20.02.2020

Ćwiczenie czyni mistrza

  Tak, tak, ćwiczenia są niezbędne do utrzymania sprawności, dobrego samopoczucia, zdrowia. Tylko czasem wychodzą bokiem. Już nie mówię o moim złamaniu, bo to ekstremalna sytuacja. Teraz mam inny problem. Od jakiegoś czasu Mati zaczął ćwiczyć w celu nabrania masy mięśniowej, ma w domu kilka sprzętów- hantle, drążek i jeszcze coś tam. Do tego odżywia się nieco inaczej- mało węglowodanów, dużo białka- i ogólnie dobrze je, pije mnóstwo mleka, ma też naprawdę sporo ruchu dodatkowo. W tej chwili wygląda super- ładnie ukształtowane mięśnie, ale bez przesady, proporcjonalnie szczupły. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie tańce, a właściwie strój czyli frak. Jeszcze 2 miesiące temu Mati tańczył w nim na turnieju u nas, był odrobinę opięty, ale bez tragedii. Dziś mamy pokaz taneczny naszego klubu, wczoraj coś mnie tknęło, żeby Mati przymierzył strój i klapa. Trzeszczy w szwach to mało powiedziane. Opadły mi ręce i wszystko inne. Pokaz to jedno, ale zaczyna się sezon turniejowy, najbliższy miał być w sobotę, a potem średnio co 2 tygodnie albo i co tydzień kroiły się kolejne wyjazdy.
    Z frakiem do tańca to nie jest taka prosta sprawa. W zasadzie powinien być szyty na miarę, bo musi odpowiednio leżeć na sylwetce, opinać, nie marszczyć się przy unoszeniu rąk w trzymaniu ramy. Dlatego odkupienie od kogoś rzadko się udaje. Na dodatek żadna normalna krawcowa nie tknie takiego czegoś do przerobienia, bo trzeba znać niuanse szycia zgodnie z przepisami obowiązującymi w tańcu. Nasz frak był szyty w Warszawie chyba ze dwa lata temu, od razu wtedy była mowa, że jeśli będzie potrzebna przeróbka, to oczywiście zapraszają. Kwestia terminów- na uszycie nowego zazwyczaj się czeka nawet kilka miesięcy, do przerobienia- kilka tygodni. Gorzej jak jest potrzebne na już. W klubie jest dwóch chłopaków podobnych gabarytami do Mateusza, na razie nie tańczą standardu, może uda się coś wykombinować na szybko. Wstępnie umówiłam się do Warszawy na 20.03, jest szansa, że będzie to można załatwić w ciągu jednego wyjazdu. Bo szycie fraka to już kwestia dwóch dni.
  Rzecz jasna wszystko mi się układa lekko nie tak, jak bym chciała. Zorganizowanie wyjazdu nawet na 1 dzień nie jest łatwe. W pracy- problem, bo po mojej długiej nieobecności wszyscy po kolei są zmęczeni i biorą urlopy- teraz szefowa, potem jeden z kolegów, potem kolejny i ciężko ustawić grafik. A pracy jest dużo, bo sezon chorobowy w pełni. W marcu Mati ma praktyki poza szkołą. Może być kłopot, bo nie bardzo można opuszczać, trzeba będzie odrabiać w innym terminie. Nowa partnerka i jej rodzice też będą niezadowoleni z takiego rozwoju sytuacji, już nie mówię o trenerach, jeśli nie wypali pożyczenie fraka, to wypadnie nam kilka turniejów. Osobną kwestią jest Filip- i wyjazdy na turniej, i ten do Warszawy wiąże się z tym, że młody na wiele godzin zostanie sam. Zupełnie sam, bez możliwości szybkiej interwencji ze strony kogoś kompetentnego. Nie chce pójść do teściowej, teściowa zresztą nie ma pojęcia o cukrzycy i raczej się boi zostać z nim na dłużej. Swoich rodziców nie ściągnę, bo za duży to kłopot dla nich, poza tym są zajęci pilnowaniem dzieci u moich sióstr. Filip twierdzi, że może zostać sam, ale mnie od razu włącza się czarnowidzenie i spodziewam się wszelkich możliwych komplikacji. Tym bardziej, że ostatnio rzeczywiście się one trafiają- to wysiądzie ładowarka do transmitera, to sensory szwankują, to cukier przekracza granice zdrowego rozsądku . No i do tego moja ręka- nie dość że od następnego tygodnia zaczynam kolejną serię rehabilitacji, to boli dość często i niestety dokuczliwie.
   Tak więc jak się sypie, to z każdej strony. Nie wspominam już o odkładanej wizycie u fryzjera, bo to mały kłopot, najwyżej nieco nieporządnie będę wyglądała. Nie mam możliwości umówienia się na kontrolną wizytę u ginekologa, a już powinnam pilnie to zrobić. Byłymąż oczywiście nawet nie ma pojęcia o tych wszystkich zawirowaniach. Żyje sobie daleko, nieświadomie i chyba szczęśliwie. A ja ćwiczę się w logistyce i sztuce rozwiązywania problemów. A skoro ćwiczenie czyni mistrza, to powoli się zbliżam do kategorii mistrzowskiej. 

