30.07.2020

PS

Chyba mi się częściowo udało- przynajmniej znaleźć główny motyw, który tak polubiłam. Może to dobry znak, że i reszta mi się jakoś ułoży?

Zepsułam

Po pierwsze wygląd bloga. Coś niechcący kliknęłam, próbując zlikwidować coś innego, co też przypadkiem ustawiłam czyli tło wpisów. I poszło po całości. Nie mogę teraz znaleźć poprzedniego szablonu, który tak mi się podobał i był adekwatny do nazwy. Próbuję, kombinuję, ale moje umiejętności komputerowe są mizerne i w związku z tym uprzedzam, że w najbliższym czasie tych zmian może być jeszcze trochę. 
Po drugie moje kolana, zwłaszcza prawe i stopę lewą. I to nawet jeszcze trochę wcześniej niż wygląd bloga. Bieganie jest bardzo fajne, ale chyba jednak nie na moje stawy. Pierwszych kilka dni było w porządku, marsz przeplatany bieganiem, po minucie, w miarę spokojnie. Ale potem doszłam do trzech minut biegania i wtedy zaczął się problem. Najpierw poczułam kolana, początkowo tylko przy bieganiu, potem i przy wstawaniu po dłuższym siedzeniu, a na koniec nawet w czasie siedzenia czy leżenia. Niby nie jest to ból nie dający żyć, raczej takie coś, co pozwala poczuć, że się żyje, ale mimo wszystko uciążliwe. Zwłaszcza że prawe kolano to czasem tak jakby ucieka i ciężko utrzymać równowagę. A na dodatek lewa stopa się też zbuntowała i to na tyle, że chodzenie na boso było dość bolesne. Sztywne buty jakoś trzymały stopę i nie bolało, więc nawet się zaczęłam zastanawiać, czy to nie jakieś złamanie marszowe. Musiałam zarządzić kilka dni odpoczynku, tym bardziej, że i okoliczności miałam takie, które nie pozwalały na zbyt dużą aktywność. Dziś jest już lepiej, ale po próbie biegania kolana się odezwały. I teraz się zastanawiam, czy to tylko kwestia przeciążenia i w końcu kolana się przyzwyczają, czy może już pora na działania medyczne. Dotychczas nie miałam takich problemów, wiec nieco mnie to dziwi. I trochę martwi, kiedy pomyślę o zbliżającym się urlopie, bo miało być bardzo dużo chodzenia.
W zasadzie trzecie zepsucie odnosi się właśnie między innymi do urlopu. Zaplanowałam fajny wyjazd- nie za wysokie góry z łatwymi szlakami, trochę innych atrakcji w międzyczasie. Najbardziej na ten wyjazd cieszył się Mati, Filip wolałby tradycyjnie morze. Trudno było wszystko zgrać, bo Mati jednak pracuje i nie chciał za długo robić przerwy, a od nas jest przecież wszędzie daleko, wiec trzeba planować przynajmniej tygodniowy wyjazd. Ale udało się, nawet znalazłam dobre miejsca na noclegi i w tym momencie na scenę wkroczył byłymąż ze swoją propozycją nie do odrzucenia. W ten sposób moje plany wzięły w łeb. Jeszcze sporo przed wakacjami prosiłam go, żeby przemyślał plany wakacyjne, uprzedziłam kiedy mam urlop. Owszem, przepraszał gorąco za zamieszanie, ale i tak je zrobił.  A nie mogę zabronić dzieciom spotkania z ojcem, nawet jeśli ma to się odbyć moim kosztem. Bo widzę, jak im go brakuje, widzę, że rozmowy telefoniczne nie zastąpią wspólnego spędzenia czasu. I gdybym postawiła na swoim, to moje relacje z dziećmi już nie byłyby takie jak kiedyś. Może jeszcze uda się uratować choć część moich planów, ale na razie to tylko płakać mi się chce z żalu i rozczarowania. Wiem doskonale, że sporo w tym mojej winy, mogłam inaczej to rozegrać, ale wtedy byłoby jeszcze gorzej, bo ten mój wyjazdy stałby pod znakiem fochów i humorów każdej ze stron. Kurczę, no... czemu to co najlepsze tak szybko się lubi psuć?

