weszły kasy chorych a potem NFZ żeby móc wypisać receptę z refundacją poza oficjalnym miejscem pracy potrzebna jest odrębna umowa. Niby można pisać recepty bez refundacji, ale i tak powinno się prowadzić rejestr wystawianych recept.


Bo recepta na leki refundowane to jest tak naprawdę czek, z którym idzie się do apteki, tam dostaje się lek, płaci za niego część ceny, resztę dopłaca NFZ czyli tak naprawdę my wszyscy. Żeby wypisać dany lek z refundacją musi się jeszcze zgadzać ChPL (charakterystyka produktu leczniczego) czyli to, jak dany producent zarejestrował swój lek. Ten sam specyfik w zależności od rejestracji może być refundowany lub nie w zależności od choroby. Lista leków refundowanych zmienia się mniej więcej co 2 miesiące. Do tego producenci leków czasem coś zmieniają w ChPL-u, a my musimy to wszystko ogarniać. Bo jeśli wypisze się lek z nieodpowiednią refundacją, to kontrola z NFZ (a oni lubią wyłapywać takie nieścisłości) wystawi nam niezły rachunek w ramach kary. I owszem zdarzyło nam się już kilkakrotnie takie kary zapłacić. Nie są to małe sumy. Nikogo nie obchodzi też, że to pacjent wprowadził nas w błąd, nie dostarczając odpowiednich wyników badań lub informacji od specjalisty. To POZ jest chłopcem do bicia.


Teoretycznie jeśli chodzi o leki nierefundowane jest nieco bezpieczniej, bo nikt nam nie wlepi kary. Ale największą karą może być zastosowanie leku w nieodpowiednim wskazaniu i pogorszenie stanu pacjenta.  A często zdarza się, że pacjenci proszą o ten czy inny lek, bo sąsiadka stosowała i pomogło, bo dobrze byłoby mieć na zapas albo na wszelki wypadek. Tak być nie powinno. Jeżeli wypisuję receptę, to odpowiadam za to, co się może wydarzyć po zastosowaniu leku w niewłaściwym wskazaniu. W tym momencie pacjent najczęściej stwierdzi, że ten głupi konował powinien był go poinformować, że coś się może zdarzyć. Przecież to lekarz powinien przewidzieć, pacjent nie ma fachowej wiedzy. Dlatego tak ważne jest przemyślane i rozsądne wystawianie recept. Zwłaszcza na leki silnie działające, a tych jest zdecydowana większość. I równie ważna jest znajomość historii choroby, możliwych interakcji z innymi stosowanymi lekami, wcześniejszego leczenia i jeszcze wielu, wielu innych kwestii. Dlatego uważam, że niedopuszczalne jest wystawienie recepty na zasadzie- "sąsiadko, skończyły mi się leki od cukrzycy i nadciśnienia, nie mam czasu iść do przychodni, sąsiadka mi wypisze". Teraz jest o tyle dobrze, że mamy e-recepty i opornym, którym się wydaje, że to tylko wystarczy nabazgrać parę słów na świstku papieru, można wytłumaczyć, że potrzebny jest dostęp do komputera i możliwość wygenerowania kodu recepty. Owszem, są jeszcze tacy, co piszą recepty papierowe, ale chyba to już się coraz rzadziej zdarza.

Kiedyś "znajomość" z lekarzem była bardzo pożądaną sprawą. Zawsze można było coś "załatwić". Natomiast nikogo nie obchodziło jakim kosztem to się działo. I czasem dzieje nadal. Ja wiem, że teleporady wielu osobom wydają się byle jakim leczeniem. Owszem, wiele rzeczy trzeba zbadać, dotknąć, obejrzeć własnym okiem. Porządny lekarz  (i proszę, nie mówcie mi, że tacy są na wymarciu) doskonale potrafi to zróżnicować na teleporadzie i umówić pacjenta na wizytę osobistą. Dobry lekarz rodzinny w oparciu o dokumentację, wywiad i znajomość pacjenta 80% rzeczy może załatwić przez telefon. Kiepski lekarz i przed pandemią olewał swoja pracę. Co z tego, że przyjmował pacjenta, poświęcał mu 5 minut, skoro i tak niewiele z tego wynikało? Niestety dobry lekarz jest towarem poniekąd deficytowym, podaż jest niewielka, popyt ogromy, stąd czas oczekiwania na wizytę może być nieco frustrujący. Ja wiem, że choroba nie wybiera, czasem trzeba w miarę szybko dostać się na wizytę, ale to zawsze jest kwestią rozsądnego wytłumaczenia w rejestracji. Naprawdę stanów nagłych, wymagających błyskawicznego zbadania i interwencji nie ma tak wiele, rzeczy obiektywnie mniej pilne muszą czasem poczekać jakąś chwilę. 

