31.01.2021

Kaszel

 Od wielu lat na początku grudnia zaczynał mi się kaszel i trwał mniej więcej do lutego. Tyle tylko, że nie był to zwykły kaszel, a taki mocno uciążliwy, nie do opanowania i nie leczenia. Mimo całej swojej wiedzy nie udawało mi się go niczym złagodzić- nie działały leki rozrzedzające wydzielinę, wykrztuśne, przeciwkaszlowe na bazie kodeiny ani inne, żadne syropki nowoczesne, tradycyjne, ziołowe, homeopatyczne, . Początkowo nieco ulgi przynosiły leki na astmę, w kombinacji tabletki plus wziewne, ale zazwyczaj to była chwilowa poprawa. Z  możliwych dostępnych leków przetestowałam wszystkie- i nic. Jedynie doustnych sterydów nie próbowałam, ale wydaje mi się, że to byłoby strzelanie z armaty do wróbla. Oczywiście wielokrotnie wykonywałam różne badania, żeby dojść skąd ten kaszel. Dwa lata temu (ostatni kaszlowy sezon) zrobiłam RTG i USG płuc, badania krwi na wszystko co możliwe łącznie z mycoplazmą i krztuścem- oczywiście były jak najbardziej w porządku. Próbowałam winić jakość powietrza i smog- nie do końca dało się skorelować objawy z warunkami atmosferycznymi. Usłyszałam mnóstwo dobrych rad, do większości próbowałam się zastosować, nawet jeśli nie byłam do końca przekonana. Najciekawszą radą było, żebym poszła do lekarza, co również uczyniłam. I też nic.  W desperacji nawet dwa razy po tygodniu siedziałam w domu w okresie największego nasilenia kaszlu.

O tym jak dokuczliwy bywał ten kaszel niech świadczą dwa zdarzenia- rozmawiałam z siostrą, łapiąc oddech miedzy napadami kaszlu, na co stwierdziła, że gdyby siedziała pod drzwiami gabinetu i coś takiego usłyszała, to nie poszłaby do takiego lekarza. Albo przychodzi pacjent i twierdzi, że ma taki straszny, okropny kaszel, taki nie dający żyć. Wizyta trwa 10-15 minut i pacjent nie kaszle ani razu, a ja bez przerwy. To były czasy, kiedy mogłam iść do pracy umierająca, z temperaturą i nikogo to nie wzruszało. Wręcz bywały pretensje- skoro już jestem w pracy, to nikogo nie obchodziło jak się czuję, mam pracować i tyle (żeby nie było- robiłam niezbędne minimum, a nie chciałam zrobić więcej niż dałam radę, to tak gwoli usprawiedliwienia się). Kiedyś siedziałam z Mateuszem w kolejce do alergologa na odczulanie, tak ze dwie godziny i koncertując na całą poczekalnię, Sympatyczny pan doktor alergolog, kiedy już weszliśmy do gabinetu, wyraził zdziwienie, że to ja, bo był przekonany, że to jeden z jego pacjentów z ciężką astmą. I zatroszczył się o stan moich zwieraczy, bo taki kaszel nie jest dla nich korzystny (wiem doskonale, niestety doświadczam).

Poprzedni sezon 2019/2020 był wyjątkowy. Początek grudnia przesiedziałam w domu po złamaniu ręki, więc bez kontaktu z potencjalnymi źródłami zakażenia. Do tego łykałam duże dawki witaminy D, co podobno też ma wpływ na odporność. przetrwałam tamten sezon bez najmniejszego przeziębienia i kaszlu. W tym sezonie było podobnie. Kontakt z pacjentami w zabezpieczeniach, maseczka niemal przyrośnięta do twarzy, witamina D nadal w dużych dawkach, bo w badaniach nie osiągnęłam nawet minimum mimo solidnej suplementacji. I było dobrze, dopóki nie dopadł mnie koronawirus. Początkowo kaszlu prawie nie było, niestety potem się zaczął pojawiać i w tej chwili są momenty, że dusi niemożebnie. Nie jest to jeszcze to, co bywało w najgorszych latach, ale nie jest idealnie. Zastanawiam się, jak to będzie, kiedy wrócę do pracy. Teraz osoba kaszląca jest niestety poddawana ostracyzmowi, bo kojarzy się to tylko z jednym. A ja doskonale wiem, że ten kaszel będzie trwał co najmniej 6 tygodni. Bo tyle zazwyczaj trwa nadreaktywność oskrzeli po infekcji, a to właśnie moja przypadłość. No ale siedzieć w domu przez 6 tygodni?

29.01.2021

Wielka niewiadoma

 
Nie czuję się ekspertem w zakresie szczepień przeciw COVID. A więc wszystkie przedstawione tu informacje i poglądy nie zawsze muszą być oficjalnym stanowiskiem naukowym, bardziej odzwierciedlają moje własne zdanie, które nie do końca jest kompatybilne z tym co głoszą eksperci. Nie chcę też w żaden sposób sugerować, że moje zdanie jest lepsze, ważniejsze czy mądrzejsze. Ono jest po prostu moje, przemyślane, ale wyłącznie moje i absolutnie nikt nie powinien się nim sugerować. A najlepiej zasięgnąć kolejnej opinii „lekarza lub farmaceuty”

Cała ta COVID-owa paranoja, w której przyszło nam żyć w ostatnim czasie, budzi we mnie mieszane uczucia. Nie neguję jak niektórzy istnienia choroby. Ona jest i jest bardzo wredna. I ma wiele niewiadomych. Zastanawia mnie, skąd decydenci z WHO na tak wczesnym etapie rozprzestrzenienia choroby potrafili przewidzieć, że będzie to akurat pandemia. I w jaki sposób tak szybko udało się zsekwencjonować genom wirusa. Nauka w XXI wieku jest bardzo rozwinięta, jasne, ale w wielu przypadkach nadal raczkuje albo jest bezradna, a w przypadku głupiego wirusa wszystko zostało postawione na głowie i nagle przyspieszyło. Udało się obejść wiele dotychczas obowiązujących procedur- jak choćby w sprawie szczepionek. Niby badania nad szczepionkami mRNA są prowadzone od ponad 20 lat, ale dotąd nie było wielkich sukcesów. Tymczasem mając nóż na gardle, okazało się, że się udało. Nie podoba mi się takie podejście. Na wiele innych chorób umiera równie dużo, jeśli nie więcej, osób i nikt z naukowców nie przyspiesza badań. Choćby najbliższa mi cukrzyca. Mimo wielu badań nikt dotychczas nie znalazł sposobu skutecznego i mniej uciążliwego dla pacjenta leczenia. Koszty leczenia cukrzycy i jej powikłań, koszty społeczne tej choroby są ogromne. A COVID- cóż, to jest mimo wszystko bardzo wygodna choroba, obciąża służbę zdrowia w sposób straszny, śmiertelność jest ogromna, zwłaszcza w starszych grupach wiekowych- ale przez to właśnie w późniejszym okresie redukuje koszty- mniej osób w podeszłym wieku, schorowanych, wymagających opieki. Przeraża mnie to. W ten sposób może dojść do znacznego odmłodzenia społeczeństwa, zmiany struktury, ale jakim kosztem? W tym kontekście wirus jest idealną bronią biologiczną. Paraliżuje większość dziedzin życia, przewraca do góry nogami gospodarkę, edukację, kontakty międzyludzkie. W jednym momencie zniknął cały świat, jaki do tej pory znaliśmy, na dodatek mało prawdopodobne jest, że kiedykolwiek wrócimy do tego co było kiedyś. Nie jestem zwolenniczką teorii spiskowych, ale cała ta pandemia i wirus są bardzo niepokojącym wydarzeniem w dziejach ludzkości. Bo z jednej strony obiektywnie nie jest on bardzo niebezpieczny czy śmiertelny, a z drugiej jedyne pewne zdanie na ten temat brzmi „nie wiadomo”. Nie wiadomo skąd się wziął, wszystko z wirusem związane jest nieprzewidywalne i niejasne, nie wiadomo co będzie dalej.