20.07.2020

Cudze chwalicie

Nie do końca wiem, na którym blogu powinnam umieścić ten wpis, bo tak naprawdę jest on podwójnej kategorii- trochę o życiu, a trochę o wrażeniach, dlatego postanowiłam, że będzie na obu jednocześnie.  
Od kiedy na świecie pojawiły się dzieci, a my zaczęliśmy myśleć o wyjazdach na wakacje, to zazwyczaj kierunkiem oczywistym było morze. Nie oszukujmy się, to było pójście na łatwiznę. Dzieci nad morzem to radocha z wielkiej piaskownicy i chlapanie w wodzie, nawet jeśli jest ona zimna. I nawet jeśli tak naprawdę to samo, tylko w mniejszej skali, mamy u siebie. Wielokrotnie słyszałam zdziwienie, że my znad jezior przyjeżdżamy nad morze. Ale na urlopie potrzebna jest po prostu zmiana otoczenia, totalne lenistwo i luz. Z dziećmi, zwłaszcza małymi, aktywny wypoczynek jest dość trudny. Może nie ze wszystkimi tak jest, ale z moimi właśnie tak było. Więc były wyjazdy nad morze. Tym bardziej, że przez ładnych kilka lat łączyłam przyjemne z pożytecznym, bo wakacyjne wyjazdy spędzaliśmy w Jastarni- ja trochę w pracy (opieka medyczna na koloniach), chłopcy mieli tam zbliżone wiekowo towarzystwo, zakwaterowanie gratis. 
Ale od zawsze marzyły mi się góry. Pierwszy raz zobaczyłam je mając chyba 12 lat, to były kolonie w Beskidzie Wyspowym, w okolicach Limanowej. Potem w liceum krótka wycieczka w Góry Świętokrzyskie, wypad harcerski na Jurę Krakowską- Częstochowską i w Bieszczady, potem długo długo nic i już w czasach małżeńskich tydzień w Zakopanem (nieco ponad dwuletni Kuba został wtedy z dziadkami). A potem już tylko morze. Teraz powoli wracam do swoich marzeń i zaczynam je realizować. Jura i Góry Świętokrzyskie już były, w tym roku będzie nieco wyżej. Ale nie o tym miał być ten wpis. Bo tereny u nas w sumie głównie jeziorne, ale i góry (no, raczej górki i pagórki) się znajdą.  W końcu są to tereny polodowcowe, gdzie możemy zobaczyć liczne wzniesienia morenowe, kemowe, jeziora rynnowe, głazowiska... I takie cuda niespełna 50 km od domu. A ja dotychczas jakoś nie mogłam się wybrać. Ale w sobotnie wczesne popołudnie, przy pięknej pogodzie postanowiliśmy nieco pozwiedzać okolicę. Mati był w pracy, Filip wybrał spotkanie z kolegą, więc ja w swoim miłym towarzystwie wyruszyliśmy do Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Udało nam się zaliczyć tylko kilka atrakcji, reszta została na kolejny wypad. 
Zaczęliśmy od Góry Cisowej- 256 m n.p.m. Góra Cisowa bywa nazywana suwalską Fudżijamą, bo kształtem przypomina stożek wulkanu. Jeszcze inni nazywają ją Górą Sypaną. Ma to związek z legendą, według której góra została usypana z ziemi wybranej z miejsca, gdzie znajduje się sąsiednie jezioro - Jezioro Kopane. Z kolei nazwa Góra Cisowa pochodzi od potężnego cisa, który kiedyś rósł na szczycie góry. Widoki oczywiście przepiękne...  
Potem były Smolniki- punkt widokowy “U Pana Tadeusza”. Nazwa punktu widokowego wzięła się stąd, że widoczny z tego miejsca krajobraz został wykorzystany m.in. w filmie "Pan Tadeusz" Andrzeja Wajdy. Plenery można też zobaczyć w filmie Tadeusza Konwickiego “Dolina Issy”. W zasadzie nic tam nie ma, ale wystarczy po prostu siedzieć i patrzeć. I podziwiać.

