30.06.2019

Tatuś się martwi

  Byłymąż wpadł wczoraj wieczorem po 3 dniach nieobecności z zapytaniem, co u nas słychać. Oraz zażyczył sobie zabrać chłopaków rowerami na lody. Mati chwilę wcześniej wyszedł do kolegów, ale przecież to nie szkodzi, może ich na trochę zostawić, żeby pobyć z tatusiem. Filip z dobrym cukrem, ale tuż przed kalibracją- lepiej byłoby poczekać godzinę, ale byłymąż nie ma tyle czasu. A z Kubą widział się przed godziną, bo byli z wizytą, Kuba i jego dziewczyna.
   No  i byłymąż z bardzo zafrasowaną miną stwierdził, że musi się ze mną podzielić pewną informacją. Aż się zaciekawiłam, co to może być. Już się spodziewałam, że może poinformuje o swoim ślubie lub że zostanie tatusiem albo że definitywnie wyjeżdża. Jednak nie. Otóż miał do mnie pytanie- czy nie uważam, że Kuba pije za dużo alkoholu. Bo przyszli dziś do niego z ciasteczkami i nalewką, byłymąż jako dobry gospodarz ją otworzył, a młodzież raz i dwa wypiła po kieliszku, a on w tym czasie ledwie usta umoczył (bo miał zamiar iść na rower). Poza tym na wesele zamiast kwiatów poprosili gości o wino. I od czasu do czasu, kiedy są w domu to też raczą się winem.
   Cóż- nigdy nie widziałam Kuby w stanie upojenia alkoholowego, na kacu raz- po osiemnastce u kolegi. Do skończenia 18 lat też nigdy go nie przyłapałam na piciu alkoholu. Przy mnie zazwyczaj nie pije więcej niż 1-2 lampki wina- na przykład przy obiedzie u babci, raz byliśmy razem na weselu- też pił tylko wino. Oczywiście nie wiem jaka jest sytuacja w czasie kiedy jest poza domem, na studiach, ale myślę, że wtedy pilnuje go dziewczyna. W domu zazwyczaj jakiś alkohol jest, ale ja nie piję prawie wcale, może raz na pół roku odrobinę nalewki lub likieru (słony karmel- the best!), nawet piwo kupuję zazwyczaj bezalkoholowe. W czasach wcześniejszych, jeszcze małżeńskich, byłymąż nie był bardzo wstrzemięźliwy alkoholowo- zdarzało się, że siedział do późna w nocy przy telewizji lub komputerze, a rano sprzątałam kieliszek i opróżnioną do połowy butelkę po winie, whisky lub innym alkoholu. A teraz nagle ma problem.
  Dla mnie większym problemem jest palenie papierosów- to znaczy moi chłopcy nie palą, mam wyczulony węch, więc wiedziałabym. Za to byłymąż niestety pali, mimo że próbuje się z tym przede mną kryć. Machnęłabym ręką, gdyby nie fakt, że jego ojciec z powodu palenia miał okropną miażdżycę, kilkakrotne operacje, a w końcu udar. Genów się nie oszuka, a do tego dochodzi jeszcze kilka przypadłości. A już szczytem wszystkiego jak dla mnie było zrobienie nie tak dawno przez byłegomęża hollywoodzkiego uśmiechu za sporą kasę- bo miał brzydkie przebarwienia na zębach. Ale pali nadal
  I tak też powiedziałam- że jak na razie nie widzę u Kuby problemu alkoholowego, aczkolwiek zwrócę baczniejszą uwagę, żeby nie przegapić sygnałów zagrożenia. Ale bardziej bym się martwiła, gdyby zaczął palić. W tym momencie byłymąż zabrał Filipa i poszli na lody. Koniec.
Znalezione obrazy dla zapytania papierosy- zakaz paleniaZnalezione obrazy dla zapytania alkohol memy