13.02.2020

Trochę mniej mądrości

Z lekkim niepokojem, a nawet strachem, ale ostatecznie szybko, sprawnie i co najważniejsze bezboleśnie pozbyłam się dziś mojego jedynego zęba mądrości. Od wielu lat siedział sobie spokojnie wyrżnięty do połowy i na dodatek krzywo, dotychczas mi nie przeszkadzał, ale przy ostatniej kontroli okazało się, że pojawiła się w nim jakaś dziura, do tego tak niefortunnie usadowiona, że ciężko to byłoby leczyć. I jeszcze zaczął ocierać gdzieś o policzek i pojawiały się afty. Nie było na co czekać. Moja dentystka stwierdziła, że poradzi sobie, chirurga nie trzeba, termin się znalazł pasujący i jestem już po. Mam tylko nadzieję, że nie będzie komplikacji, na razie po 6 godzinach od ekstrakcji jest chyba dobrze, nie boli, nie krwawi, tfu- tfu, żeby nie zapeszyć.
I mam nadzieję, że nie ubędzie mi przy tym mojej mądrości, zwłaszcza tej w pracy. Bo ostatnio jestem wyrocznią i guru dla naszych dwóch młodych rezydentek. Jedna już pracuje samodzielnie, ale z każdą najmniejszą wątpliwością przybiega albo dzwoni, druga na razie pracuje pod moim nadzorem, ale zaraz i ona będzie musiała zmierzyć się z samodzielnością, bo szefowa, a potem jeden z kolegów idą na urlop. Obie rezydentki przerażone ogromem wiedzy i ilością problemów, z którymi się stykają. ale przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo. Z podziwem patrzą na nas, kiedy potrafimy po krótkim wywiadzie powiedzieć o jakiego pacjenta chodzi i co z nim zrobić, kiedy poruszamy się czasem po omacku, szukając rozwiązania wśród licznych badań, kiedy odczytujemy bazgroły na kartkach z konsultacjami od specjalistów albo jednym tchem wymieniamy 10 zamienników popularnego leku. Cóż, lata praktyki, wierzę w to, że i one po 20 latach będą to potrafiły. O ile się nie zniechęcą, bo już kilka razy zdarzyło się, że zderzyły się z nieprzyjemnymi sytuacjami albo bardzo pogmatwanymi sprawami. Na razie bardzo się przejmują, maja w sobie dużo empatii- i mam nadzieję, że jej nie zgubią gdzieś po drodze, że nie wpadną w szpony rutyny. No i że z latami nabiorą tej mądrości