Kolejny przystanek to Głazowisko Bachanowo. Jest to łąka usiana potężną ilością większych i mniejszych kamieni. Głazowisko liczy sobie niecały 1 ha ziemi i na jej powierzchni znaleźć możemy około 10 tysięcy różnych głazów. Mają w obwodzie od 0,5 do 8 metrów. Ciekawostką jest fakt, że potężna liczba kamieni, jeszcze nie "wyrosła"- lwia część głazów znajduje się ciągle pod ziemią.
Tuż obok przepływa Czarna Hańcza- w tym miejscu jest to niewielki strumyczek wśród gęstwiny drzew. Chwilę później wpada do jeziora Hańcza- najgłębszego w Polsce, miejscami ponad 100 m. 
I jeszcze Wodziłki- wieś starowierów i ich molenna. Wieś istnieje od 1788 roku, założona przez staroobrzędowców. Staroobrzędowcy znaleźli się na Suwalszczyźnie około 1780 r., gdzie schronili się przed okrutnymi prześladowaniami w Rosji. Ich przyczyną był sprzeciw reformie wprowadzonej przez patriarchę cerkwii rosyjskiej Nikona, w 1654 r Wyznawcy starej wiary - stąd nazwa starowierzy - stworzyli dwa główne odłamy - popowców i bezpopowców. Dla bezpopowców przewodnikiem był sam Chrystus, w którego imieniu kult wiary sprawował starik zwany - nastawnikiem. Odłam ten nigdy nie wytworzył hierarchii kościelnej. Osiedleńcy Wodziłek  należeli do tego właśnie odłamu. Molenna w Wodziłkach powstała w 1863 roku. Nie miała ona dzwonnicy, dobudowano ją w 1928 r., przez co cerkiew przybrała sylwetkę świątyni prawosławnej podobnej do tych, jakie budowano w XVII wieku na Litwie. Wyposażenie molenny jest skromne- kilkanaście ikon, starych ksiąg oraz krzyży. Niestety do środka wejść się nie dało, była zamknięta na cztery spusty, czyli trzy wielkie kłódki. W Wodziłkach swoją rezydencję ma też nasz minister zdrowia, a właściwie jego żona, ale nie szukaliśmy specjalnie tego miejsca.  A na zdjęciu- płotek, który mnie zachwycił
Tyle udało nam się zobaczyć w jedno popołudnie. Atrakcji jest znacznie więcej, widoki- nawet jeśli tylko z okien samochodu- niesamowite. Wrócimy tam na pewno, bo sporo jeszcze można pozwiedzać. Mój towarzysz pochodzi z innego rejonu (jak dla mnie równie pięknego i mającego swoje atrakcje), ale był zachwycony. Ja zresztą też 

19.07.2020

Na ratunek

 
Wysłałam Filipa do garażu, żeby przyniósł kilka potrzebnych mi rzeczy. Wrócił zaaferowany, na granicy płaczu. Pod drzwiami garażu (garaż pod blokiem) znalazł rozwalone gniazdo "jaskółek" i cztery małe pisklaki. Oczywiście to nie były jaskółki tylko jerzyki. A gniazdo było w załomie okna 2 piętra nad naszym garażem. Albo spadło samo (nie wiem czy to możliwe), albo sąsiedzi mieli już dość kwilenia piskląt za oknem (oby nie). No dobrze, jaskółki, jerzyki, mało istotne, ale co tu robić? Początkowo chcieliśmy wpakować ptaszki z fragmentami gniazda (w rękawiczkach, starając się nie dotykać bez potrzeby) do jakiegoś pudełka i umieścić je na daszku nad garażem, ale daszek jest spadzisty i nijak nie szło tego pudełka przymocować. Z kolei dach nad wejściem do klatki był zbyt wysoko, drabinka za krótka. Kiedy tak staliśmy i debatowaliśmy co zrobić z rozbitkami, po dobrych 10 minutach sąsiad z garażu obok zainteresował się co my tu robimy ( a był przed tym garażem jeszcze zanim my tam dotarliśmy). Próbował dawać dobre rady, ale ostateczna konkluzja była taka- i tak szybko zdechną, wiec nie ma co ratować. Widziałam, że Filip już ma oczy pełne łez i stwierdziłam, że szukamy pomocy u fachowców czyli u weterynarza. Młody miał przy sobie telefon, wyszukał numer, sam zadzwonił, przedstawił problem, nasze próby rozwiązania go i pytał co robić dalej. Pani poprosiła o numer telefonu i oddzwoniła za kilka minut. Kazała przywieźć ptaszki do gabinetu, potem miały zostać przekazane w miejsce, w którym ktoś się nimi zaopiekuje. I mam nadzieję, że te pożyteczne stworzonka zostaną ocalone. Nawet przy najlepszych chęciach sami nie dalibyśmy rady im pomóc. Choćby ze względu na nasze dwie kocice, dla których ptaszęta byłyby łakomym kąskiem. Poza tym jednak potrzebna w tym przypadku bardziej fachowa opieka i trochę wiedzy o karmieniu, pielęgnacji, wypuszczeniu na wolność.