26.06.2019

Ostatkiem sił

   Jestem po dyżurze. W nocy kilkakrotne interwencje, więc niestety po takiej nocy jestem mało przytomna. Rano krótki przerywnik na prysznic, przebranie, chwycenie w biegu czegoś na drugie śniadanie i znów do pracy. A w pracy po dwóch dniach względnie spokojnych-człowiek za człowiekiem, do tego kilku nadliczbowych. Oczy robiły się coraz cięższe, w głowie szumiało. Czy ktokolwiek w ogóle pomyśli, jaka jest efektywność pracy po nieprzespanej nocy? Ciągnęłam na adrenalinie, podwójnie kontrolując co mówię i robię bo w mojej pracy nie ma miejsca na błędy. To znaczy miejsce jest, ale konsekwencje mogą być dość tragiczne. Zawsze staram się mimo najgorszego zmęczenia podchodzić do swojej pracy profesjonalnie, solidnie, nawet jeśli wydaje się, że ktoś przychodzi do mnie z błahostką- dla niego to może być duży problem i nie mnie to oceniać. O pracy można by dużo pisać, ale wielkiego sensu to nie ma. Świata nie zbawię, głową muru nie przebiję.
   Po powrocie do domu- jeszcze jakoś przez chwilę się trzymałam, ale szybko wyczerpały się siły. Tym bardziej, że i upał dawał się  we znaki. Może nie było tragicznie, ledwie 35 stopni, dopóki siedziałam pod wiatraczkiem, dało się żyć i nie czułam za bardzo gorąca, ale droga do domu wyssała ze mnie resztki sił. Kiedy zdjęłam sandały (regulowane paski, chyba tylko to mnie uratowało), okazało się, że mam spuchnięte nogi, nie było widać kostek. Wymoczyłąm je w wodzie z solą, wysmarowałam żelem z heparyną i poszłam spać. Nic innego nie byłam w stanie zrobić. I tak do wieczora ledwie obrzęki zeszły, a ciężar czuję nadal. Chyba trzeba się przeprosić z jakimiś specyfikami doustnymi- a ja tak nie lubie łykać tabletek. Może nie tyle łykać, co pamiętać o konieczności łykania. Ale chyba trzeba się zacząć przyzwyczajać... Lata lecą, nie ma co się oszukiwać, nadmierna eksploatacja organizmu nie przejdzie bez echa, kiedyś się odezwie i pogrozi mi paluszkiem- nie dbałam o siebie za młodu, to na starość pocierpię.
  A po upalnym dniu- w tej chwili leje deszcz, grzmi, błyska, burza pełną gębą. Już daje się oddychać, szum deszczu i grzmoty brzmią jak najpiękniejsza muzyka... Przespałam całe popołudnie, ponad 3 godziny, więc na razie nie chce mi się iść spać, tym bardziej, że dziś padł przed czasem kolejny sensor. Zmiana sensora wiąże się z koniecznością naładowania transmitera- do godziny, po założeniu inicjalizacja- też około godziny, potem kalibracja, a w międyzczasie sprawdzanie cukru z palca. Akurat na te 3 godziny mam zajęcie, trudno... Jakieś zajęcie sobie znajdę, książek mam dużo, jakieś robótki też albo poszperam na Waszych blogach co nieco. Chłodny radler dla smaku, jakaś muzyka. Regeneruję się, bo jutro znów od początku, praca, dom. A wieczorem koncert- dla podładowania. 