I jeszcze proszę Was o chwilę pracy wyobraźnią. Jesteś nauczycielką- matematyki, angielskiego czy któregokolwiek innego przedmiotu. Wracasz z pracy, masz na głowie dom, rodzinę, trochę zaległości przyniesionych z pracy. a tu wpada znajoma lub ktoś z rodziny- pomóż mojemu dziecku, wytłumacz, sprawdź, naucz. Albo jesteś księgową. Zbliża się termin rozliczeń podatkowych. Przypominają o Tobie wszyscy bliżsi i dalsi znajomi, którzy tylko chcą o coś zapytać lub się poradzić. Jesteś fryzjerką- co kilka dni wpada ktoś ze znajomych i w trakcie spotkania koleżeńskiego pada prośba- podetnij mi grzywkę, przecież to tylko chwila. Pracujesz w sklepie- co drugi dzień telefon od kogoś z sąsiadów- czy możesz wracając z pracy kupić mi to czy tamto? Jesteś krawcową- przecież podłożenie spodni czy wszycie zamka to mało skomplikowana praca, ale Ty umiesz to lepiej, zrobisz szybciej. Jak się czujesz w takiej sytuacji? Jesteś lekarzem- w domu masz rodzinę, swoje życie, czas na odpoczynek. I nagle telefon- wypisz mi receptę lub skierowanie. A co to może być- i tu barwny opis całej listy przeróżnych dolegliwości. Załatw mi wizytę u swojego kolegi/ koleżanki, bo normalny termin mam za 3 miesiące. Miło, nieprawdaż? Ale fakt, przecież jesteś "SŁUŻBĄ zdrowia"- więc jak sama nazwa wskazuje...

Przepraszam wszystkich, którzy poczuli się w jakikolwiek sposób dotknięci tym przydługim wpisem. Nie to było moją intencją. Chciałam tylko wyjaśnić, wytłumaczyć i pokazać, że moja praca to nie jest byle jakie wypisanie recepty, które mogę zrobić o każdej porze dnia i nocy. O każdej porze dnia i nocy zareaguję, kiedy będzie zagrożone czyjeś życie i pomogę w każdy dostępny sposób zgodnie ze swoimi umiejętnościami, ale codzienną pracę pozostawiam za drzwiami poradni. Mogę niezobowiązująco doradzić, pokierować, wesprzeć osoby, które lubię i są mi bliskie, ale nie dam rady pomóc całemu światu, zwłaszcza kosztem swojego życia osobistego. I myślę, że większość pracowników OCHRONY  zdrowia też by tak chciała. Koniec, kropka.

Podejrzewam, że i tak tematu nie wyczerpałam. Na temat recept koleżanki pracujące w aptekach mogłyby powiedzieć dużo więcej, pewne sprawy przemilczałam z premedytacją (np. recepty farmaceutyczne). Bywają też oczywiście spore spięcia na linii lekarz- apteka, ale to już zupełnie inna bajka...

10.02.2021

Koty

 Miało być dziś coś zupełnie innego, ale popatrzyłam na moje kocice i zrobiło mi się tak miło i nieco śmiesznie... 


Koty lubią ciepło, nieraz mi to udowodniły, wylegując się w pełnym słońcu na rozgrzanych płytkach balkonowej podłogi, ale tutaj Cola chyba już lekko przesadziła. Kaloryfer odkręcony na maxa, a ona leży tak od kilku godzin, nie boi się oparzeń? Choć w sumie ma już prawie 12 lat, nie jest to wiek bardzo podeszły, ale widocznie ciepło jest jej potrzebne. Poza tym- że też jej tak wygodnie? W połowie wisi w powietrzu, tylna połowa leży na stole, a głowa na kaloryferze niemal wciśnięta pod parapet


Z kolei Cake jak zwykle okupuje róg mojego łóżka. Zajmuje sporo miejsca, bo jest to duży kawałek kota, uwielbia jeść i rośnie na potęgę.  Wkrótce pewnie będzie trzeba zacząć ją odchudzać, jak tak dalej pójdzie. Na noc pewnie przeniesie się do Filipa, najczęściej właśnie z nim śpi. Ma 7 lat, jest znacznie mniej żywiołowa od Coli, mniej się też przytula, ale jak ma ochotę, to potrafi dopominać się głasków i miziania. Na noc pewnie przeniesie się do Filipa, najczęściej właśnie z nim śpi. Kiedy byłam chora, obie kocice przytulały się do mnie. Teraz Cola noce zazwyczaj spędza u Mateusza. Jeśli drzwi do pokoju są zamknięte, skacze na klamkę aż do skutku.