Wracając do tematu szczepionek. Prawdopodobnie są bezpieczne. Prawdopodobnie są jedyną rozsądną alternatywą. Tylko oczywiście nikt nie potrafi powiedzieć na ile pewną. Odporność po przechorowaniu wykrywana jako przeciwciała IgG na razie zostało udowodnione, że trwa około 6 miesięcy. Być może dłużej trwa odporność komórkowa związana z limfocytami T, ale tego nie potrafimy zbadać obiektywnie. Niestety dotychczas dostępne dane sugerują, że przechorowanie COVID nie daje trwałej odporności, mogą pojawiać się ponowne infekcje u tych samych osób. Niepokojące jest też pojawianie się mutacji, które dodatkowo komplikują procesy odpornościowe. W związku z tym i szczepionki nie dają gwarancji. Efekty szczepień będzie można ocenić dopiero za 2-3 lata. Skuteczność szczepionek też jest prawdę mówiąc marna. Badanie przeprowadzone na zdrowych ochotnikach, bez większego narażenia na możliwość zarażenia, brak konkretnych badań u osób z wielochorobowością- cóż, to wszystko raczej pokazuje, że nadal jesteśmy w fazie eksperymentu medycznego. Tylko tak jak już pisałam- nie mamy innej alternatywy. Oczywiście moglibyśmy jako społeczeństwo wykonać pewne mało przyzwoite i humanitarne ruchy, poświęcić „nieproduktywną” część ludzkości i szybo wygrać z wirusem, ale jego nieprzewidywalność mogłaby się okazać zarówno słabością, jak i siłą. Poza tym nikt nie zaryzykuje takiego postępowania, wszak każde życie jest święte i nienaruszalne. Zgadzam się z tym, jednak gdyby trafiła mi się osobiście choroba, która sprowadzi mnie do stadium wegetacji- to ja się na to nie zgadzam. Żadnego ratowania za wszelką cenę, żadnego uporczywego podtrzymywania życia. Przeraża mnie perspektywa obciążania rodziny wieloletnią opieką tylko po to, żeby oddychać. I być może cierpieć.

Jak zwykle odbiegam od sedna sprawy. Tak, szczepionki to w chwili obecnej nasza jedyna alternatywa. Niestety nie tak dobra, jak początkowo nam obiecywano. Nadal będą niezbędne maseczki, dystans, więc prawdę mówiąc niewiele się zmieni na lepsze. Mutacje mogą zepsuć efekt szczepień. Osoby zaszczepione nadal mogą być nosicielami wirusa i źródłem zakażenia dla innych. Problemem jest dostępność szczepionek i ilość osób do zaszczepienia oraz ustalenie jaka powinna być kolejność szczepień. Wszystko to jedna wielka niewiadoma. Dlatego należy rozważyć wszystkie za i przeciw w odniesieniu do własnej osoby i podjąć decyzję, mając świadomość, że nikt nam nie da gwarancji ani teraz, ani w najbliższym czasie. Żaden wybór nie jest dobry i nikt nie potrafi przekonująco powiedzieć co ma zrobić przeciętny Kowalski. Zdaję sobie sprawę, że niewiele Wam pomogłam tymi rozważaniami. Sobie zresztą też nie. Nigdy nie byłam antyszczepionkowcem, wierzyłam w racjonalność medycyny, doświadczenie poparte latami badań. A ta sytuacja zmusiła mnie do całkowitego przewartościowania swoich poglądów. W pierwszej chwili nie miałam zamiaru się szczepić, chciałam poczekać choć kilka miesięcy, żeby zobaczyć jakie są efekty po pierwszych szczepieniach. Tak naprawdę ilość wykazywanych zakażeń znacznie się zmniejszyła, więc wydawało się, że będzie już bezpieczniej. Lekko wystraszyło mnie pojawienie się nowych mutacji i wtedy zdecydowałam się na szczepienie. Już miałam ustalony termin, ale nie zdążyłam, bo jednak choróbsko mnie dopadło, a i tak nie zostałabym zaszczepiona, bo akurat zabrakło szczepionek. Teraz odczekam przynajmniej około 3 miesięcy (podobno przy lekkim przebiegu wystarczy miesiąc, ale ja dmucham na zimne, niby przebieg lekki, ale za 6 tygodni zbadam sobie i chłopakom poziom przeciwciał) i o ile będzie szczepionka, to ją przyjmę. Choć raczej wątpię, czy przy obecnym systemie szczepień będzie to możliwe, może jakimś szczęśliwym trafem. Bo same szczepienia to jedno, a system, jaki zafundowali nam rządowi eksperci, to kolejny temat rzeka. I sposób na podzielenie społeczeństwa na lepszych, gorszych i niezdecydowanych. Nóż się w kieszeni otwiera, kiedy w telewizji słyszę kolejne słowa propagandy, które nie mają żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości, a najczęściej jest zupełnie odwrotnie.

Reasumując- dobrze nie jest i długo nie będzie. Wszystko co nas otacza to jedna wielka niewiadoma. Jedyną logiczna odpowiedzią na pytanie dotyczące szczepień jest „nie wiadomo”. I długo taka odpowiedź będzie jedyną możliwą i zgodną z prawdą. Jeżeli ktoś chciałby uzyskać ode mnie jakieś dodatkowe wyjaśnienia- oczywiście możecie pytać, czy tu, czy na priv. Nie wiem, czy będę umiała odpowiedzieć, bo niestety moja wiedza też jest ograniczona. Ale się postaram

27.01.2021

Koniec izolacji


 Oficjalnie zakończyłam swoją izolację, co prawda wynika to z czasu od zrobienia testu, bo od początku objawów powinno minąć przynajmniej 13 dni, więc matematyka nakazuje jeszcze 2 dni. I zgodnie z logiką oraz zdrowym rozsądkiem te dwa dni jeszcze siedzę w domu, ale mam nadzieję, że chłopaki z WOT-u już mnie nie będą kontrolować. Byli codziennie przed 9, nawet w sobotę i niedzielę, mimo, że mówiłam im, że chcę pospać dłużej. Taka służba

Chłopaki mają jeszcze tydzień kwarantanny, muszą to jakoś wytrzymać. A chce się na powietrze, że oj! Mati wyrywa się do odśnieżania podjazdu do garażu, bo tyle śniegu napadało. Na razie go stopuję, bo niby jest zdrowy, temperatura podskoczyła mu tylko przez 2 dni i nic więcej, w tej chwili obaj są bez jakichkolwiek objawów, ale jednak pooszczędzać się trochę trzeba. Nie pozwalam mu też ćwiczyć w domowej siłowni, bo na duże obciążenia (a tylko takie Mati uznaje) jest zbyt wcześnie. Podejrzewam, że jak już się to skończy, to nie utrzymam ich w domu. 

