25.12.2019

Druga połowa

Za nami pierwsza połowa świąt, jeszcze tylko jutro i powrót do normalności, bo trzeba będzie iść do pracy. Ale też zaraz po świętach czeka mnie kilka bardzo przyjemnych dni w miłym towarzystwie (przynajmniej taką mam nadzieję i plan), więc aż tak bardzo świąt nie żałuję...
Jak było? Dobrze. Spotkanie z moją rodziną jak zwykle pełne śmiechu, zabawy, rozmów prawie o wszystkim (o polityce i innych drażliwych tematach zazwyczaj jakoś nie mamy ochoty rozmawiać), wspomnień. Mimo że w tej chwili rodzice mają znacznie mniejsze mieszkanie niż kiedyś, to 17 osób udało się zmieścić bez problemu. Oczywiście też jak zwykle przepyszne jedzenie, stanowczo za dużo, ale ciężko się było oprzeć, tym bardziej, że każdy z nas przygotował swoje popisowe danie. Lubię te rodzinne spotkania, szkoda, że spotykamy się w takim gronie zbyt rzadko. Z kolei jutro czeka mnie obiad u teściowej. Nie mogłam nie przyjąć tego zaproszenia, bo przecież to babcia moich chłopaków i byłoby głupio nie pójść. Gdyby był byłymąż, to może ja bym się jakoś wykręciła, ale skoro go nie ma, bo pojechał na święta do swojej narzeczonej, to ja tradycyjnie robię to co wypada, a nie to co chcę. Na szczęście to tylko obiad, a potem już wyłącznie odpoczynek.
W trakcie siedzenia z rodziną w tle leciały kolędy- sami nie śpiewamy, bo jakoś talentu brakuje, ale słuchać lubimy. Jedna z kolęd, a właściwie pastorałek, od wielu lat jest moją ulubioną. Dawno temu, kiedy Kuba zaczynał swoją przygodę ze szkołą, jego klasa przygotowała jasełka i tam Kuba jako jeden z pasterzy odegrali na gitarach (udając rzecz jasna) i na rockowo tę pastorałkę. Za każdym razem, kiedy ją słyszę, staje mi przed oczami siedmioletni brzdąc z powagą śpiewający "Hejże ino dyna, dyna, narodził się Bóg dziecina"

23.12.2019

Tradycyjnie


Niełatwo jest składać szczere życzenia. Zwłaszcza jeśli osoby, do których je kieruję są gdzieś daleko i nie znamy się zbyt dobrze. A poza tym każdemu potrzeba czegoś innego, więc dość trudno znaleźć uniwersalne słowa i żeby jeszcze nie były zbyt oklepane i naprawdę trafiały prosto do serca. Nie wiem, czy podołam zadaniu, które sama sobie wyznaczyłam, ale spróbuję. Najpewniej będzie to lista życzeń, które i mnie są potrzebneZnalezione obrazy dla zapytania obrazek świąteczny boże narodzenie darmowy

Życzę, aby w ten piękny dzień zadziałała magia, której wielu z nas brakuje.
Wiary w to, co nas wzmacnia, nadziei, że ta wiara nie będzie zbyt często potrzebna i miłości, która pomoże naprawić wszystkie życiowe błędy i niepowodzenia.
Aby nasze poszukiwania dobra w innych ludziach zawsze kończyły się sukcesem.
Spokoju i tylko dobrych wiadomości, rozplątania wszystkich zagmatwanych życiowych dróg.
Obfitości, ale nie przesytu
Wrażliwości z odrobiną egoizmu
Bliskości drugiej osoby, która bez słów potrafi zgadnąć, że potrzebujesz ciepłego koca lub herbaty
Czerni, bieli i wielu kolorów w zależności od potrzeby
Piękna rozświetlającego każdą chwilę życia
Normalności i zwyczajności, stabilności i nudy, poukładania i powtarzalności
Pewności, że życie daje tylko to, co jest nam naprawdę konieczne
Ciężarów możliwych do udźwignięcia
Nocy, po których nadchodzi lepszy dzień, dni, które nie męczą, a przynoszą radość
Dobrych myśli, dzięki którym łatwiej pokonywać trudności
Wzruszeń i wrażeń zostających na długo w pamięci
Wyrozumiałości i zrozumienia dla innych, ale przede wszystkim dla siebie, żeby różnice nie były przeszkodą nie do przeskoczenia, a jedynie oryginalną odmiennością
Umiejętności patrzenia na świat w sposób przyjazny i otwarty
Tradycyjnie zdrowia, bo jakże ono potrzebne. A jeśli już go brakuje- szybkiej poprawy i mało uciążliwego leczenia
I wszystkiego innego, czego nazwać nie umiem, a również Wam z serca życzę
Znalezione obrazy dla zapytania obrazek świąteczny boże narodzenie darmowy