11.02.2020

Jak co kwartał

   Byliśmy dziś na wizycie w poradni diabetologicznej. Tym razem od poprzedniej wizyty minęły nie 3, a 4 miesiące, tak wyszło. Akurat ta poprzednia, październikowa wizyta wypadła kilka dni po moim złamaniu, z Filipem pojechał wtedy byłymąż, za wiele się nie orientował w tym co i jak, ale przynajmniej częściowo załatwił potrzebne rzeczy. Dziś z powodu siły wyższej też nie wszystko poszło jak trzeba. Problem z wystawieniem zleceń na zaopatrzenie we wkłucia, zbiorniki i sensory- zazwyczaj wystawiane są na 3 miesiące, tym razem tylko na miesiąc, tak akurat kończyła się nam ważność karty zaopatrzenia comiesięcznego, a poradnia nie ma możliwości bezpośredniego połączenia z NFZ. W takim molochu jakim jest szpital kliniczny bywają problemy nie do przeskoczenia. Zresztą i w naszej maleńkiej poradni były kłopoty z wystawianiem zleceń przez większą część stycznia, teraz już jakoś przez to przebrnęliśmy, więc na kolejne miesiące wystawię sobie sama, ale współczuję tym, którzy takiej możliwości nie mają i czeka ich kolejna wycieczka po sam papier. Informatyzacja ochrony zdrowia miejscami mocno kuleje. Za to e- recepta jest dużym ułatwieniem, pod warunkiem, że pacjent rozumie, na czym ona polega. Z tego co obserwuję to niektórzy mają z tym problemy. Ja sobie chwalę- i możliwość wystawiania, i korzystania jako pacjent, choć w aptekach czasem też bywają zawirowania. Ale mam nadzieję, że powoli się to unormuje.
   Sama wizyta jak zawsze- pani profesor nas chwali, za dobre prowadzenie cukrzycy, świetne poziomy cukru- choć przecież nieraz rozpaczam z powodu ogromnych wahań. Jutro dowiem się jaka jest obecnie hemoglobina glikowana, prognozowana z aplikacji to około 6,1-6,4%, więc naprawdę nieźle, zwłaszcza że nie ma za wiele hipoglikemii. Do tego zostaliśmy pochwaleni za "profesjonalne" przygotowanie do wizyty, zawsze staram się mieć zczytaną pompę i sensor, wydrukowane wszystkie parametry, wtedy sprawniej można poanalizować, co i jak zmienić i nie tracić czasu na problemy informatyczne. W lipcu kończy się nam gwarancja na pompę, więc powoli przymierzamy się do nowej. Nie dostaniemy jej od razu w lipcu, może miesiąc czy dwa później, ale ma to być ciut wyższy poziom. Ten najwyższy poziom pomp insulinowych nie jest refundowany, w sumie mogłabym się na nią zdecydować (podpowiedź od znajomego- a dlaczego miałabym sama wyłożyć kilkanaście tysięcy? Filip ma ojca, niech się dołoży, może i reszta rodziny po trochu też by wspomogła.Prawdę mówiąc takie rozwiązanie nawet mi do głowy nie przyszło. Wiele rodzin cukrzycowych ma subkonta w różnych fundacjach, zbierają na ten cel z 1% podatku, ja też o tym jakoś nie pomyślałam dotychczas. Po prostu- mam możliwości, mogę na to zarobić swoją pracą i tyle. Skoro chcę luksusu, to powinnam sama na niego zapracować. Ale chyba rzeczywiście to nie do końca tak być musi). Jeśli chodzi o te najnowocześniejsze pompy- pani profesor nie protestuje, ale nie uważa tego za bardzo konieczne. Filip też nie jest do końca przekonany o potrzebie lepszej kontroli, więc chyba po dyskusji. Myślałam też o zmianie insuliny na taką ultraszybko działającą, bo zazwyczaj jest problem z odczekaniem od chwili podania insuliny do jedzenia- powinno upłynąć choć 10-15 minut przy dobrym cukrze, ale Filip zazwyczaj nie wytrzymuje. Jeśli cukier jest wysoki, to powinno się odczekać nawet i pół godziny lub dłużej, a to często nierealne, więc przedyskutowaliśmy zmianę. Tu pani profesor jest stanowczo na nie- po pierwsze insulina ultraszybka czyli Fiasp jest nie refundowana, po drugie nie zarejestrowana poniżej 18 roku życia, po trzecie może to być zbyt ryzykowne, jeśli się źle policzy lub zapomni zjeść. Fakt, Filip bywa zapominalski, więc na razie temat również odkładamy na bliżej nieokreśloną przyszłość.
  Po sprawach medycznych załatwionych dość sprawnie i szybko przyszła pora na część znacznie przyjemniejszą czyli rozrywkową. Obowiązkowa wizyta w Subway'u- chłopakom ich kanapki smakują bardziej niż te z KFC czy McDonald's. A ja przy okazji wizyty w galerii chciałam odwiedzić mój ulubiony sklep- jest tylko w jednej galerii w mieście wojewódzkim i nigdzie więcej, a mogę tam znaleźć wszystko to, co mi potrzebne, w rozmiarach nie straszących i kolorach akceptowalnych. Wiec Filip do Subway'a, a ja do sklepu. Miałam kupić tylko dżinsy. Ale wpadła mi w oko sukienka, dwie bluzeczki, sweterek i jeszcze jedne spodnie. Tak lubię... Te wyjazdy do miasta wojewódzkiego są dość męczące, droga jest okropna- mnóstwo TIR-ów (dziś akurat przed nami nie jechały, ale z naprzeciwka i owszem, na przykład naliczyliśmy w jednym ciągu 14. Okropnie się ich boję...), jazda tam i z powrotem kosztuje mnie mnóstwo energii, więc choć tym sobie poprawię humor. Na kolejne 3 miesiące. Wiem, mogłabym nie jechać własnym samochodem, a autobusem lub pociągiem, ale to chyba byłoby jeszcze  gorsze i zajęło dużo więcej czasu, nie mówiąc o wleczeniu za sobą sporej ilości bagażu i większych problemach z przemieszczaniem się.
   I tak minął dość męczący dzień. W zasadzie nie minął, dopiero wczesne popołudnie, ale moje siły życiowe na dziś zostały wyczerpane. Teraz do wieczora już tylko książka, kocyk i herbata. Może później uda mi się cokolwiek podziałać więcej, ale przy obecnej pogodzie i zmęczeniu jest to mało prawdopodobne.