W pracy czekają na mnie z utęsknieniem. Bo nawet jeśli pracuję z domu, to i tak stacjonarna praca jest efektywniejsza. Szefowa ciągnie resztkami sił- z personelu pomocniczego przez te 2 tygodnie ma tylko 5 osób zamiast 10, co odbija się na pewno na jakości. Panowiedoktorzy  niby pracują, ale oni mają nieco luźniejszy stosunek do obowiązków i zazwyczaj się nie przemęczają. Do tego szczepienia. To "tylko" 30 osób w tygodniu, ale zawsze to dodatkowa praca, po normalnych godzinach przyjęć, więc człowiek ma prawo być nieco zmęczony. 

Jakie mam refleksje po moim chorowaniu? No wstyd mi i tyle. Nawet chorować porządnie nie potrafię... W porównaniu do objawów innych to mój COVID to była jakaś popierdółka, przynajmniej na dziś tak odczuwam. Owszem, kaszel zaczyna męczyć, ale to u mnie normalne. Węchu nie mam, ale przecież wróci. I nie jest to przecież jakiś bardzo męczący objaw, trochę dziwny, ale bez przesady. Nie miałam ani solidnych objawów grypowych, ani wysokiej temperatury, ani nic innego. No wstyd. Owszem, czułam się nieco inaczej niż przy zwykłym przeziębieniu, może i rzeczywiście jestem nieco osłabiona i więcej śpię, ale to może być i efekt zamknięcia w domu. Trafiła mnie chyba jakaś łagodna mutacja wirusa. Albo aż taka odporna jestem. W sumie poza nadwagą i autoimmunologiczną chorobą tarczycy w przeszłości nic więcej mi nie jest, a witaminą D suplementuję się solidnie od ponad roku i choć nadal mam ją poniżej normy, to być może wzmocniła mi nieco organizm. A kiedy już poczułam, że to jednak choróbsko, od razu wyciągnęłam pozostałe suplementy, które podobno mają wspomagać zwalczanie wirusa. Prawdę mówiąc niezbyt w to wierzę, ale stosowałam. Teraz to tylko mi zostało liczyć, że żadnych odległych powikłań nie będzie. Zobaczymy

Jeśli chodzi o szczepienia- powolutku tworzę wpis na ich temat, mam nadzieję, że za dzień, góra dwa powstanie i uda mi się rozwiać wszystkie wątpliwości i odpowiedzieć na Wasze pytania. A na razie- obyśmy zdrowi byli.

24.01.2021

Coś jeść trzeba

 


Na szczęście problemów zaopatrzeniowych nie mam, nawet za mocno nie muszę angażować rodziny w robienie zakupów. Może troszkę zlikwiduję zapasy kaszy, makaronów i innych półproduktów oraz wyczyszczę zamrażarkę z zalegających zapasów. Dobrze, że moi chłopcy nie są bardzo wybredni w jedzeniu i nie trzeba im wymyślać posiłków. Śniadania i obiady ogarniają sami, obiady- byle było dużo i mięsa choć trochę. No i to moje chorowanie też nie dało się mocno we znaki, bo oczywiście poradziliby sobie nawet na mrożonych pierogach czy innych półproduktach, ale apetyty mimo wszystko dopisują. Bazujemy też na owocach- jutro Kuba ma podrzucić nową dostawę. Powoli kończą się moje owocowe herbatki, bo zgodnie z zaleceniami staramy się pić dużo, woda jak najbardziej, ale i jakaś alternatywa też jest pożądana. Koty nie głodują, zawsze starałam się mieć spory zapas kociej karmy, ale jakby im apetyt lekko zmarniał? Choć podobno nie powinny załapać wirusa, więc może to z innej przyczyny. Ale nadal dzielnie towarzyszą mi w sypialni (i czasem jednak budzą przed 6). Ciekawe na kogo nasza kawarantanno- izolacja wpłynie gorzej, jeśli chodzi o wagę? Fakt, że słodyczy i innych tuczących smakołyków u nas i tak za wiele się nie uświadczy, ale widzę dokładnie, ile chłopaki potrafią zjeść, kiedy nie ma nic innego do roboty. A u mnie brak węchu też nie przeszkadza, skoro smaki rozróżniam bez problemu.

Nic to, jeszcze kilka dni i zaczniemy wracać do normalności

23.01.2021

Kwestia czasu

 Ja zdecydowanie zdrowieję, naprawdę, aż mi wstyd, że tak spokojnie przechorowuję. Bo nie spodziewam się, żeby mi się jakoś spektakularnie pogorszyło, kaszel jest, fakt- chwilami dość intensywny, czasem temperatura do 37,1. Najbardziej przeszkadza mi coś w gardle, cały czas czuję zalegającą wydzielinę, której nie idzie zlikwidować. Ale z tym da się żyć. No i oczywiście nadal brak węchu. Przy czyszczeniu kociej kuwety wręcz wymarzona sytuacja, ale kiedy dziś gotowałam na obiad pulpety w sosie pieczarkowym, to chłopaków szybko zwabiłam aromatycznym zapachem, choć sama nie czułam nic a nic. 

Niestety choróbsko nie daje za wygraną- po południu Mati stwierdził, że jakoś mu zimno, ale poza tym czuje się dobrze. Temperatura 37,5 czyli się zaczyna. Chwilę zastanawiałam się, czy wysyłać go na test, Mati twierdzi, że mu to niepotrzebne skoro  i tak ma kwarantannę do 3.02. Jednak lepiej ten nieszczęsny test zrobić, bo w razie większej awarii dobrze mieć dowód, że to właśnie to. Przy dodatnim wyniku kwarantanna zamieni mu się w izolację i będzie do 4.02, więc za wiele nie straci. Po udokumentowanym przechorowaniu nie będzie musiał bywać kolejne razy na kwarantannie. Tylko Filip niestety będzie poszkodowany, o ile oczywiście i on nie zachoruje.

Nie da się zupełnie odizolować nawet mając sporo przestrzeni w domu, nawet zachowując wszelkie zasady, nosząc maseczki w przestrzeni wspólnej, dezynfekując co się da. Wiedziałam, że to kwestia czasu. Teraz już mam naprawdę czym się martwić.

22.01.2021

Praca zdalna

 


Ja wiem, że chorując, zwłaszcza na takie paskudztwo jak COVID, nie powinno się nawet myśleć o pracy. No chyba że się choruje bezobjawowo. Niestety niektóre rodzaje pracy są takie, że nie ma znaczenia skąd się pracuje, jeśli tylko się zrobi to co trzeba. A jeśli na dodatek gonią terminy, człowiek ledwie się wyrabia, a zaległości rosną, to tym bardziej. Wtedy szczęściarzami są ci, którzy nie mogą pracować zdalnie...