19.12.2019

Niewydarzony Duch Świąt

     Bardzo lubię „Opowieść Wigilijną” Dickensa. Jak to często u mnie bywa, przeczytałam ją dopiero w wieku dorosłym razem z którymś z moich chłopaków, kiedy była to lektura na lekcjach języka polskiego. Bo za moich czasów nie była. Widziałam też wiele różnych ekranizacji na motywach książki i nieodmiennie fascynuje mnie historia trzech duchów i tego jak zmienił się Ebenezer Scrooge. Znalezione obrazy dla zapytania opowieść wigilijna ilustracje
    Chyba każdy z nas ma jakiegoś tam Ducha Świąt, który pokazuje nam co było, co jest i prognozuje, co może być. W tym roku mój Duch jest jakiś taki niewydarzony, jak i wszystko wokół. Nie potrafię przypisać go do żadnego z czasów, nic mi nie pasuje. Do tego od jakiegoś  czasu przestały mnie fascynować wszelkie przygotowania do świąt. W tym roku to już w ogóle- moja niesprawność uziemiła mnie totalnie, ale i tak nie potrafię wykrzesać w sobie chęci na porządki, pieczenie, gotowanie, dekorowanie, strojenie. Oczywiście w celu podtrzymania tradycji robię to wszystko, ale raczej bardzo mechanicznie i minimalistycznie, na zasadzie odhaczenia kolejnych zadań  listy, a nie ekscytowania się i wykonywania z przyjemnością oraz tworzenia nastroju świątecznego. Na pewno po części jest to spowodowane tym, że od lat nie miałam możliwości spędzenia świąt  w domu, zawsze była część u jednej rodziny, część u drugiej, do tego dostawaliśmy górę jedzenia, więc jak w takiej sytuacji można poczuć nadchodzące święta? I jeszcze wiele razy dyżurowałam przynajmniej w jeden ze świątecznych dni.
     A w tym roku wszystko stanęło na głowie. I nie chce mi się. Zwłaszcza te przygotowania zewnętrzne mnie lekko wkurzają. I przeogromna komercjalizacja. Bo tak- osoby deklarujące się jako niewierzące, w ostateczności niepraktykujące (mam trochę takich w swoim otoczeniu)- święta przygotowują, pieką, smażą i gotują, do Wigilii siadają, choinkę stroją, prezenty kupione, a jakże. Nijak mi to nie pasuje. Nie to, żebym broniła komukolwiek świętowania Bożego Narodzenia. Ale- no właśnie BOŻE NARODZENIE. To głównie o to chodzi. Nie o choinkę, potrawy, porządek w domu, prezenty, nawet nie o to, żeby w ostateczności pójść na pasterkę. Mamy świętować urodziny, dzień, kiedy Bóg przyszedł na świat w ludzkiej postaci, a nie jakieś tam święta, które są raz  w roku, dzięki temu mamy kilka dni wolnych, do tego wypasione prezenty i góra żarcia. Można świętować dzień narodzin Boga, w którego się nie wierzy? Z roku na rok coraz bardziej tracę wiarę, że spora część ludzkości rozumie co to za dzień. Mnie niestety też się zdarza w ferworze różnych zajęć o tym zapomnieć.
    Nawet pogoda postanowiła wpisać się w ogólne trendy przeinaczania świąt. Dzisiejszy dzień był dość chłodny i bardzo mglisty, ale poprzednie- wręcz wiosenne. I nie zanosi się na zmianę w kierunku ochłodzenia. Wkrótce chyba trzeba będzie zmienić konwencję kartek  wysyłanych z życzeniami, bo te wszystkie ośnieżone choinki, bałwanki, gwiazdki, stajenka w zaspach śniegu nie mają odzwierciedlenia w rzeczywistości.
    No i jakoś nie umiem mimo wszystko cieszyć się z tych nadchodzących świąt. Nie umęczyłam się fizycznie, bo tak naprawdę nie miałam czym. Duchowo przygotowałam się tyle na ile mogłam i na ile pozwoliły mi okoliczności zewnętrzne (jest kilka kwestii, które nie dają mi spokoju, ale trudno, nie dotyczą one samych świąt, więc daruję ich roztrząsanie). Organizacyjnie- uważam, że zrobiłam co mogłam, żeby nie urazić połowy rodziny i zadowolić drugą połowę oraz choć trochę siebie. Ale nadal nie czuję Ducha Świąt… Mówiłam, że taki on nieco niewydarzony w tym roku.