A jerzyki to bardzo pożyteczne i naprawdę piękne ptaki. Nasza wewnętrzna część blokowiska jest pełna tych fruwających pułapek na komary. Jeden osobnik w ciągu doby może zjeść ich nawet 20 000. 
Jerzyk (Apus apus) to ptak przystosowany do życia w powietrzu i tam właśnie spędza niemal całe swoje życie. Jest jednym z najszybszych ptaków w Europie- w pogoni za zdobyczą może osiągnąć prędkość 200km/godz. W powietrzu zbiera pożywienie i materiał na gniazdo, pije krople deszczu, kopuluje i śpi, szybując z wiatrem nawet na wysokości 2,5 km nad ziemią. Może podobno pozostawać w locie bez przerwy 2 do 3 lat. Ląduje przede wszystkim podczas okresu lęgowego, budując gniazdo i karmiąc pisklęta. Czasem odpoczywa chwytając się pazurkami pionowej ściany budynku .Charakterystyczną cechą jerzyka, wyróżniającą go na tle innych ptaków jest budowa nóg. Większość ptaków ma skierowane dwa lub trzy palce do przodu, a pozostałe dwa lub jeden do tyłu. Ewolucja w przypadku jerzyków postąpiła inaczej. Ptaki te wszystkie cztery palce mają skierowane do przodu. W momencie, gdy ptak znajdzie się na ziemi, zupełnie nie potrafi po niej stąpać, jak ma to miejsce w przypadku chociażby jaskółek. No i w Polsce jest gatunkiem chronionym. Więc naprawdę mam nadzieję, że weterynarz stanie na wysokości zadania i uda się ocalić pisklęta