Bo u mnie to wygląda tak- większość spraw mogę załatwić na teleporadach. Dostałam laptop z podłączeniem do serwera i ze wszelkimi zabezpieczeniami (ochrona danych osobowych- muszą być odpowiednie kanały komunikacyjne, żeby nic nie wyciekło)- przez co chodzi baaardzo wolno. tak więc tempo pracy mam nieco opieszałe, ale jakąś tam normę wyrabiam. Bo pacjentów nic a nic nie obchodzi fakt, że jeden z lekarzy jest chory, oni muszą już i natychmiast, bo im się należy. Nie ma czekania, nie ma litości, tylko czubek własnego nosa. Przyznajcie się- nieraz wkurzało Was, że musicie kilka dni czekać na wizytę u lekarza- czy w takiej sytuacji zastanawialiście się dlaczego? Pierwsza myśl- a bo mają tam burdel, nie umieją się zorganizować, nawet telefonu nie chce im się odbierać. Nikt nawet nie pomyśli, że to z powodu znaczącej dysproporcji miedzy podażą a popytem. Jeśli powiedzmy lekarz pracuje 6 godzin, jedna teleporada to minimum 10 minut- a więc może udzielić ich około 30. Bo jest jeszcze czas na nieodebrane telefony, osoby, które dopiero szukają długopisu, żeby zapisać zalecenia, osoby, którym na koniec coś się jeszcze przypomina i czas wizyty się przeciąga, itp. A jeszcze wypada uzupełnić dokumentację, cokolwiek pomyśleć- to nie jest tak, że człowiek do mnie mówi, a ja "pstryk" i już mam przed oczami cały plan działania, diagnozę, leczenie. To naprawdę wymaga czasu. Jeśli ktoś potrafi mi wytłumaczyć, jak bez ryzyka popełnienia błędu w ciągu 6 godzin przyjąć 40 osób- gratuluję, zasługuje na Nobla. Ja czasoprzestrzeni zaginać nie umiem. Oczywiście spora część wizyt jest z bardzo bzdurnych powodów, ale każdy ma przecież prawo do kontaktu ze swoim lekarzem, nawet jeśli jest to fantazja typu- dziś proszę o receptę na 1 lek, za dwa dni na kolejny, a za tydzień na resztę. Pacjent ma prawo. Nieważne, że w ten sposób ktoś inny czeka sobie na wizytę, ważny jestem "ja" i "moje prawo".

Jeżeli z grafiku pracy wypada jeden z lekarzy, to tych 30 pacjentów z jednego dnia (a pomnożone przez kilka dni tygodnia, to już się robi spora gromada) trzeba upchnąć u kogoś innego. Można wydłużyć czas pracy, jasne. Tylko w takim tempie nikt długo nie wytrzyma. Można wydłużyć czas oczekiwania- wielu osobom nic się nie stanie, ale będą tacy, dla których te kilka dni czekania to znaczący problem. Dlatego pracuję. Nawet jeśli nie powinnam. I naprawdę na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, które na wieść o chorobie lekarza powiedzą, że mogą spokojnie poczekać, to nic pilnego. W tym tygodniu miałam dwie awantury, że nie chcę przyjąć pacjenta osobiście "ja" (proponowałam wizytę osobistą u kolegi)- koronawirus to przecież zwykła ściema, a ja się obijam. Takie są realia. Wiem, że z Waszej perspektywy to wygląda zupełnie inaczej, a w moje wyjaśnienia nikt nie ma ochoty uwierzyć, bo każdy wie lepiej. Najbardziej chyba bolą mnie docinki na temat tego, że jesteśmy zamknięci z obawy przed wirusem, a już w gabinetach prywatnych nikt się wirusa nie boi. Zazwyczaj jednak do specjalisty w gabinecie prywatnym nie wybiera się człowiek z infekcją (o ile jest odpowiedzialny), więc ryzyko zarażenia przy zachowaniu zwykłych zasad jest rzeczywiście niewielkie. W nawet niewielkim POZ przepływ pacjentów w typowym dniu to sporo ponad 200 osób w różnym stanie, często z infekcjami. Jeśli pewne rzeczy zweryfikujemy wcześniej, odpowiednio rozplanujemy wizyty w poradni- jest szansa, że ryzyko zarażenia będzie mniejsze. To nie jest nasze widzimisię, tylko rozsądek. Wierzcie mi, wolałabym pracować normalnie, bez kosmicznego stroju, bez telefonów, ale na razie się nie da. 

W sumie bez sensu to moje pisanie o specyfice pracy. I tak nikogo nie przekonam, bo wszyscy doskonale wiedzą jaka jest prawda.

21.01.2021

Smak

 
Od wczoraj zauważyłam dyskretne osłabienie węchu. O dziwo wybiórcze- nie czułam zapachu kociego żarcia, kociej kuwety, płynu do mycia toalet. Za to świetnie czułam zapach pieczonego mięsa, pomarańczy, octu i pasty do zębów. Smak jeszcze był. Dziś zaburzenia węchu pogłębiły się- kroiłam cebulę zupełnie bez problemu. Smak obiadu lekko nijaki. Ale kawa i czekolada jeszcze smakują. Ciekawe jak długo... Poza tym nadal nic więcej. Funkcjonuję na pół gwizdka, podsypiam, snuję się  z kąta w kąt. i tyle. Chłopaki nadal jeszcze zdrowi i oby tak zostało. 

A ja ciągle czekam na zwrot w lepszą stronę. Mam nadzieję, że tylko w lepszą...

20.01.2021

Izolacja

 
Dzień trzeci. Tak sobie odliczam i zastanawiam się, co mnie jeszcze czeka. Na razie jest constans. Czyli nie lepiej, ale i nie gorzej. Nie gorączkuję specjalnie, ot do 37,5 stopni, czasem jakieś delikatne dreszcze czy ból pleców. Kaszel do wytrzymania, nos- uczucie jakby był zatkany, ale oddycham swobodnie, trochę coś przeszkadza w gardle. I tyle. Nawet większej zadyszki nie mam. Aż się boję, że jak już łupnie, to się nie pozbieram. Chłopaki póki co też zdrowi. Najbardziej przeżywa moje chorowanie teściowa, dzwoni codziennie, udziela dobrych rad z punktu widzenia osoby, która już przechorowała i bardzo rozpacza, że nie może nam w żaden sposób pomóc. Na szczęście póki co pomocy nie wymagamy. A tak naprawdę to nie za bardzo mi się chce robić cokolwiek, wystarczy, że trochę popracuję, zrobię jakiś obiad i reszta czasu to jest leżenie i odpoczywania. Ani czytanie, ani oglądanie za bardzo nie wychodzi. Moje koty chyba wyczuwają chorobę, w ostatnich dniach obie przebywają w moim pokoju, przynajmniej jedna z nich śpi ze mną, a zazwyczaj wolały chłopaków. Kochane koteczki...

19.01.2021

Dzień drugi

Jeszcze nie jest źle. Nadal coś jak przeziębienie, najgorsze jest tylko okropne uczucie zimna w stopy, zwłaszcza wieczorem, ale ja zazwyczaj tak reaguję na choroby. Na trochę pomaga wyparzanie nóg w gorącej wodzie z solami, potem ciepłe grube skarpetki, owijamy się w kocyk i pod wełnianą kołdrę. Po godzinie można zaczynać zabawę od nowa. Nad ranem z kolei robi się już aż za gorąco. A temperatura w najgorszym momencie była ledwie 37,8. Niezbyt przyjemny jest moment, kiedy zaczyna rosnąć- nawet o 1 czy 2 kreski już się odczuwa, bo trochę łapią dreszcze. Wprawdzie mądre głowy twierdzą, że takiej temperatury do 38 to nie należy obniżać, bo organizm przecież w ten sposób walczy z chorobą, ale teoria to jedno, praktyka- cóż, kiedy człowieka telepie i boli to chce natychmiast, żeby przestało. Nie nadużywam leków przeciwgorączkowych, ale dla komfortu życia niekiedy muszę. 