Dobrze, że są wakacje

Oj, jak dobrze. Dzięki temu mam chwilę oddechu, mimo że normalnie chodzę do pracy.  A może nawet i ciut więcej (i pracy, i oddechu). Odpada jeden poważny obowiązek- szkoła. Bo szkoła, mimo że to chłopcy do niej chodzą, a nie ja, to jednak dość mocno mnie angażowała. Rano trzeba wstać, zrobić śniadanie (gdyby nie to nieszczęsne przeliczanie dla Filipa też byłoby łatwiej), kanapki do szkoły, OBUDZIĆ chłopaków- to chyba najtrudniejsze. Zawsze też jest coś do zrobienia w ciągu dnia- uprasować ubrania, pogonić do nauki, ogarnąć treningi i inne zajęcia pozalekcyjne. A w czasie wakacji- mogą spać ile chcą, mniej kombinowania z jedzeniem, jeszcze przed wyjściem do pracy zostawiam dyspozycje, co ma być zrobione i pod karą ograniczenia dostępu do mediów lub braku pysznego obiadu musi być wykonane bez dyskusji. W efekcie wracam do odkurzonego mieszkania, mam zrobione podstawowe zakupy plus parę innych drobiazgów, które w roku szkolnym zazwyczaj chłopakom odpuszczałam. Teraz mają czas, a innych obowiązków nie za wiele, więc mogą się tym zająć. Obiad też sobie podgrzeją, ziemniaki ugotują. Dzięki temu nie muszę lecieć z pracy z wywieszonym językiem, żeby szybko nakarmić głodomory. Co ważne- nie muszę w ogóle używać samochodu! Spacerkiem do pracy mam 10-15 minut, w żółwim tempie do 20. Mam czas na posłuchanie muzyki lub książki, to samo w drodze powrotnej. Bywa, że mam w czasie pracy konieczność pojechania gdzieś dalej, to wtedy już niestety muszę wsiąść do auta. Jeśli jest to w odległości niewielkiej, gdzieś na osiedlu- to nie wygłupiam się i spaceruję. Ale na szczęście w okresie letnim tych spacerów bywa mniej.
A praca- cóż... Niby jest spokojniej, ale w okresie letnim nadrabia się wszystkie zaległości z czasu jesienno- zimowego. Do tego urlopy, więc mniej osób do pracy i zawsze jest co robić. Ale i tak tempo trochę się zwolniło. Za to na dyżurach bywa tak zwany sajgon. Turyści (słynne już- "co pani/panu dolega?- bo ja jestem z Warszawy". Aż się ciśnie na usta- niestety, to nieuleczalne), kleszcze, gorączki po przegrzaniu, różne bolączki wakacyjno- letnie i nie tylko, osoby z promilami. I też z powodów urlopowych brak chętnych do pracy. Już w czerwcu popracowałam dodatkowo kilkanaście godzin. Na lipiec zaplanowałam tylko 3 dyżury w dni powszednie, weekendy muszę mieć wolne. Tyle imprez w naszym mieście i okolicach, że grafik aż mi puchnie. I nawet jeśli nie mam z kim pójść, bo bywają  to imprezy niszowe, to jeśli coś mnie interesuje, to idę i tyle. Już za moment będzie koncert Lao Che. Nie jest to może mój ulubiony gatunek muzyki, ale skoro mam okazję posłuchać, to czemu nie. Za to Sztywny Pal Azji i Chłopcy z Placu Broni- toż to czasy mojej młodości, liceum, tego się wtedy słuchało...
A tymczasem telefony- a może chociaż na pół dyżuru bym przyszła. Gdybym bardzo chciała, to mogłabym nawet  i na 10, ale nie chcę. Chcę spędzić trochę czasu z rodziną, odpocząć, zrelaksować, poleżeć, w niedzielę pospać do południa. Dziś odbyłam nieco emocjonalną rozmowę z osobą odpowiedzialną za układanie grafiku. Ale jak to, że nie chcę dodatkowo zarobić? No nie chcę, takie to dziwne? Ale skoro wybrałam taki zawód, to chyba wiedziałam, na co się decyduję, że będzie dużo pracy. No i jest- gdybym zliczyła swoje wszystkie przepracowane godziny przez te nieco ponad 20 lat pracy, to okazałoby się, że już dawno osiągnęłam wiek emerytalny. Ale emeryci też pracują. No tak, jeśli mają takie życzenie, starcza im sił i nie mają nic innego do roboty, to czemu nie. Możliwe, że i ja w przyszłości będę na emeryturze się nudzić i dalej pracować, ale do licha- czy jest gdzieś przepis, że mam poświęcać swój wolny czas, zdrowie, komfort rodziny i pracować na okrągło? I tak zdarza mi się przepracować ponad 200 godzin w miesiącu. A że lekarze chcą pracować w jednym miejscu, na jednym etacie- to grzech? Że jest ich za mało, żeby obsadzić wszystkie niezbędne miejsca? Czy mnie w jakikolwiek sposób powinno to obchodzić? Dotychczas cała opieka zdrowotna opierała się na tym, że lekarz biegł z jednego miejsca pracy do drugiego i trzeciego i łatał wszystkie dziury, dzięki temu jakoś to funkcjonowało. A tu nagle okazuje się, że są braki. Trudno. Ja też mam prawo do wakacji.