14.07.2020

Mnie się to podoba

Ja wiem, że ta pogoda to niekoniecznie wakacyjna, lipcowa, bo temperatura oscyluje w granicach 20 stopni, deszcze i burze niby przelotne, ale dość częste, słońca nie za wiele. Przynajmniej tak jest u nas. Ale... Póki co chodzę do pracy i tak jeszcze przez miesiąc, urlop dopiero w drugiej połowie sierpnia. Taka pogoda do pracy jest wręcz wymarzona. Nie za gorąco, bo choć jest klimatyzacja, to jednak maseczki , fartuchy ochronne, przyłbice, rękawiczki generują spory dyskomfort przy wyższych temperaturach, a już jak trzeba tak się wystroić na wizycie w domu pacjenta, to bywa naprawdę ciężko. Poza tym nie żal, że trzeba pracować, kiedy inni odpoczywają- tak, wiem, to na zasadzie psa ogrodnika, wredne to z mojej strony, ale czasem dochodzi do głosu gorsza część mojej natury. Poza tym przy takiej pogodzie dobrze się chodzi w sukienkach i spódnicach, przy upałach preferuję lekkie spodnie- mniejsze ryzyko otarć...No i do uprawiania sportów taka pogoda nadaje się wyśmienicie. Powyżej 25 stopni to już najczęściej jest po prostu zbyt ciężko, a teraz można się ruszać bez ryzyka natychmiastowego zgonu.
No właśnie. Nie wiem co mnie napadło z tą aktywnością. Przychodzę po pracy padnięta, nie mam siły na nic, ale chwilę odpocznę i już mnie ciągnie- rower w miarę możliwości, spacerek, ale taki w tempie, bieganie (choć na razie trudno to nazwać bieganiem, szybszy marsz na przemian z odrobiną truchciku). jeszcze ciągle miewam zadyszkę, jeszcze kondycja dość marna, ale staram się jak mogę. Może to dziwne, że mam taka potrzebę ruchu, ale wcześniej, pracując w dwóch albo i trzech miejscach, do tego trójka nieletnich, nie miałam do tego głowy,  A teraz mam czas dla siebie, endorfiny po takiej godzinie szaleją we krwi, samopoczucie- jak na haju. Choć ostatnio pewien nie do końca taktowny młodzieniec z niejakim zaskoczeniem , choć i podziwem stwierdził, że bardzo mu się to podoba, że W TYM WIEKU jeszcze mi się chce. A ja z wyrozumiałym uśmiechem i pobłażliwością odpowiedziałam mu, że jeśli dożyje tych lat to sam się przekona. Cóż, może to i nie przystoi, ze 30 lat temu osoba w moim wieku była po prostu starsza panią, a w dzisiejszych czasach to tak naprawdę najlepsze lata życia.Jeszcze dużo mogę, a już niewiele muszę.
A wieczory i ranki są tak chłodne, jakby to była końcówka sierpnia. Kojarzy mi się to z wakacyjnymi wyjazdami do Jastarni, właśnie w takim terminie. Powietrze tak samo pachnie, jest rześkie ... Cóż, Jastarnia to już przeszłość. Za to w tym roku wyjazd wakacyjny, jeśli nic nie zepsuje moich planów, będzie spełnieniem moich marzeń. Zupełnie inny kierunek, zupełnie inne klimaty. Na razie jeszcze planuję sobie po cichutku, ale coraz realniej to wygląda.

12.07.2020

Lawendowy sen

Zapach lawendy to jeden z niewielu, które nie powodują u mnie drapania w gardle, łzawienia oczu i ataku kaszlu. Jestem mocno nadwrażliwa na zapachy, niestety. Świeczki zapachowe i inne pachnące gadżety wywołują we mnie niemal furię (podobnie jak muzyka relaksacyjna- przy słuchaniu najchętniej bym kogoś udusiła). I jak się przekonałam kosmetyki lawendowe też nie powodują żadnych objawów ubocznych. Poza tym ten kolor...
Przepiękny. Nie tylko ja tak lubię lawendę. Moja synowa również. Rok temu dzieciaki miały fotograficzną sesję narzeczeńską w polu lawendy. Wczoraj zaproponowałam im wspólny wyjazd na pobliską plantację lawendy, ale mieli inne plany. Trudno. Na tę plantację miałam ochotę wybrać się już dawno, ale w ubiegłych latach jakoś się nie składało. Zresztą- trochę ze mnie dzikus w takich sytuacjach. No bo owszem, właściciele zapraszają, robią "dni otwarte", ale pojadę i co? Chwila rozmowy, zakupienie czegoś dla przyjemności, a co dalej? Zazwyczaj ludzie bywają przynajmniej w parach, wymieniają się wrażeniami, wspólnie spędzają czas, samotnie to jakoś dziwnie. Do kina, teatru, na koncert potrafię pójść sama, to co innego, ale w takie miejsca jednak lepiej z kimś. No i tym razem się udało.
To lawendowe pole nie jest duże, jak niektóre bardziej znane plantacje, ale ten widok, zapach, brzęczenie pszczół, przemili gospodarze- wystarczy, żeby nasycić zmysły. Do tego pachnące lawendą kosmetyki, świeczki, mydełka, bukiety lawendy, lawendowa lemoniada, trochę zdjęć wśród lawendowych krzaczków- dobrze tak się zrelaksować, zabrałam też trochę tej lawendy do domu.
Między innymi olejek- w sypialni już mi pachnie, dobrze się śpi wtulając się w ten aromat. Na dodatek podobno zapachu lawendy nie lubią komary i kleszcze. Nie omieszkam wypróbować przy najbliższej wycieczce do lasu. Poza tym lawenda działa antystresowo, to działanie niewątpliwie też mi się przyda, bo cukrowe szaleństwa doprowadzają mnie już na skraj wytrzymałości. 