Rzecz jasna pracuję. Dopóki jestem w stosunkowo niezłej formie. Ale od razu, kiedy poczuję się gorzej- robię wolne. Oczywiście to nie jest praca na 100%, tempo też znacznie wolniejsze, do tego raczej na półleżąco w łóżku (wiem, profanacja łóżka). Jakoś nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć innym "jestem chora, nie pracuję", skoro jeszcze dam radę. Podejrzewam, że jakiś kryzys mnie na pewno dopadnie, bo niemożliwe, żeby mi się upiekło i choroba nie sponiewierała. Póki co stosuję się do wszystkich zaleceń, jakie zazwyczaj przekazujemy pacjentom, do tego Cytrynka pięknie opisała czego można się spodziewać i jak sobie z tym radzić, więc korzystam.


A poza tym w pracy rozchorowały się kolejne dwie osoby, tym razem pielęgniarki. Co gorsza pewnie pójdzie dalej, bo pierwsza zaczęła się źle czuć już we środę, ale to był ból głowy i pleców- uznała, że to z przemęczenia, bo miała przygotować wszystko do szczepień i miała sporo pracy. Druga- dwa dni wcześniej przyjęła pierwszą dawkę szczepionki i też początkowo myślała, że to po szczepieniu. Dopiero kiedy ja się zdecydowałam na test, to i im zaświtało, że to może być COVID. Aż boję się myśleć, co będzie za kilka dni. Szefowa oczywiście wściekła, ale ma rację. W końcu w kółko się mówi, przypomina, tyle czasu się udawało przetrwać, a tu taka niespodzianka. Mocno się pokomplikowało. 

18.01.2021

Na plus

 
Jednak nie udało mi się uniknąć zachorowania. Dziś miało być szczepienie- chyba mój organizm bardzo nie ma na nie ochoty i postanowił to dobitnie pokazać. Do tego brak dostaw szczepionek na pierwszą dawkę- rewelacja!

W sumie to cały czas miałam nadzieję, że to jakiś mój wymysł, ale kiedy wczoraj wieczorem lekko poskoczyła mi temperatura i zaczęło łamać w kościach, postanowiłam odpowiedzialnie się przebadać. Mamy w przychodni szybkie testy kasetkowe (coś jak test ciążowy) na takie przypadki, jedyny problem- jeśli ten test wyjdzie ujemny, to trzeba potwierdzić wymazem. Mało kto ma ochotę na takie zabawy. Ja wolałam być pewna, bo po pierwsze do szczepienia mam być zdrowa, po drugie mam kontakt z pacjentami, więc wolałabym nie być nieświadomym źródłem zakażenia, po trzecie- lepiej wiedzieć w razie pogorszenia, że to jest właśnie to, bo robienie badań w kiepskim stanie nie jest przyjemne. A po czwarte przechorowanie zwalnia z kolejnej kwarantanny w razie kontaktu.

Szefowa zachwycona nie była, pacjenci pewnie też, tym bardziej, że miałam umówionych na ten tydzień sporo wizyt w przychodni. Dopóki dam radę to będę wspomagać kolegów teleporadami, uzupełnię trochę papierologii. Cóż, nie złapałam tego specjalnie. Pewne przypuszczenia od kogo mogłam się zarazić mam- na zasadzie akcji "#niekłammedyka"- jakoś nie wszyscy bywają odpowiedzialni. Mimo solidnych zabezpieczeń- maseczka cały czas, kiedy nie jestem sama, fartuch, przyłbica, rękawiczki, dezynfekcja, dystans, krótki czas wizyty, dokładny wywiad przed wizytą- tydzień temu badałam dziecko z podejrzeniem wyrostka. Objawy klasyczne, ale w szpitalu po zrobieniu testu wyszedł plus, za chwilę pochorowali się rodzice. Szkoda tylko, że przy wywiadzie nie pochwalili się, że właśnie wrócili z wyjazdu na ferie. Możliwe, że lekko straciłam czujność i przy rozbieraniu się gdzieś skaziłam. Innej możliwości nie widzę, chyba że Mati przyniósł, ale to byłoby zbyt wcześnie- objawy od razu następnego dnia? Mało prawdopodobne. Tym bardziej, że chłopaki zdrowi póki co.

Na dziś to jeszcze tak naprawdę nic mi nie jest. Kaszel sporadyczny, węch mam (korzystam póki mogę pić kawę z przyjemnością), temperatura w normie, nawet bóle mięśni ustąpiły, tylko w gardle cały czas coś przeszkadza. Ale to dopiero początek, trochę mam stracha, jak to będzie dalej. I kilka niewesołych myśli- trzeba by spisać w jednym miejscu dokładnie wszystkie instrukcje dla chłopaków- do tej pory rachunki, opłaty, terminy- sama się tym zajmowałam, ale trzeba być przygotowanym. Do tego Filip z jego cukrzycą- czuje się dobrze, dystans zachowujemy, ale w jednym mieszkaniu nie da się całkowicie uniknąć kontaktu z wirusem. Teściowa zaproponowała, że może oni by wzięli Filipa do siebie albo poszedłby do Kuby. Niewykonalne- jest przecież na kwarantannie, poza tym wolę go mieć na oku, bo jeśli coś się wydarzy w nocy, to nikt nie będzie umiał zaradzić- do tej pory nie garnęli się do nauki obsługi pompy, wymiany wkłuć czy liczenia wymienników. A poza tym- gdyby poszedł do Kuby to tym bardziej mógłby jeszcze ich zarazić. Teściowa dziś kończy izolację, szwagier za kilka dni, więc nie jestem już im tak bardzo potrzebna.

No i w ten sposób rozpoczęłam dwa tygodnie ferii- niby izolacja to 10 dni, ale dla pewności będę siedziała w domu do końca przyszłego tygodnia (o ile nic więcej się nie przyplącze) plus weekend. Ot, mi się trafiło...

17.01.2021

Niewidzialna ręka

 
Młodzież pewnie nawet nie wie co to jest. W czasach mojego dzieciństwa tę akcję spopularyzował Teleranek. Co prawda nie miałam wielkich szans na regularne oglądanie tego programu, bo tradycją była raczej msza w niedzielę o 9.00, a nie jakieś tam telewizje, ale czasem zdarzały się odstępstwa od reguły. Takie czasy. Mało kto teraz potrafi to zrozumieć. 

W czasach pandemicznych "niewidzialna ręka" troszkę wróciła do łask. Wiele osób jest uwięzionych na 2-3 tygodnie  w domu pod groźbą sporej kary albo po prostu czujących się na tyle źle, że nie są w stanie samodzielnie wyjść po zakupy, wyprowadzić psa czy nawet wynieść śmieci. Muszą liczyć na pomoc rodziny, przyjaciół lub dobrą wolę obcych. Niby policja lub WOT kontrolujące kwarantannowanych lub izolowanych pytają, czy nic im nie potrzeba, ale różnie się zdarza. Są infolinie dla potrzebujących, działa MOPS lub GOPS, ale i ta "niewidzialna ręka" czasem bywa pomocna.