15.12.2019

Głupawka

   W ostatnich dniach zbyt często ogarnia mnie głupawka. Nie trwa długo, ale na samo wspomnienie odpala się guziczek z dobrym humorem. Choć na chwilę, bo tak całościowo to niestety za często okazji do śmiechu to jednak nie ma. Praca, dni krótkie i ponure, pogoda nieco dołująca Święta się zbliżają- to akurat powinno wywoływać tylko pozytywne emocje, ale przy dość skomplikowanej sytuacji rodzinno- towarzyskiej oraz relacjach patchworkowej rodziny nie ma szans na zadowolenie wszystkich. Tym bardziej, że to pierwsze święta aż tak pogmatwane, bo byłymąż ma swoją nową rodzinę, którą woli od starej (jego prawo), Kuba ma swoją nową rodzinę, rozumiem, że póki co ślepo podąża za świeżo poślubiona żoną i nie ma ochoty zasiadać trzy razy do Wigilii (ich prawo). Teściowa chciałaby utrzymać stan dotychczasowy czyli cała rodzina na Wigilii u niej i czuje się rozczarowana (jej prawo). Moi pozostali chłopcy nie przywiązują póki co wielkiej wagi do tego gdzie spędzą święta, wiadomo- i jedna i druga babcia gotują dobrze, więc wyżerka będzie, prezenty będą i dość. Może jedynie woleliby więcej czasu pobyć w domu, ale ferie mają długie, więc jeszcze się porelaksują. A ja? I tak nie zadowolę wszystkich, więc po prostu wybieram układ najbardziej pasujący. Choć i tak przynajmniej jedna osoba będzie nieco bardziej poszkodowana, trudno...
  A wracając do głupawki. Jedziemy wczoraj ze szkolenia RKO (resuscytacja krążeniowo- oddechowa) samochodem z szefową i naszą rezydentką, gadanie o niczym, między innymi o moich dyżurach i sposobach na radzenie sobie, kiedy nadal mam niesprawną rękę. Szefowa śmieje się, że zupełnie dobrze sobie radzę (poza masażem serca całą resztę udało mi się zrobić)- zawsze mogę sobie pomóc łokciem lub zębami. No tak, u siebie w pracy nie ma problemu, zawsze ktoś mi pomoże, na dyżurze nie ma zmiłuj, jestem sama i musiałabym sobie radzić, a takie na przykład cewnikowanie jedną ręką jest niezbyt wykonalne. A pomóc sobie zębami? Oj, mało bezpieczny i przyzwoity temat, po zwizualizowaniu sobie takiej czynności zaczęło się chichotanie i ciąg dalszy- byłabym sławna poza granicami powiatu, a kolejka do cewnikowania pewnie nie miałaby końca. Wiem, nieładnie tak się naśmiewać z cudzych problemów (nie z mojej niesprawności, a osób, które wymagają tego cewnika, przecież to nie dla przyjemności), ale przez dobre 15 minut trudno nam się było opanować. Ciekawe, co nasza sporo młodsza koleżanka sobie o nas pomyślała.
  Kilka dni temu pojechałam z Matim na duuuże zakupy, wrzuciłam do koszyka sporo różności, między innymi suchą karmę dla kotów w żółtych kartonowych pudełkach. Mati zapakował zakupy do samochodu, przytargał je do domu, wypakował i poukładał na miejsce. Ale kocią karmę gdzieś wcięło. Nie ma, a koty tak ją lubią, trzeba kupić po raz drugi. Wczoraj sięgam do szuflady w kuchni, gdzie przechowuję kaszę, makarony i inne podobne rzeczy. Wyciągam żółciutkie pudełko, żeby do obiadu ugotować kaszę- cóż, to właśnie była zaginiona kocia karma...
  Chłopaki zażyczyli sobie na jeden z obiadów w tygodniu spaghetti carbonara oraz na niedzielę żurek. Czasem przy tych bardziej skomplikowanych potrawach idę na łatwiznę i kupuję gotowce w proszku (wiem, lepiej się do tego nie przyznawać, niezdrowo, nieekologicznie, niezgodnie z wszelkimi zasadami). Tym razem kupiłam wszystko jednej firmy w podobnych opakowaniach. Sos wyszedł niesmaczny, jakiś kwaśny, o dziwnej konsystencji. Cóż, pokarało za chęć do ułatwienia sobie życia zanadto. A dziś mam gotować żurek, wyciągam torebki- kupowałam dwie, jest jedna, co znowu? Aha, jest druga- sos do spaghetti carbonara. Czyli poprzednio zrobiłam mix, nic dziwnego, że smak był inny. Chłopaki podejrzliwie na mnie patrzyli, czy tym razem nie zrobię kolejnego mixu, ale nie, sam żurek wyszedł smaczny.
  Wiem, to wszystko jakieś bardzo śmieszne nie jest, kiedy się o tym czyta (zwłaszcza jeśli dość nieudolnie się to opisze), ale w momencie kiedy to się dzieje, to trudno powstrzymać narastającą głupawkę. 