9.02.2020

Potęga genów

 Przez sporą część swojego nastoletniego życia żywiłam niezachwiane przekonanie, że moja Mama, mimo że jest wspaniałym i kochanym człowiekiem, to w wielu sprawach postępuje nie do końca tak jak powinna. Oczywiście "jak powinna" z mojego punktu widzenia. Teraz wiem, że to były takie czasy, od dzieci wymagano dużo, nie chwalono ich prawie wcale. Należało żyć cicho i spokojnie, ciężko pracować, nie wychylać się, nie walczyć o swoje, dążyć do bycia porządnym człowiekiem (cokolwiek to miało oznaczać?). To były lata siedemdziesiąte, początek osiemdziesiątych, wieś na końcu świata, więc nie ma co się dziwić. Obecnie również wiele z zachowań moich rodziców, ale głównie Mamy, bo to Ona jest bardzo dominująca, nie do końca mi się podoba, wiele rzeczy bym zmieniła. Tym bardziej, że jak sobie uświadomiłam, to Mama za swój cel życiowy obrała poświęcanie się dla innych. W związku z tym każdy przejaw braku należytej wdzięczności odbiera jako nieszczęście porównywalne z katastrofą rangi światowej. I zbyt często czuje się niezrozumiana, pokrzywdzona, nieszczęśliwa. A mimo to brnie w te niekomfortowe dla Niej sytuacje. Próbuję czasem przemówić Jej do rozsądku, choć wiem, że to zadanie z gatunku "mission impossible". Paradoksalnie- mam nadzieję, że to moje nieco krytyczne podejście do poczynań Mamy uchroniło mnie od powielenia wielu jej błędów. Coś na  zasadzie- nigdy nie będę taka jak moja Mama! wykrzykiwane przez gniewną nastolatkę. A po latach okazuje się, że ta nastolatka jednak robi, mówi i myśli tak samo. Genów nie da się przeskoczyć.
    Uświadomiły mi to dziś moje dzieciaki- Kuba z żoną. Nieco ponad tydzień spędzili w domu, w związku z przerwą po zdaniu egzaminów (ufff!!! na szczęście zdane, jak dobrze pójdzie za niespełna  pół roku licencjat). Sporo czasu (jak na moje warunki- praca i rehabilitacja) spędziliśmy razem, dużo rozmów, dzieciaki gotowały obiady, sprzątały, zajmowały się domem i rozwiązywaniem problemów typu zepsuta pralka. No i dziś ten miły tydzień dobiegł końca, pora było wrócić do studenckiego życia. Jako troskliwa mamusia zapakowałam torbę suchego prowiantu, na obiad zrobiłam pyszne gołąbki, dodatkowo dostali porcję na później, wspomogłam finansowo. Podczas pakowania wielokrotnie dopytywałam się, czy zabrali na pewno wszystko ("sprawdźcie czy macie wszystko") oraz czy czegoś jeszcze nie dorzucić ("mówcie czy czegoś jeszcze nie trzeba"). Potem przy pożegnaniu było jak zwykle "jedźcie ostrożnie" i na koniec sakramentalne "dajcie znać jak dojedziecie". I wtedy właśnie usłyszałam od Filipa, który przyglądał się temu wszystkiemu z uśmiechem- mamo, ty mówisz tak samo jak babcia!. No tak... Nie ucieknę od genów.