 Teściowa i szwagier swoją chorobę przechodzą w miarę łagodnie. Wysokiej gorączki nie mieli, kaszel trochę męczy, jest zadyszka i osłabienie. Podrzucałam im potrzebne zakupy przed pracą lub zaraz po, czasem wysyłałam chłopaków. Oczywiście teściowa za każdym razem twierdzi, że nie chce robić nam kłopotu, mają co jeść, nie czują się źle, dania obiadowe są w zamrażarce jeszcze ze świąt (być może) i ogólnie sobie radzą. No, ale... Kilak dni temu doprowadziłam niechcący teściową do płaczu. Robiłam na obiad naleśniki, więc do dostawy pieczywa, mleka i owoców dorzuciłam porcję tych naleśników. Uważałam to za normalne, ale teściowa chyba była innego zdania, bo zaraz zadzwoniła z płaczem i podziękowaniami. Cóż, ja naprawdę nie uważam, że koniec mojego małżeństwa jest równoznaczny z zerwaniem kontaktów z rodziną byłegomęża. I mam nadzieję, że gdybym to ja znalazła się w podobnej sytuacji, to oni tez by mi pomogli. 

16.01.2021

Bezsenność

 Ależ miałam koszmarną noc! I nie wiem dlaczego, w sumie nic takiego się nie wydarzyło. Cukier w miarę porządku, do pełni jeszcze trochę czasu, żadnych większych problemów, chyba że podświadomość coś mi chce zasugerować. Albo zbyt emocjonującą książkę przeczytałam. Ale o książce to tradycyjnie napiszę na drugim blogu.

Mati wczoraj miał praktyczną część egzaminu zawodowego, kilka dni wcześniej była teoria, poszła mu dobrze, ale już o tym chyba pisałam, że co do części praktycznej były lekkie obawy, bo poziom przygotowania ze strony nauczyciela był delikatnie mówiąc niewystarczający i nie zmieniła tego interwencja wychowawczyni. Mati jest solidny, sporo sam pracował, a chyba w związku z pandemią poziom trudności też był niższy, więc ma nadzieję, że jednak to zaliczył. Wyniki będą 31.03, więc teraz tylko czekamy. To na pewno nie spędzało mi snu z powiek. Co prawda potem Mati poszedł na urodziny dwóch kolegów i spodziewałam się, że wróci późno, ale to też nie pierwszy raz. Niezbyt podoba mi się to jego wychodzenie, ale chłopaki już wariują przez siedzenie w domu. Spotykają się w stałym gronie, starają się (podobno) zachowywać rozsądnie, ale jakaś niepewność zawsze jest. No i Mati wrócił do domu koło 4. W nocy było zimno, termometr pokazywał -16 stopni, owszem, lekko się tym niepokoiłam, bo mróz plus alkohol to kiepskie połączenie. Mati jednak twierdzi, że nie przesadzają, dotychczas nie dał mi powodów do wątpienia w te zapewnienia. Więc to też nie jest powód do bezsenności, przynajmniej nigdy wcześniej nie był.

Filip dość długo oglądał film ("Władca Pierścieni" po raz nie wiem który), ja sobie czytałam, przed północą światła zostały zgaszone i mogłam zasnąć. Ale nie szło. Przewracałam się przez godzinę, próbowałam słuchania muzyki, liczenia baranów i innych przedmiotów, starałam się spokojnie oddychać  (wdech 4 sekundy, zatrzymać oddech na 7 sekund, wydech 8 sekund). Oczy trochę piekły, więc czytanie i oglądanie odpadało. Zaczął się nieprzyjemny ból głowy. O drugiej poddałam się, zeszłam do kuchni, zagotowałam mleko, dodałam miodu i tak sobie siedziałam owinięta w koc do 3. W końcu lekko już wkurzona zasnęłam około 4.30. Chyba pierwszy raz takie coś mi się przydarzyło. Owszem, na dyżurach bywały problemy ze snem, kiedy to musiałam kilka razy wstawać i ten sen był mocno przerywany, ale w domu, w spokoju? Nie spodziewałabym się. 

Już o szóstej, a w zasadzie sporo po, moja kicia bardzo się zaniepokoiła, że jeszcze nie wstałam i miska jakoś pusta, wiec przyszła mi przypomnieć o obowiązkach opiekuna. Trącała nosem na tyle skutecznie, że zwlekłam się jak jakieś zombie i kocice zostały usatysfakcjonowane. O dziwo udało mi się spokojnie jeszcze zasnąć, spałam do 9, a potem zaczęły się telefony, więc już się obudziłam na dobre. Cały dzień odczuwam ćmiący ból głowy, ale nie czuję się śpiąca. Postanowiłam wytrzymać do wieczora, pójść spać około 21-22,. Jest szansa, że nawet jeśli obudzę się po 6 godzinach (moja norma) to bezsenność nad ranem jest nieco mniej bolesna niż wieczorem.

Być może przyczyną jest oczekiwanie na szczepionkę, podobno mam termin na poniedziałek, ale jakoś marnie to widzę. Zawsze wtedy, kiedy mam być zdrowa, to coś mi się przyplątuje, tym razem lekko drapie w gardle. Co prawda obiektywnie patrząc to raczej moje przewrażliwienie (i wydzieranie się do telefonu) niż rzeczywiście objawy chorobowe, ale kto wie? Do tego doniesienia o zawieszeniu dostaw szczepionek dla grupy 0- skoro już się zdecydowałam na szczepienie, to wolałabym tego nie przeciągać.

Paskudna kumulacja. Do tego tydzień temu wyciągnęłam w końcu dużą kołdrę, 200x220, żeby nie trzeba było martwić się o marznące boki, ale tej nocy kołdra była cała moja. Czasem dobrze przytulić się do kogoś ciepłego, zazwyczaj dzięki temu zasypiałam szybko, a tu pech, nie dało się. A więc może po prostu było tak jak na załączonym obrazku...

11.01.2021

Post- COVID


Dotychczas nie bardzo chciałam rozpisywać się o koronawirusie, ale kiedyś w końcu trzeba się z tym tematem zmierzyć. A nie chciałam, bo niestety ogólne nastawienie społeczeństwa do lekarzy, zwłaszcza POZ, jest raczej złe. Króluje pogląd, że zamknęliśmy poradnie, leczymy tylko teleporadami, a w gabinetach prywatnych wirus już nie istnieje. Oczywiście, w sporej części jest to prawda, ale z mojej strony wygląda to zupełnie inaczej. Naprawdę ogromna część wizyt może odbywać się w formie teleporad. Teleporada jest wstępem, ma za zadanie przesiać pacjentów, którzy muszą pojawić się w poradni. Tak jest w teorii, w praktyce bywa różnie. Wszystko jest kwestią organizacji pracy, dobrego wywiadu i prawdomówności pacjenta. Doktor House mówił "everybody lies". Niestety zbyt często to prawda. Zupełnie co innego słyszy się przy rejestracji, a w trakcie wizyty wychodzi całkowicie coś innego. I jeszcze na koniec ogromne zdziwienie, przecież to nic takiego, że się lekko nagięło rzeczywistość. Nie chcę usprawiedliwiać lekarzy, którzy rzeczywiście korzystają z nienormalnej sytuacji i postępują nieetycznie, ich też jest zbyt wielu, ale to po prostu kwestia bycia porządnym człowiekiem. Tylko nadmienię jeszcze, że w POZ zazwyczaj nie bawimy się w wizyty prywatne, bo nie mamy na to czasu. Gabinety prywatne mają raczej specjaliści, z zupełnie inną specyfiką pracy, ale to temat odrębny.