9.12.2019

Brakowało mi tego

   Mogę sobie narzekać czasem na swoją pracę, bo ciężko, bo za szybko, bo za dużo, bo kiepska organizacja, bo muszę załatwiać wiele spraw, które z medycyną niewiele mają wspólnego. Owszem, jak wszędzie bywa różnie, są dni, że człowiek ma naprawdę dość. Ale jedno jest naprawdę ważne- kocham to, co robię i nie wyobrażam siebie w żadnym innym zawodzie. Dziś wróciłam do pracy po 7 tygodniach nieaktywności. Co prawda wróciłam tak na pół gwizdka, bo wielu rzeczy po prostu nie mogę zrobić, ale pracowałam. Dobrze było, w miarę spokojne tempo, rezydentka nawet za wiele nie musiała mi pomagać manualnie, mam nadzieję, że nie była rozczarowana i czegoś się nauczyła.
  Reakcja kolegów- jeden z ulgą stwierdził- oddaję ci twoich pacjentów, bo ciebie to oni kochają, a mnie coś nie lubią. Drugi dopytywał, od kiedy mam zamiar wrócić na normalne godziny pracy. Szefowa stwierdziła, że podczas mojej nieobecności bardzo się posypała psychicznie i ma coraz więcej dolegliwości, w związku z tym w okresie świąteczno- noworocznym bierze wolne i wyjeżdża, bo musi odpocząć. Szkoda tylko, że nikomu nie przyszło do głowy, że ja jednak mogę nie dać rady pracować, bo nie jestem do końca sprawna. I tak jak się spodziewałam- taryfy ulgowej nie ma. Mimo że uprzedzałam- dzieci poniżej roku proszę nie umawiać do mnie, to dostałam dziś takiego niespełna 3- miesięcznego wcześniaka. Do niektórych nie dociera to co mówię, jak zwykle zresztą. Rękę chwilami odczuwałam nieco bardziej, ale nie na tyle, żeby cierpieć. Chyba będzie dobrze, pod warunkiem, że uda mi się wyegzekwować stosowanie się do moich próśb.
   Naprawdę brakowało mi pracy...