23.06.2019

Bywa i tak

   Jak zwykle czasem wszystko się rozhuśta i człowiek ma poczucie, że bije głową w mur. Przez pewien czas jest fajnie, spokojnie. Wiadomo, nigdy idealnie nie będzie, ale tak w miarę znośnie- bywa. Udaje się okiełzać te góry i doliny cukrowe. A potem wydarza się coś i spadamy z hukiem z tej góry samozadowolenia, że tak nam pięknie się udało wszystko poustawiać. Bywam tym zmęczona. I nie po raz pierwszy o tym piszę (pewnie i nie ostatni), ale muszę gdzieś wyrzucić wszystkie nagromadzone żale i złości. W realnym świecie nikt już nie ma ochoty słuchać moich opowiadań, tak naprawdę nawet pytania- a jak tam cukry Filipa , to tylko kurtuazja. Bo co to kogo obchodzi jak i z jakim skutkiem walczymy? A z kolei cukrzyca tak mi już chyba przeżarła mózg, że nie myślę na dobrą sprawę o niczym innym. Staram się, żeby nie zdominowała mojej codzienności, ale nie da rady. Ciągłe kontrolowanie, mierzenie, ważenie, dobieranie dawek, pilnowanie kalibracji, zmiany wkłucia, modyfikowanie bazy- to nie robi się samo. Filip to mimo wszystko jeszcze dziecko, mogę go usamodzielniać, ale kiedy po raz kolejny widzę, że cukier leci na łeb na szyję, a on spokojnie czyta książkę, bo po prostu tego nie czuje lub nie reaguje na alarmy, bo jest zajęty czym innym albo śpi w nocy jak zabity- to przecież nie zostawię tego bez reakcji na zasadzie- jak mu w końcu zacznie dokuczać, to się nauczy. Zanim zacznie dokuczać, może okazać  się, że straci przytomność. A zbyt późna reakcja na wysoki cukier- cóż, powikłania cukrzycy w przyszłości nie są lekką chorobą dającą się szybko leczyć. Właśnie na OIOM trafiła w paskudnej śpiączce ketonowej córka jednej z dalszych znajomych. Dorosła dziewczyna, chorująca wiele lat, ale niezbyt o siebie dbająca. Nie wiadomo, czy wyjdzie z tego bez szwanku. Matka rozpacza, ale przecież to  nie jej wina. Nie chciałabym być w jej sytuacji, tym bardziej, że w chwili obecnej cukrzycę można przecież skutecznie leczyć, a ilość środków technicznych pomagających w  uzyskaniu dobrych cukrów jest przebogata. Inna sprawa, że to zazwyczaj trochę kosztuje.
   Czemu znowu marudzę o tych cukrach? Ostatnia doba nieźle dała mi w kość. Pełnię przetrwaliśmy wręcz wzorowo, zresztą już od jakiegoś czasu przy pełni mamy raczej niskie cukry, za to parę dni później zaczyna się szaleństwo. Zaczęło się od zmiany wkłucia kilka dni temu- dopiero trzecia próba zakończyła się sukcesem- chyba trochę na wyrost nazwałam to sukcesem. Potem było raz wysoko raz