Skoro już zostałam wywołana do tablicy na temat przebiegu  COVID i następstw po przechorowaniu, to spróbuję nieco o tym napisać. Od razu uprzedzę, że choroba jest na tyle nowa, że wielu rzeczy o niej nie wiemy, wiele spraw wychodzi w trakcie, w wielu kwestiach poruszamy się po omacku. Nikt tak naprawdę do końca nie potrafi w pełni powiedzieć jak powinno się postępować. Do tego problemem jest spora nadwrażliwość pacjentów- ci którzy przechorowali COVID potwierdzony testem każde pogorszenie samopoczucia i nawet najlżejsze dziwne objawy będą wiązali z chorobą i panikowali. Ci, którzy chorowali skąpoobjawowo, nie wykonywali testu z różnych powodów, a po jakimś czasie zbadali sobie przeciwciała i wyszły dodatnie, tym bardziej wszelkie problemy zdrowotne, które pojawią się znienacka, będą wiązali z COVID-em.  A tak naprawdę w dużej mierze wcale nie musi to być prawdą. Co gorsza my naprawdę nie wiemy, co może być, a co na pewno nie jest następstwem COVID-u

 A co wiemy już tak bardziej? Do 3 miesięcy po przechorowaniu prawie 3/4 osób ma osłabienie, często pozostaje długotrwały kaszel, zaburzenia węchu i smaku. Spora część osób miewa objawy kardiologiczne- kołatania serca, wahania ciśnienia, dyskomfort w klatce piersiowej, bywają duszności. Tego typu objawy są nawet u osób, które wcześniej nie miały sławetnych chorób współistniejących. W późniejszym okresie zdarzają się zaburzenia pamięci, koncentracji, problemy neuropsychiatryczne. Bywają też dość uciążliwe zaburzenia snu. Takie są w chwili obecnej wiarygodne dane. Do końca nie wiadomo jak to leczyć, jak długo to będzie trwało i co dalej. Próbujemy różności, wychodzi czasem dobrze, czasem gorzej. Po prostu trzeba trzymać rękę na pulsie, nie panikować, ale i nie bagatelizować wszelkich objawów. Na pewno wskazany jest zdrowy tryb życia, bez nadmiernego wysiłku (zwłaszcza powrót do uprawiania sportu powinien być baaaardzo ostrożny), suplementacja witamin, zwłaszcza D, niektórzy twierdzą, że dobrze działa melatonina, ale dokładnych badań nie ma. Trzeba kontrolować ciśnienie, od czasu do czasu cukier. Dobrze jest stawiać sobie wyzwania umysłowe, trenować mózg. A i tak nie ma żadnych dowodów, że to działa.

Jeśli chodzi o szczepienia- ozdrowieńcy jak najbardziej mogą się szczepić, ale nie wcześniej niż po 4-6 tygodniach (a najlepiej po około 3 miesiącach, zwłaszcza jeśli był to przebieg pełnoobjawowy) od wyzdrowienia. Przechorowanie COVID prawdopodobnie nie daje długotrwałej odporności, nie wiemy jak długa będzie odporność po szczepionce. Odporność związana z przeciwciałami to tylko jeden rodzaj, jest jeszcze tak zwana odporność komórkowa, której zbadać nie umiemy, ale przypuszcza się, że jest ona bardzo istotna w późniejszym okresie. Czyli jak w większości pytań dotyczących COVID- do końca nie wiadomo. Sławni profesorowie często wypowiadają się bardzo autorytatywnie, zwłaszcza w mediach, ale i oni nie na każde pytanie potrafią odpowiedzieć ze 100% pewnością

W jednym z ciekawych wykładów usłyszałam, że jeśli za kilka lat na uczelniach będzie przedmiot "COVID-ologia" i student na egzaminie wylosuje pytanie "wymień objawy COVID" lub "wymień możliwe powikłania po przechorowaniu COVID", to będzie szczęśliwy. Bo cokolwiek by nie powiedział, to będzie prawdą. Naprawdę zbyt wielu rzeczy nie wiemy. I pewnie długo wiedzieć nie będziemy. Na szczęście większość osób nie odczuwa żadnych poważniejszych dolegliwości,  przechorowują łagodnie i bez następstw. I wszystkim tym, którzy ewentualnie zachorują, tego właśnie życzę. 

9.01.2021

Trafiony- zatopiony

 
Moja teściowa od zawsze jest bardzo bojaźliwa i emocjonalna pod względem zdrowia. Fakt, trochę poważnych perypetii zdrowotnych miała, wiec ma prawo być nieco przewrażliwiona. Czasem aż za bardzo, co oczywiście nie wpływa korzystnie na przeróżne aspekty, choćby skoki ciśnienia i koszmarną nerwowość oraz lęki. Koronawirusa boi się ogromnie. Szwagier, który z nią mieszka, boi się równie bardzo. Teoretycznie są z kategorii "nigdzie nie chodzę, nikt do mnie nie przychodzi" (takich pacjentów "lubię" najbardziej, bo oni najczęściej wypierają możliwość zachorowania, a paradoksalnie chorują bardzo często). Szwagier chodzi do pracy, więc ma kontakt z różnymi osobami, podobno ktoś tam z dość bliskiego kontaktu chorował, ale bez oficjalnych informacji, współpracownicy dowiedzieli się po fakcie. No i 1.01 szwagier lekko zagorączkował. Bo przewiało go na cmentarzu. Chorował w sumie 2 dni, szybko wyzdrowiał i poszedł do pracy. 3 dni później zagorączkowała teściowa. Oczywiście też ją przewiało. Przez 2 dni konsultowaliśmy się gorącą linia telefoniczną, aż dała się przekonać, żeby jednak zrobić test, tak na wszelki wypadek. Szwagier konieczność wykonania testu oprotestował, bo przecież on już jest zdrowy i MUSI chodzić do pracy. Poinformowałam o konsekwencjach, odwołałam się do rozsądku, odpowiedzialności obywatelskiej i wszelkich możliwych świętości. Nie i koniec. To nie wirus. On nie może trafić na kwarantannę i jeszcze skomplikować pracę całego działu. Omal mnie szlag nie trafił, ale zmusić nie mogę, skoro nie raczył oficjalnie zgłosić się choćby na teleporadę, a z rozmowy prywatnej przecież skierowania mu nie wystawię.

W każdym razie w piątek teściowa na test poszła, udało mi się przekonać, że przez weekend sprawa się wyjaśni i BYĆ MOŻE szwagier na tę kwarantannę jednak nie trafi. No i cóż- teściowa w zasadzie już bez objawów, ale wynik testu, który dostała dziś, jest dodatni. I w końcu się przyznała, że oboje stracili węch. No po prostu szał. 