9.07.2020

Korekta

  Wystarczy raz poczuć się lepiej przez chwilę, a wredne życie potrafi skorygować to samopoczucie. Na szczęście już jestem na etapie, kiedy taka korekta wymaga po prostu cierpliwego poczekania, aż zadziała antidotum, a potem wszystko wraca do normy. Względnej normy. Bo jakże krucha i delikatna jest ta równowaga...
   Właśnie tego doświadczyłam. Jak zwykle przypomniała się cukrzyca. Filip jako duży chłopiec uważa, że poradzi sobie sam. Do tego bunt nastolatka i ogólny foch na życie plus podejście "co ta mama wie, jak zwykle tylko narzeka i marudzi". Od jakiegoś czasu sam decyduje co i kiedy je (ach, te kolacje niemal o północy!), sam podaje insulinę. Ja tylko dyskretnie czuwam, bo  czasem zapomina się o insulinie, czasem zaszaleje z jedzeniem, a czasem tak po prostu jest, że nie wiadomo dlaczego dzieją się cyrki. Pogoda ma wpływ, pełnia, nastrój, może nawet trzepot skrzydeł motyla. Najgorzej bywa w nocy. Tak jak dziś. Cukier przed snem 133, idealny. Jeszcze rzut oka chwilę po północy- stabilnie, można iść spać. A ledwie 4 godziny później- ponad 400, ketony, wymioty, ból głowy.
   Jestem wkurzona na siebie, straciłam na chwilę czujność, nie usłyszałam budzika o 2, a już wtedy można było zadziałać i nie dopuścić do takiego wzrostu. Winy Filipa też jest sporo, bo McDonald na kolację dobrym pomysłem nie jest (a wcześniej spaghetii na obiad i płatki na śniadanie). Cóż- skuteczny budzik, do rana już nie zasnę. Zmian wkłucia, korekta, woda z cytryną, sprawdzanie cukru co 15-30 minut. Rutyna, nie po raz pierwszy. Na pewno też nie po raz ostatni. Może to będzie na jakiś czas nauczka dla zbuntowanego nastolatka, który podobno wie lepiej. Do następnego razu... 
   Fakt, że i nasz system monitorowania glikemii ostatnio nieco szwankuje i nie ostrzega jak powinien. Za 2 i pół tygodni mamy wizytę kontrolną, zobaczymy co powie pani profesor, ale i tak już wcześniej byłam zdecydowana spróbować nowości (Dexcom G6, na rynku i w refundacji od lipca), nieco droższej niż dotychczasowy system, ale ten dotychczasowy coraz częściej zawodzi. Podobnie mieliśmy wcześniej. Libra działała fantastycznie przez około 2 lata , a potem zaczęły się schody, tak samo i teraz. A za 2 lata młody będzie pełnoletni i wtedy zafunduję mu "mercedesa" czyli Eversence... 
   Tak, tak. Wystarczy chwila i zmieniają się priorytety. Zmienia się optyka widzenia, to co dotychczas ważne w jednej chwili spada na sam dół drabiny naszych potrzeb. A takie zwykłe, mało doceniane zdrowie jest najważniejsze. Truizm, banalne, ale prawdziwe. Czasem taka korekta patrzenia na świat wywraca wszystko do góry nogami. Co to było te 5 jednostek insuliny wobec cukru 400? Na szczęście już spada. Korekta tym razem zadziałała