Takie są te moje koteczki. Czasem rozrabiają, psocą, ale są kochane, mimo że bardzo niezależne. Filip czasem wspomina o jeszcze jednym kocie, ale wątpię, żeby te dwie damy zaakceptowały kolejnego lokatora. Kiedy Kuba przychodzi ze swoim "dzieciaczkiem", to walczą na całego, zazdrośnice. Ale przynajmniej dzięki kotom nie chce mi się patrzeć na to co wyrabia się ze światem wokół. A nie dzieje się przecież dobrze.

6.02.2021

Z wysokiego C

 Dzień zaczął się niezbyt miło. Oczywiście dowaliła nam cukrzyca i brak kontroli Filipa. Już od wczoraj zaczęły się jakieś zawirowania. Najpierw po obiedzie cukier podskoczył i nie chciał spadać. Wydawało mi się, że po prostu jedzenie zostało źle przeliczone, pracowałam do 18, zostawiłam wskazówki, ale wiadomo, czasem nie wszystko uda się dokładnie policzyć. Przy kolacji zorientowałam się, że prawdopodobnie w ogóle nie poszła insulina na obiad i tak rzeczywiście się stało. Nie wiadomo dlaczego, Filip twierdzi, że wpisał odpowiednie cyferki w pompie, tylko nie zaakceptował. Możliwe, tak się niestety zdarza, zazwyczaj wtedy, kiedy dziecko jest rozproszone nie do końca myśli albo cukier przed posiłkiem jest niski i najpierw zje, a insulina idzie później, chyba że się po prostu zapomni za te kilka minut kliknąć w pompę. Nie pierwszy i nie ostatni raz, pora się przyzwyczaić. Wieczór i pół nocy upłynęło na opanowaniu cukru, około 23 wydawało się, że będzie dobrze. Jeszcze przed pójściem spać Filip zauważył, że jest słaba bateria w pompie, wymienił i spokojnie można było zasnąć. Przed 3, kiedy sprawdzałam cukier, było 124, uznałam, że do rana mogę spać spokojnie. Niestety po 3 sensor zrobił sobie przerwę, zdarza się tak, jeśli to drugi cykl jego pracy, ale ja oczywiście spałam tak twardo, że nie usłyszałam alarmu. A może go po prostu nie było? Pobudka o 8 już była z alarmem, że jest wysoko. Aż nie chciało mi się uwierzyć, bo sensor pokazywał 301. Sprawdziłam normalnie, glukometrem- było jeszcze gorzej- 370.


Aż mnie zatrzęsło. Już pal licho przespane alarmy, ale skąd taki wysoki cukier? Odpowiedź przyszło szybko- pompa była zawieszona, nie wiem od kiedy i nie wiem dlaczego. Prawdopodobnie Filip nie włączył jej po wymianie baterii. Fantastyczny poranek- jeść się chce, a tu trzeba odczekać nie wiadomo jak długo.