nisko, słaba reakcja na korekty, ale jednak jakaś tam była, więc Filip kategorycznie odmawiał kolejnej zmiany wkłucia przed czasem. Jakoś udawało się to okiełznać, ale wczoraj wieczorem zaczęło być niefajnie. Akurat niestety miałam dyżur pod telefonem i około 22 musiałam pojechać na wezwanie. Filip poszedł spać z cukrem 164, więc myślałam, że będzie dobrze. W ciągu 2 godzin cukier dobił do 350. Nie wiadomo dlaczego. Udało mi się do niego dodzwonić, podał korektę, powoli cukier zaczął spadać. Do 240, a zaraz potem znów zaczął rosnąć. O 4 nad ranem nie wytrzymałam, zmieniłam wkłucie wśród narzekania, marudzenia i złości. Przy wysokim cukrze u Filipa włącza się tryb agresywno- narzekający i pesymistyczny. Mimo że staram się wtedy podchodzić spokojnie, ugłaskać go, zająć czym innym. Od razu jest wybuch- i tak nic nie zadziała, wkłucie na pewno źle założone, chciałby podawać korekty co pół godziny (a dla uniknięcia kumulacji dawek i późniejszej hipoglikemii powinno się odczekać przynajmniej 2 godziny), albo bez opamiętania zwiększać bazę.  A przy tym ma wtedy chęć na najbardziej niezdrowe jedzenie. Przerabialiśmy to już wielokrotnie, im wyższy cukier, tym jest gorzej. Mogę tylko zacisnąć zęby i cierpliwie czekać, aż kolejna korekta zadziała. Gorzej, kiedy tak jak dziś- muszę iść do pracy, a Filip sam zaczyna kombinować. Efekt? Zgodnie z przewidywaniami, około 11 cukier spadł poniżej 60 i ciężko było go podnieść. Dobrze, że akurat dziś przyjechała moja siostra z rodziną i zabrali chłopaków nad jezioro, Filip był pod opieką. Gdyby został sam w domu- mogłoby się źle skończyć, bo akurat Mati miał iść do kościoła, a byłymąż zajmował się swoimi sprawami, miał zajrzeć do chłopaków dopiero wieczorem.
  Właśnie takie sytuacje mnie przygnębiają. Nie mogę zamknąć się w domu i zająć tylko cukrzycą, bo to nierealne. Trzeba pracować, zarabiać na te nowoczesne technologie. Ale w momencie kiedy coś się dzieje, a jednocześnie jestem akurat w pracy- trudno pracę i cukrzycę ze sobą pogodzić. I jedna, i druga wymagają myślenia. I to solidnego, spokojnego myślenia, nie ma miejsca na chaotyczne działania i pośpiech. Nie mogę też wiecznie liczyć na taryfę ulgową "bo moje dziecko ma cukrzycę". Nikogo to nie obchodzi. Chcę zająć się dzieckiem? To mogę się nim zajmować, ale poza pracą, tu mam być profesjonalistką. Trudne to wszystko, wyczerpujące. Dobrze, że bywają te lepsze dni, kiedy można się cieszyć, być dumną i szczęśliwą. Szkoda tylko, że to nie trwa cały czas...