5.02.2020

Punkt widzenia

Jak już przyszła ta zima, to jest pięknie. Dziś rano przymroziło do -5 stopni i część młodzieży idącej do szkoły założyła czapki, a niektórzy nawet nieco dłuższe buty. Ale serio, mimo że było zimno, to świeciło słońce, niebo błękitne, bez ani jednej chmurki, pogoda bajeczna. Szkoda, że właśnie zaczęły się paskudne grypopodobne infekcje zwłaszcza u dzieci. Co oczywiście przekłada się na znacznie większą ilość pracy. Powoli kończy mi się chyba taryfa ulgowa, bo kiedy po kolejnym nadliczbowym pacjencie poprosiłam w rejestracji, żeby może jednak mnie pooszczędzać, to usłyszałam, że nie było wyjścia i tyle. Rozumiem punkt widzenia drugiej strony, bo każdy, kto czuje się chory, chciałby jak najszybciej do lekarza, ale zastanawiam się, dlaczego nikt nie chce zrozumieć mojego bólu.
Bo chwilami boli wściekle. Do tego dochodzi zmęczenie. A do końca rehabilitacji daleko, oj daleko.
Co prawda teraz mam "turnus" do końca tygodnia, potem 2 tygodnie przerwy na regenerację i zaczynamy od początku. Pan rehabilitant już się cieszy, trochę odpocznie od moich jęków.
   A zima ma trwać jeszcze przez ewentualnie 2-3 dni, choć w ciągu dnia ma być na plusie, tylko nocami poniżej zera. A potem znów ocieplenie. Wiele osób wręcz cieszy taka pogoda, ale chyba jednak nie jest to dobre w ogólnym rozrachunku. Przyroda wariuje z powodu braku normalnej zimy. A dopiero za jakiś czas okaże się, jakie są tego konsekwencje.
    

4.02.2020

Z pewnym opóźnieniem

Na waszych blogach czytałam, że niedawno zawitała zima. U nas do dzisiaj nie było jej praktycznie widać. Za to kiedy już się rozjaśniło około 7 rano, zaczął padać śnieg. Oczywiście przez okno wyglądało to przepięknie
 Niestety szybko ten padający śnieg zamienił się w mokrą breję. W nocy jest prognozowane -6 stopni, więc jutro rano może być piękna ślizgawka. Nie wiem, czy na wszelki wypadek nie zaszyć się w domu, bo jeśli pechowo trafi mi się jakiś poślizg i upadek, to obawiam się o skutki. Kolejne złamanie byłoby bardzo niepożądane. Ale niestety wyjść muszę- do pracy, na rehabilitację, mam też kolejną wizytę u lekarza od rehabilitacji. W perspektywie kolejne przedłużenie moich mąk. Ale chyba muszę poprosić o chociaż tygodniową przerwę, bo już nieco dopada mnie potworne zmęczenie. Czwarty tydzień intensywności, a w następnym dodatkowo mam wizytę z Filipem u diabetologa, do tego muszę gdzieś wcisnąć termin usunięcia zęba- ósemki, która od lat rośnie i nie może urosnąć, ale ostatnio mocno podrażnia dziąsło i moja dentystka zdecydowała, że nie ma na co czekać. I jeszcze chyba będę w końcu miała księdza po kolędzie, coś w tym roku idzie i dojść nie może. Więc przyda mi się luźniejszy tydzień. A potem mogę znowu...

Dodatkowo znów mi zastrajkowało Legimi. Mimo że miałam wykupiony abonament bezterminowo, to po raz kolejny pokazuje, że nie mam dostępu. Ostatnio po kilku dniach dostęp wrócił samoistnie, zastanawiam się, czy poczekać jeszcze chwilę, czy interweniować. Chyba poczekam, bo wszelkie sprawy do załatwienia przez telefon budzą we mnie opór. Niby nic wielkiego, a jakiś dzikus ze mnie. Dzwonić, czekać, słuchać wkurzającej melodyjki, potem "jeśli chcesz załatwić to- wciśnij 1, jeśli tamto 2, a jeśli coś innego 3". Zazwyczaj nie wiem co mam wcisnąć, potem okazuje się, że i tak trzeba czekać. Na ogół udaje się w końcu załatwić to co trzeba, ale nie lubię i koniec. Więc naiwnie liczę, że sprawa sama się rozwiąże i odwlekam ile mogę.