Za 1,5 tygodnia mamy wizytę u pani profesor. Wydawało mi się, że będzie tak idealnie, bo naprawdę ostatnio udawało mi się okiełznać cukry, baza i przeliczniki były dość dobrze ustawione, miałam nadzieję na stabilizację. Jak widać przy tej paskudzie nie ma co liczyć na stabilizację. Wiem, że to nie tragedia, że takie rzeczy zdarzały się nieraz i jeszcze wielokrotnie zdarzać się będą. Człowiek bywa zawodny, sprzęt bywa zawodny, nie ma co się oszukiwać. I tak nie mamy najgorzej, ale w takich momentach po raz n-ty dopada mnie frustracja, że musimy walczyć z taką niewidzialną chorobą. Nie boli, większość osób macha lekceważąco ręką- co to za choroba, można z nią żyć. Pewnie, że można, ale żeby to życie przypominało normalność, to praktycznie cały czas trzeba trzymać rękę na pulsie, nie można odpuścić nawet na moment, nie można się zagapić, zlekceważyć, nawet spóźnić. Najgorsze są noce- bo jak widać i tu mimo niewątpliwej pomocy sprzętu zdarzają się wpadki. A Filip w nocy jest na tyle nieprzytomny, że nie radzi sobie z obsługą choroby. Niedawno czytałam na jednej z grup dla cukrzyków typu 1 dyskusję rodziców, kiedy dziecko powinno samo ogarniać kontrolę cukru w nocy. Są odpowiedzialne dzieciaki, które w wieku 13-14 lat potrafią w nocy obudzić się, sprawdzić cukier i zareagować. Ale w sporej przewadze mamuśki nawet u 18- latków kontrolują noce na zasadzie „jeszcze wiele nocy przed nim, zdąży się nie wyspać”. I mnie również tak się wydaje. Przecież nawet 16- letni Filip to jeszcze dziecko. Owszem, powinien sam zajmować się wieloma cukrowymi sprawami, ale choroba zabrała mu spory kawałek beztroskiego dzieciństwa- spontaniczna pizza, lody, jedzenie bez ważenia, liczenia i myślenia o podaniu insuliny. Być może robię mu krzywdę swoją nadopiekuńczością i powinnam twardo egzekwować nocne pobudki, ale po prostu nie mogę. Mnie też dopada zmęczenie i wielokrotnie nie słyszę w nocy budzika czy alarmu, ale ja z perspektywy swoich lat umiem sobie z tym poradzić. A kiedy pomyślę, że po tych kilku nocnych pobudkach, w ciągu dnia Filip miałby jeszcze uważać na lekcjach, pisać klasówki... Nie, nie dam rady zrzucić tego na jego wyłączną odpowiedzialność. Kiedyś i tak będzie musiał, ale teraz niech choć przez chwilę będzie jeszcze dzieckiem.... Dlatego tak wkurzają mnie krytyczne uwagi nawet ze strony bliskich osób, wielokrotnie słyszałam- a Filip nie mógłby sam? No nie mógłby. Najpierw warto byłoby mieć dokładną wiedzę o chorobie, spróbować powalczyć z ustabilizowaniem cukru, a dopiero potem wygłaszać takie opinie. Osobom z zewnątrz wydaje się czasem, że ich dobre rady popchną mnie na właściwe tory, bo oni mają obiektywne podejście do sytuacji. Ja zazwyczaj staram się nie udzielać takich dobrych rad. Czyjeś buty mogą być bardzo niewygodne do chodzenia, nawet jeśli pozornie rozmiar pasuje. Nigdy nie wiadomo, co się kryje pod powierzchnią...

Już mi lepiej. Wygadałam się, wyrzuciłam z siebie całą frustrację i można zacząć nowy dzień. Zapowiada się piękny, słoneczny, choć mroźny weekend. Trzeba się wybrać na spacer, przewietrzyć głowę.

4.02.2021

Ktoś zamawiał zimę?

 Dosypało nam śniegu, jest mroźno, prawdziwa zima. Mati stwierdził, że gdyby był dzieckiem, to przy takiej ilości śniegu nie wracałby przez całe popołudnie do domu. Na parkingu przed naszym blokiem trwała dziś akcja odśnieżania- wielka kopara zgarniała śnieg prawie do gołego asfaltu, a przy okazji utworzyły się kilkumetrowe hałdy w kilku miejscach. Raj dla dzieciaków, nawet kilkoro szalejących po tym śniegu udało się przez okno wypatrzeć. Za to samochodem jeździ się fatalnie, zwłaszcza po drogach osiedlowych- słabo odśnieżone, po chwilowej odwilży koleiny i okropna śniegowa "kasza". 


W czasie kiedy chłopcy siedzieli w domu na kwarantannie też napadało trochę śniegu, chłopcy z fantazją ulepili sobie za oknem, na parapecie bałwanka. Taka namiastka możliwości wychodzenia z domu- teraz już skończyła im się kwarantanna, ale jeszcze do końca tygodnia przetrzymam ich bez kontaktu z innymi osobami, ewentualnie spacerek w odludnym miejscu. Widzę, że też już mają trochę dość odizolowania. Jedyny plus, że nie mieli za bardzo objawów chorowania. Za jakieś 6 tygodni sprawdzimy sobie przeciwciała i będziemy wiedzieć, co nam zrobił wirus.

Niestety musiałam dziś rano ściągnąć z łóżka Matiego, żeby odśnieżył mi podjazd do garażu, bo inaczej nie miałabym szansy wyjechać, a nie czułam się na siłach, żeby zrobić to sama. Niby czuję się dobrze, poza kaszlem funkcjonuję bez problemów, ale staram się oszczędzać maksymalnie. Jakoś tak ciągle siedzi mi w głowie, że mimo naprawdę łagodnego przebiegu nie wiadomo, co jeszcze może się wydarzyć w przyszłości. Owszem, u wielu osób z przeróżnymi dziwnymi objawami w obiektywnych badaniach nic się nie daje znaleźć, na pewno dużą rolę odgrywa podwyższony poziom lęku i nadwrażliwość, ale są i osoby, które rzeczywiście mają powikłania. 

A zima, podobnie jak wirus nigdzie się podobno nie wybiera. Ma zamiar trwać i trwać... Włącznie ze sporymi mrozami, czego niestety nie lubię. Wystarczy popatrzeć przez okno, opatulona w ciepły kocyk, puchate skarpetki i z kubkiem herbatki. Zima i tyle.