20.06.2019

Zakończenie

  Udało się zakończyć rok szkolny, oficjalnie i nieodwołalnie. Były wzruszenia, wspomnienia, ale i dużo śmiechu- przy oglądaniu prezentacji wykonanej przez dzieciaki dokumentującej 9 lat w szkole. Patrząc na te 6-letnie maluchy z zerówki i teraz na prawie dorosłych 15- latków- nie do uwierzenia, że to te same dzieci. Nasza przygoda z podstawówką i ogólnie szkołą społeczną się zakończyła. W podziękowaniu za te wszystkie lata dostałam kolejny dyplom i książkę w nagrodę- coś jak świadectwo... I bardzo miłe słowa od wychowawczyni Filipa (mam nadzieję, że szczere)- że byłam kimś więcej niż tylko rodzicem i będzie jej brakowało naszych rozmów o książkach, życiu i cukrzycy. Dodatkowo Filip ze swoją partnerką na zakończenie odtańczyli walca angielskiego- powiedzmy szczerze, nie był to poziom rewelacyjny, ale przede wszystkim plus za odwagę- pokazać się przed całą szkołą, rodzicami i kolegami to nie takie proste. A ja puchłam z dumy, kiedy inni rodzice zachwycali się.
  Wieczorem ognisko dla rodziców. Tak nam się spodobało, że umówiliśmy się na powtórkę na koniec wakacji, tym razem częściowo z dziećmi w celu wymiany wrażeń po wakacjach i po prostu integracji. Miło było spędzić ten wieczór w luźnej atmosferze. Trochę plotkowania, dużo śmiechu, poważne rozmowy o przyszłości, wspomnienia o naszych dzieciakach. Może w czasach szkolnych nie integrowałam się z innymi rodzicami na zasadzie spotkań bez okazji itp, ale na większości imprez tego typu się pojawiałam. Byłymąż początkowo też deklarował, że będzie, ale potem jednak zrezygnował. Pierwotna wymówka to była konkurencyjna impreza u niego w pracy, ale ostatecznie okazało się, że przyjechała jego "dziewczyna" i w związku z tym przecież nie może utrzymywać kontaktów ze mną. Oraz w szczątkowej formie z dziećmi. Na zakończeniu roku szkolnego pojawił się na chwilę i szybko ulotnił (zresztą on podziękowań za zaangażowanie w życie szkoły nie dostał). Miałam zaplanowany obiad w resturacji z chłopakami, Kuba ze swoją dziewczyną też przyjechali, byłymąż nie pojawił się, przysłał tylko sms-a "wiesz, jak jest". Nie wiem i nie chcę wiedzieć. I mam nadzieję, że w przyszłości chłopaki go nie rozliczą za te nieobecności w ich życiu w ważnych momentach. Bo kiedy powiedziałam, że podstwaówkę kończy się tylko raz, to z ironią stwierdził, że drugą klasę technikum też i dlaczego nie idę na rozdanie świadectw do Mateusza. No właśnie...
    Pogoda na początek wakacji dopisuje. W ciągu dnia znów było upalnie, teraz wieczorem ochłodziło się, trochę pada, gdzieś w oddali błyska, ale burza chyba nas ominie. Ja niby w pracy- dyżur pod telefonem, ale jest spokojnie, mam czas na relaks. I mam pomysły na relaks. Oczywiście książki. Za chwilę pewnie siądę na balkonie z kolejną kawą i poczytam. Wczoraj była premiera nowego kryminału Jo Nesbo "Nóż". Mam nadzieję, że Harry Hole nie zawiedzie mnie po raz kolejny. A w tak zwanym międzyczasie mam zaczętych kilka innych pozycji. Jako że najbliższe dni mam bardzo pracowite- jutro praca u siebie, ale jesteśmy tylko we dwójkę z kolegą więc może być dużo tej pracy, w sobotę znów dyżur telefoniczny, a w niedzielę stacjonarny, potem normalny tydzień pracy plus dyżury we wtorek i piątek, tak mi się skumulowało na koniec miesiąca- to może być cienko z czytaniem. Chyba że trafią mi się noce na czuwaniu. Dziś tak może być. Tatuś na kolację podrzucił dzieciom ogromne burgery, więc cukier będzie do korekty i sprawdzania. Do tego przy zmianie wkłucia okazało się, że nowo założone po kilku minutach odkleiło się, drugie wytrzymało po podklejeniu tejpem pół godziny, dopiero za trzecim razem, kiedy kazałam bez dyskusji użyć przed założeniem specjalnej chusteczki z klejem do przetacia skóry (Filip bardzo jej nie lubi), odnotowaliśmy sukces. Ale cukier ponad 200 i trzeba zobaczyć, co będzie dalej. Więc nie warto się kłaść przed północą.