Przez chwilę bałam się, że teściowa może uznać, że to od nas się zarazili, bo przecież byli u nas na Wigilii, a my u nich na pierwszy dzień Świąt, ale my wszyscy jesteśmy zdrowi. Oczywiście liczyłam się z możliwością  zachorowania, ale chyba po 2 tygodniach od kontaktu to już nie jest możliwe. W pracy widzę doskonale, jakie żniwo przynoszą świąteczne spotkania rodzinne- jest wysyp zachorowań wśród starszych osób, które spotkały się  z dawno niewidzianą rodziną, a wyciągnąć od nich te informacje o kontakcie to czasami graniczy z cudem.

No i tak. Mam dodatkowy obowiązek na najbliższy czas, bo przecież teściowa i szwagier uziemieni. A poza tym mamy zimę...

7.01.2021

Święta, święta i po świętach

 Jak to dobrze, że skończył się już ten przekładaniec świąteczny. Owszem, dobrze jest mieć dni wolne, kiedy w domu jeszcze porządek, jedzenie jest i wystarczy tylko podgrzać, nic konkretnego robić nie trzeba, ale powrót do pracy po takim dniu wolnym lub przedłużonym weekendzie jest masakryczny. Nawarstwienie wszystkich spraw "na już" jest ogromne, wszystko robione w pośpiechu i z ogromną obawą, że trafi się jakaś pomyłka lub błąd, zero czasu na spokojne zastanowienie się. Owszem, można powiedzieć sobie- zrobię tylko tyle ile dam rady, ale kurczę, jakoś nie mogę. Bo najczęściej trafiają się rzeczy naprawdę pilne i po prostu nie mam sumienia odłożyć tego na później. Co gorsza często jest tak, że ci co rzeczywiście potrzebują pomocy nie są tak przebojowi jak ci, co to natychmiast muszą załatwić jakąś duperelę (no sorry, mogę zrozumieć, że zaświadczenie do MOPS-u lub ZUS-u jest ważne, ale chyba nieco mniej niż rozchwiane nadciśnienie?)

Reasumując- dość lenistwa, dość pracy na pół gwizdka. Koniec laby, czas się wziąć za intensywną wytężoną pracę. Aczkolwiek mam jeszcze do wykorzystania 10 dni urlopu z ubiegłego roku. I chyba nie będę miała w najbliższym czasie możliwości, bo zaraz mamy zabrać się z aCOVID-owe szczepienia, a ma to być POZA godzinami normalnej pracy, więc cóż... Przede mną okres bardzo ciężki. Może jakoś przeżyję


2.01.2021

Po raz ostatni

 Tym razem po raz ostatni taki dzień. Następny- za rok, to już będzie zmiana kodu. Miło spędzony- z rodziną, kwiatami z samego rana, pysznym tortem od Kuby i jego Żony, słodkościami i stylową lampką od chłopaków. Marzy mi się, żeby już zawsze było tak dobrze, spokojnie, wśród osób, które są mi najbliższe. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że takie marzenia są dość ryzykowne, bo szanse na spełnienie bywają marne, ostatnie miesiące bardzo dobitnie pokazały, że niezależnie od marzeń, chęci czy planów życie bywa nieprzewidywalne. Dlatego nie chcę już nic poza tym, żeby było po prostu spokojnie i stabilnie. I żebym za rok mogła spełnić swoje ciche marzenie o spędzeniu choć kilku dni w miejscu, które śni mi się już od wielu lat, a gdzie dotychczas nie miałam odwagi się wybrać. 

Aha- i podobno:



1.01.2021

Na koniec i początek

 

Na razie to po prostu cieszę się, że ten rok był i już się skończył


A ja tego końca w dość dobrej formie doczekałam, bo przecież nie wszystkim to było dane. Z pozytywów mijającego roku- udało się w lepszy lub gorszy sposób dostosować do realiów nam panujących. Nie wnikam czy te wszystkie zarządzenia są mądre i zasadne, czy rzeczywiście dają nam jakąkolwiek ochronę, czy są działaniami iluzorycznymi. I czy w ogóle jest sens każdą naszą aktywność rozważać w kontekście wirusa, bo to zakrawa już na jakieś ześwirowanie i zafiksowanie na czymś, czego nawet nie widać, a tak dobitnie wpływa na naszą rzeczywistość. Rok temu nikt nawet nie myślał w ten sposób, a to co się teraz dzieje bardziej podpadało pod niewyobrażalne science- fiction niż realność. Wyśmialibyśmy każdego, kto by nam takie dyrdymały opowiadał. Choć wirusowy świat pewne zalety też ma, aczkolwiek wszystko jest względne- to co dla mnie jest korzystne, dla innych może być niczym i na odwrót, więc nie będę o tym nawet wspominać.

Inne plusy? Mimo wielu przeszkód udało mi się wyjechać w piękne miejsce i odpocząć tak jak lubię. Do tego sympatyczne i niespodziewane spotkanie osoby znanej z rzeczywistości wirtualnej. Sporo krótszych wycieczek i poznawanie okolicy. Koncert, książki, filmy, rower, bieganie i mnóstwo innych aktywności, na które dotychczas czasu było mało, a w obecnej sytuacji udało się ten czas na nie znaleźć. Między innymi dlatego, że zakończyłam „przygodę” z dyżurowaniem, odbyło się to dość łagodnie i w dużej mierze z powodu mojej połamanej ręki, ale i inne czynniki też pomogły podjąć tę decyzję, która do tej pory była wręcz niewyobrażalna. No właśnie- początek roku to niesamowicie intensywna i bolesna rehabilitacja po złamaniu. Początkowo nie wierzyłam, że to się uda. Ręka nie wróciła do pełnej sprawności, często dokucza, dość mocno mnie ogranicza w niektórych sprawach, ale i tak jest o niebo lepiej niż mogłabym się spodziewać. Poza tym dziękuję losowi, że oszczędził innych zawirowań zdrowotnych zarówno mnie, jak i moim bliskim.

Przełom roku przyniósł mi dość zaskakującą propozycję osobistą, taką z kategorii nie do odrzucenia, choć na razie wolałabym czas nieokreślony poczekać z realizacją. Nie jest łatwo przewrócić życie do góry nogami, zwłaszcza kiedy nie do końca wiadomo czy w ogóle warto, czy bilans zysków i strat wyjdzie na plus

A czego życzyłabym sobie i Wam na najbliższe 12 miesięcy? Na pewno mniej straconych złudzeń i zawiedzionych nadziei ( to nie mój pomysł, ale tak pięknie powiedziane, że nie mogłam się oprzeć, żeby się tym życzeniem podzielić). Zaczyna się nowa dekada, a jaka ona będzie- zależy w dużej mierze od nas samych. Nawet jeśli ostatnie doświadczenia pokazują co innego. Bo co innego planować, a co innego tak żyć, żeby zmiana planów nie wpłynęła znacząco na nasze samopoczucie. Życzę również, aby nasze priorytety były nimi rzeczywiście, żeby udało się jak Kopciuszkowi oddzielić mak od popiołu i zauważyć co jest, a co nie jest istotne. A przede wszystkim doczekać kolejnego końca roku w stanie tak dobrym jak dziś, bez ubytków i uszczerbków.

A może to wszystko to tylko zbiorowy zły sen, który śnimy już na tyle długo że wkrótce się obudzimy? I będziemy żyć długo i szczęśliwie... Czego sobie i wam jak najbardziej życzę...