5.12.2019

I po gipsie

   Kontrolna wizyta u ortopedy. Pan doktor zadowolony z tempa zrastania się złamania. Po raz kolejny usłyszałam, że to był bardzo poważny uraz, wręcz wyrwanie ze stawu z wieloodłamowym złamaniem i częściowym zmiażdżeniem kości promieniowej, złamaniem kości łódeczkowatej, zwichnięciem i dużym przemieszczeniem kości łokciowej, zerwaniem większości więzadeł nadgarstka i naciągnięciem nerwu łokciowego. Kość promieniowa się "uzupełnia". Wyrostek kości łokciowej ma szansę na zrost. Kość łódeczkowata (najwredniejsza do zrostu) wygląda przyzwoicie. Nerw powoli się zregeneruje. Oś stawu zachowana prawidłowo, prawdopodobieństwo powrotu pełnej funkcji duże. Pielęgniarka załamała ręce, że siedzę grzecznie w kolejce, zamiast wejść od zaplecza (jak ja tego nie lubię). Za 3-4 tygodnie ewentualnie rehabilitacja, na razie Traumon do smarowania, drobne ćwiczenia palców i jak najwięcej oszczędzać. Wizyta w poradni osteoporozy umówiona na maj. Ortopeda miał ochotę założyć mi jeszcze gips lub chociaż szynę gipsową, ale uprosiłam zwykłą ortezę i obiecałam nie nadwyrężać ręki. Za tydzień do kontroli. Co prawda na powrót do pracy pan doktor mocno kręcił nosem, ale nie bardzo mam wyjście. Muszę.
  Po zdjęciu gipsu nieco mi ulżyło. Mogę normalnie założyć kurtkę. Mogę normalnie się umyć. Nie muszę trzymać ręki wysoko. Palcami ruszam, co prawda kciuk był ułożony w dużym odwiedzeniu i nadal tak się trzyma, ale coś tam nim ruszam. Nadgarstek niestety sztywny, nawet za bardzo nie próbuję zginać, bo wtedy to dopiero boli. Na ma szansy na jakiekolwiek ruchy precyzyjne, obciążanie, odwracanie dłoni itp. Szydełkowanie odpada, przynajmniej na razie. Skóra wygląda koszmarnie, sucha, łuszczy się, miejscami przypomina skórę słonia- tłusty krem i maść cholesterolowa jest w ciągłym użyciu. Cały grzbiet dłoni, palec V i większość IV zdrętwiałe i z przeczulicą skóry (skutki naciągnięcia nerwu łokciowego). Do tego paskudny duży strup na pół bocznej części dłoni- tam miałam otarcie, pod gipsem trochę się ciężko goiło. Tak się zastanawiam, kiedy to wszystko wróci do względnej normy. Chciałabym już, ale wiadomo, że "już" to się robi źle, naprawianie trwa znacznie dłużej. Co prawda miałam nadzieję, że będę mogła prowadzić samochód, ale póki co się nie da. To znaczy może by się dało, ale to mało bezpieczne. Dobrze, że mam kierowcę w domu.
   A w pracy nie ma mowy o dalszym zwolnieniu. Szefowa nie wyrabia psychicznie i jest przemęczona. Jeden z kolegów już mi wyliczył, ile razy miał popołudnie w piątki i on ma już dość (zazwyczaj było na przemian). Drugi kolega jest nieco bardziej opanowany, ale też potrzebuje nieco odpoczynku. Od kilku dni jest u nas rezydentka, ma trafić pod moją opiekę, pomagać mi, a ja mam ją nadzorować i szkolić w niuansach naszej pracy, dzięki temu powinno mi być lżej. W teorii. Ma być też bardziej przyjazny sposób rejestrowania- maksymalnie 4 osoby na godzinę, bo tempo pracy będzie wolniejsze. Na razie idę w poniedziałek na 4 godziny i zobaczymy czy to wytrzymam. Jednak w domu mam większe możliwości wygodnego siedzenia, zupełnie inne ułożenie ręki, a w pracy wiadomo- założenia w porządku, z realizacją może być gorzej. I na pewno będzie znając realia pracy. O wszelkich ustaleniach zapomni się już po kilku dniach- przerabiałam to i ze zwichniętą kostką, i ze złamaną prawą ręką (tylko wtedy to było znacznie mniejsze złamanie, wręcz delikatne). W zasadzie bez dużego stresu finansowego mogłabym jeszcze z 6 tygodni być na zwolnieniu, ale wolałabym nie sięgać aż tak głęboko do rezerw, bo nie wiadomo co jeszcze może mi przynieść los, a bywa on bardzo nieprzewidywalny. Ach, i  jeszcze za 2 tygodnie obowiązkowe szkolenie z resuscytacji!
   Aż mi głupio, że o zwykłym złamaniu ręki tyle napisałam, jakby to było nie wiadomo co. Ale może dzięki temu będę bardziej pamiętać, co mogę, a czego nie. Cóż, moi chłopcy nadal będą skazani na samodzielność w wersji "hard". Na szczęście nieźle im to wychodzi. Pozostaje kwestia świąt, trzeba by coś ustalić, teściowa dopomina się o deklarację, kiedy do nich wpadniemy. Niestety już widzę, że nie mam wielkich szans na samodzielne szaleństwa w kuchni. Zresztą może to i lepiej?
  A na pocieszenie- szefowa w ramach rozweselenia opowiedziała mi o tym co się przydarzyło jej kuzynowi kilka dni temu. Spadł z drabiny i złamał OBIE ręce. Tego to już sobie nie wyobrażam...