7.07.2020

Jeszcze na to za wcześnie

Synowa przyniosła mi próbki kremów (takich markowych, z wyższej półki), w opisie " aktywna pielęgnacja odbudowująca na dzień dla kobiet w trakcie menopauzy dla skóry mieszanej i normalnej" i "różany krem wzmacniająco rewitalizujący na dzień dla skóry dojrzałej". Podobno hipoalergiczne, dla skóry wrażliwej. Wszystko fajnie, skóra nie zareagowała negatywnie, ale oczy już tak. Mam ten problem ze wszelkimi kosmetykami, kilka dni jest dobrze, a potem oczy pieką, szczypią, łzawią i po stosowaniu. Tu było jeszcze gorzej, bo cierpiałam od razu po pierwszym zastosowaniu. Trudno, odczekam kilka dni i spróbuję znowu, jeśli się powtórzy, to nici z upiększania się. Krem na zmarszczki
Synowa miała dobre intencje. Aczkolwiek trochę mnie śmieszy, w jaki sposób mnie widzą moje dzieci- starsza pani w okresie menopauzy... A nie czuję się wcale. Zresztą nie tylko ja. W pracy w ramach dyskusji o wieku i jego uciążliwościach (głównie problemy ze wzrokiem i różne boleści) większość z dziewczyn, zbliżonych latami (+/- 3) ma podobne odczucia. No i orzekłyśmy, że z tymi kremami to nie wina alergii, tylko po prostu jestem za młoda na takie kosmetyki.
Nawiasem mówiąc- ostatnio podobnie podsumował mnie Filip. Podczas rozmowy o deserze i lodach, stwierdził, że "słony karmel" to smak dla starych i nudnych. Cóż- uwielbiam ten smak, więc zapytałam do której grupy mam się zaliczyć. Podobno jestem pół na pół. Kurczę, a samopoczucie mam zupełnie inne. I dopóki nie patrzę w lustro, to ciągle mam 18 lat... Już nie mówię o tym przeogromnym apetycie na życie. Dopiero teraz czuję, że żyję świadomie, bez przejmowania się drobiazgami, mając możliwości do realizacji swoich własnych pragnień. I mimo, że te 18 lat dawno za mną, to chciałabym zatrzymać czas właśnie w tym momencie...


6.07.2020

Proszę, narysuj mi baranka

3/4 osób z mojego otoczenia, którym pokazałam ten obrazek, miała jedyne słuszne skojarzenie. Również moi chłopcy, w związku z czym uważam, że są wystarczająco dobrze przygotowani czytelniczo. Nawet jeśli w tej chwili tylko Filip jest aktywnym czytelnikiem, choć od klasyki woli fantasy.
A to moja wczorajsza trasa rowerowa, w sumie niezbyt długa, ale cieszę się i z tego. Bo lewa, połamana ręka niestety na dłuższych trasach boli, a w prawej odzywa się cieśń nadgarstka. Drętwienie bywa niekiedy tak nieznośne, że muszę zrobić przerwę. Na co dzień nie przeszkadza mi za bardzo, ale już na rowerze tak. No i mam zagwozdkę. Bo ruszać się trzeba, spacery to za mało, z rowerem może być problem, fitness wymagający obciążania nadgarstka odpada- jeszcze długo nie będzie szansy. Marzy mi się joga, ale nawet zwykłego psa z głowa w dół nie zrobię, o desce czy kiju muszę zapomnieć na jeszcze długo, a nie wiem czy wskazane jest zawracanie głowy instruktorce swoimi wybrakowanymi możliwościami. Do samodzielnych ćwiczeń zmusić się nie umiem. A waga nieubłagalnie rośnie i zaczyna mnie przerażać. Zostaje chyba tylko bieganie- po cichu myślę o nim od lat, ale tylko myślę. Oczywiście z roweru nie zrezygnuję, choć w trakcie tej trasy miałam kilka sms-ów z pytaniami dlaczego nie odpowiadam (bo jadę) i czy na pewno wszystko ok (jasne, staram się nie popełniać tego samego błędu po raz drugi). Nadchodzący tydzień pogodowo zapowiada się idealnie- bez upałów i bez deszczu, chyba dobrze byłoby spróbować. Wiem, że na razie to nie nadaję się do biegania, bo już przy szybszym marszu łapię zadyszkę, ale ściągnęłam aplikację, która podobno ma mi pomóc. Zaczynamy od marszu na przemian z bieganiem, tak po minutce. Zobaczymy na ile mi się to uda, ale skoro Filip biega po 10 km dziennie to może i ja mogłabym nie być gorsza. Spróbuję, a nuż się uda...