3.02.2020

W błogiej nieświadomości

               Czasem dobrze nie wiedzieć, co się dzieje, dzięki temu jest mniej nerwowo, człowiek żyje sobie spokojnie, bez stresu... Taaaak, bez stresu. Dobrze by było.
              Ostatnio w piątkowy bardzo późny wieczór zakończył nam działanie sensor do pomiaru glukozy. W tej sytuacji zazwyczaj po prostu zakładało się nowy sensor, czekało odpowiedni czas do kalibracji i można było dalej sprawdzać łatwo ile tego cukru jest. Ale żeby sensor mógł działać potrzebny jest do tego transmiter, mała muszelka przyczepiana do sensora.
O ile sensor jest jednorazowy, o tyle transmiter przy każdej zmianie trzeba naładować, co trwa około 1-2 godziny. Chyba że się ma drugi zapasowy, wtedy zakłada się na zmianę. Transmiter ma gwarancję przez rok, jest refundowany co 8 miesięcy, ale kosztuje bagatela 1150zł. Dotychczas mieliśmy dwa transmitery, jeden już marnie trzymał cały cykl działania sensora, bo miał sporo ponad rok, ale było to jednak trochę ułatwienia i oszczędności czasu. Bo jeśli zaczynamy ładowanie o 23, to nowy sensor zakłada się o 1 w nocy, potem o 3 kalibracja. W zasadzie cała noc przechodzona, a i tak przecież zazwyczaj muszę przynajmniej 1-2 razy w nocy sprawdzać cukier. I Filipa musiałabym budzić, bo na śpiąco nie da się tego założyć. Więc odpuściliśmy do rana. Cukier oczywiście i tak musiałam zmierzyć, nie był najniższy, ale przypomniałam sobie jak to było kiedyś, bez CGM. Ciągła niepewność, kłucie palców w nocy. Cóż, technika pomaga, czasem oczywiście potrafi nieźle namieszać, ale jednak bez tych udogodnień jest znacznie trudniej. Wiem, że można bez tego funkcjonować, przecież większość osób z cukrzycą sobie radzi tylko z glukometrem, bo jednak te udogodnienia najtańsze nie są, nie każdego na to stać. Ale wolę jednak wiedzieć i spać ciut spokojniej. O ile w ogóle będę spać.
            Nie zawsze ta nieświadomość jest dobra. Dotychczas sporadycznie mierzyłam sobie ciśnienie i zazwyczaj miałam niskie 90/60, 100/60, przy 110/80 już czułam się nie najlepiej. W sobotę pogoda była okropna, jak na zimę rzecz jasna. Deszczowo, dość ciepło. A ja miałam przy tym fatalne samopoczucie, ból głowy, mroczki przed oczami. Jakoś nie potrafiłam wyjaśnić sobie dlaczego, coś mnie tknęło i zmierzyłam sobie ciśnienie. Nie mogłam uwierzyć, było 120/100, potem 130/95. Jak nie moje to ciśnienie. Trochę odpoczęłam, pospałam, potem się samo unormowało, ale chyba trzeba zacząć częściej się sprawdzać.
            Jeśli chodzi o sytuację polityczną i najnowsze wydarzenia światowe- prawdę mówiąc jestem bardziej niż nieświadoma. Tak mnie mierzi to wszystko, co się dzieje, tak denerwuje głupota i brak myślenia polityków, tak boli lekceważenie wszystkiego i wszystkich przez tych, których sami wybraliśmy (podobno, i to niezależnie od opcji politycznej), ze nie jestem w stanie oglądać telewizji, słuchać radia. Może to krótkowzroczne z mojej strony, może ktoś powiedzieć, że w ten sposób daję przyzwolenie na te różne nieprawidłowości, ale po prostu nie mogę. Już od jakiegoś czasu polityka dla mnie nie istnieje.