2.12.2019

Niezły weekend

    Miło było, naprawdę miło. Sporo fajnych emocji, wrażeń, wzruszeń, miłe towarzystwo, dobre jedzenie, obecność dzieci... Tak lubię. Ale po kolei.
    Weekend był głównie turniejowy- sobota w sąsiednim mieście, niedziela u nas. Wyniki sobotnie niezbyt powalające, u nas- Mati z partnerką zajęli drugie miejsce w standardzie, czwarte w łacinie (na 6 startujących par). Nie jest to może do końca miarodajne, bo wyjątkowo mało par przyjechało na nasz turniej, nie było też tych najmocniejszych, ale pokonali kilka par, z którymi zazwyczaj przegrywali. Może efekt miejsca, bo na pewno nie nastawienie sędziów- choć od dwójki sędziów z Warszawy (obiektywnych, nie mieli swoich tancerzy) dostali dość wysokie oceny. Potrzebny był im ten bodziec, że mogą zająć dobre miejsce. A ja pooglądałam sobie taniec, na żywo na turnieju to jednak jest zupełnie inaczej. Oczywiście wszyscy spotkani znajomi i mniej znajomi musieli zahaczyć rozmową o mój gips, zebrałam sporą ilość współczujących słów i życzeń powrotu do zdrowia. A jak się okazało trenerom udało się załatwić kogoś innego do opieki medycznej, nawet bez angażowania mnie do poszukiwań. Nie jestem aż tak niezastąpiona i dobrze. Choć Kuba śmiał się ze mnie jeszcze w przeddzień turnieju, że zaraz do mnie zadzwonią i oczywiście się zgodzę. Ale nie dałabym rady. Już te 3 godziny jako widz nieźle mnie wymęczyły.
   Na weekend przyjechał Kuba, sam, bo żona miała zajęcia, a on chciał pomóc przy organizacji turnieju, zawsze jest sporo pracy przy ustawianiu, dekorowaniu, rejestracji itp. Jeszcze trochę sentymentu do tańca w nim jest. Przy okazji potroszczył się nieco o mnie i moją rękę, ugotował obiad, zrobił większe zakupy, trochę pogadaliśmy. Między innymi na temat byłegomęża, któremu nieco chyba zagrałam na nerwach tym, że nie siedzę samotna i umartwiająca się, a szukam swojego szczęścia. Kuba skwitował to jednym słowem- hipokryta.
   A byłymąż jakoś kiepsko wygląda. Jakby się zestarzał, zmarszczek mu przybyło, nie odzywa się prawie. Kila razy się zdarzyło, że w mojej obecności (krótko, ledwie kilka minut) wydzwaniał jego telefon, pewnie narzeczona, a on nie odbierał, czekał aż się wydzwoni do rozłączenia. Dziwne to jego zachowanie. Próbowałam wysondować co zamierza na święta i sylwestra, żeby jakoś zaplanować ten czas sobie i chłopakom, ale za wiele się nie dowiedziałam. Najprawdopodobniej pojedzie do narzeczonej i tam już zostanie. Kwestia samej wigilii lekko mnie stresuje, bo Kuba z żoną idą do jej rodziców. Ja z chłopakami mam zaproszenie do moich rodziców i pewnie skorzystamy. Ale zostanie teściowa... Oczywiście chętnie by nas u siebie widziała, bo nadal przecież traktuje mnie jak rodzinę, a babcią chłopaków będzie zawsze. Ciężko jej będzie- zostanie sama z bratem byłegomęża, a jest bardzo uczuciowa, odczuje samotność. Niby nie powinno mnie to dotyczyć, ale jednak mi przykro. Z kolei ja też mam swoje życie, które niekoniecznie jest kompatybilne z jej oczekiwaniami, a wręcz nieco głupio byłoby te dwie sfery łączyć. Zobaczymy jak to się poukłada.
  Kuchennie- poza obiadem przygotowanym przez Kubę zrobiłam (jako mózg operacji, bo przecież nie własnymi rękoma) sałatkę z brokułami, makaronem, czerwoną fasolą i chipsami z pikantnego salami, ciasto z jednego jajka (przepis był u Ani- rzeczywiście smakowite i szybkie) oraz pizzowe ciasteczka- na specjalne życzenie Matiego, który po turnieju w sobotę (wrócił grubo po 22) pojechał jeszcze na andrzejkową imprezę z kolegami. Podobno zrobiły furorę, mimo że było sporo innego jedzenia, to wielka miska szybko się opróżniła.
  Ja na imprezę andrzejkową i wróżenie jakoś ochoty nie miałam, spędziłam wieczór w domu w przemiłym towarzystwie prywatnego Andrzeja, po raz kolejny podeszliśmy do obejrzenia "Casablanki", ale jeszcze kawałek nam zostało. Nie rozumiem dlaczego ciągle coś nam przeszkadza... Poza tym w czasie bez towarzystwa czytałam niemal bez przerwy, ale co przeczytałam to oczywiście opisałam na drugim blogu, tu już się powtarzać nie będę.
   A jutro około południa będę mogła sobie powiedzieć, że pojutrze o tej porze prawdopodobnie zostanę choć na trochę uwolniona od gipsu. Czy już na stałe to się okaże, szanse są, choć nie wiem czy na 100%. Czekam niecierpliwie, wizualizuję sobie jak to powinno wyglądać, zaklinam rzeczywistość, proszę swoje kości, żeby były łaskawe, ale czy się uda- nie wiadomo. Ale nawet jeśli nie, to przynajmniej będę wiedziała, na czym dalej stoję. W ostateczności może ubłagam lekki gips lub tylko stabilizator. I koniecznie powrót do pracy.