17.06.2019

Przepaść

  Na obu moich blogach zamieszczam tekst o tym samym tytule, ale zupełnie innej treści. Dlaczego? Ano, taką mam fantazję. Jeśli ktoś ma ochotę przeczytać, to proszę.  https://terazjestinaczej.home.blog/



   Ostatni turniej w sezonie za nami. Filip tańczył, choć naprawdę nadal trudno to nazwać tańcem. Obiektywni e patrząc ich poziom a poziom reszty grupy- przepaść nie do pokonania. Osiągnięcie czegokolwiek wymaga mnóstwo pracy. Może kiedyś się uda, ale z nastawieniem i charakterem Filipa oraz cukrzycą- słabo to widzę. Młody niby rozumie, co się do niego mówi, ale i tak robi po swojemu. Ot, choćby proste plecy- zaczyna tańczyć w pięknej ramie, a po chwili garbi się. Do tego mina jakby coś go bolało. W czasie turniej fotograf robił zdjęcia, można potem było znaleźć parę i zakupić  fotkę, nawet trafiło się jedno znośne ujęcie- Filip po obejrzeniu go stwierdził, że wygląda jakby tańczył za karę. Trudno, jakoś przetrwamy , może w końcu coś do niego dotrze. Kuba też miał dość ciężkie początki, dopiero później rozwinął skrzydła. Tylko Mati wykazywał najwięcej talentu do tańca...

   Mati też pojechał z nami na ten turniej. Przy kupowaniu wejściówek komentarz- powinieneś płacić za start, a nie za wejście. Od kilkorga rodziców pytania- dlaczego Mati nie tańczy w turnieju i co dalej. Na ostatnich treningach próbował z nową partnerką, jakoś im idzie, ale zapału wielkiego nie ma. O ile wcześniej widać było, że chce, to teraz wygląda jakby tańczył, bo trenerzy prosili, więc spróbuje. Ale widzę, że nie ma w nim zaangażowania. I chyba trochę się boi, że wrócą wszystkie poprzednie naciski, oczekiwania, że znowu będzie- „bo Mati musi to czy tamto”. Nie wiem na ile (lub od kiedy) nowa partnerka będzie stroiła fochy.  W przelocie zamieniłam słowo z trenerami (nie mieli czasu podczas trwania turnieju) i oni też zauważyli, że Mati średnio ma ochotę się bardziej zaangażować.  Nic dziwnego- po takiej ilości ciągłych zarzutów i wpędzania w poczucie winy, nawet najlepszego tancerza by odrzucało od tańca.


   A nasza urocza była już partnerka i jej mama znów się nie odzywają. Miałam wielką ochotę wsadzić jej jakąś szpilę, tak skomentować sytuację, żeby w pięty jej poszło. Ale nie zrobię tego. Po pierwsze nie będę się zniżać do ich poziomu, po drugie nie wiem czy to by w ogóle dotarło, więc nie ma sensu. Trudno, może poczują się wygrane z powodu braku mojej reakcji, ale nich im będzie.
   Wakacje w zasadzie już są, czekamy tylko na usankcjonowanie tego stanu w postaci świadectwa. I jeszcze chwila oczekiwania na listę przyjętych do szkoły średniej, ale to też w zasadzie formalność. Filip jako kierunek pierwszego wyboru wpisał mechatronikę, tak jak Mati. Poza ogólniakiem wielkiego wyboru w naszym mieście nie mamy, a kierunek perpsektywiczny choć trudny, sam chce, ja się tylko cieszę. O dziwo na 28 miejsc chętnych jako pierwszy wybór jest 22. Znacznie większym powodzeniem cieszy się informatyka- też 28 miejsc, a chętnych 84. Więszość pewnie nie do końca zdaje sobie sprawę, na czym ta informatyka polega. Poza tym egzaminy Filipowi poszły bardzo dobrze- polski 82%, matematyka 80% i angielski 98%. Średnia krajowa to odpowiednio 63, 45 i 59%. Byłymąż i teściowa zachwyceni jaki ten Filipek mądry, a ja tak często narzekałam, że trzeba go gonić do nauki. Ciekawe co by było, gdybym nie goniła... Ale łatwo być dumnym z czyjegoś sukcesu, jeśli się do tego nie przyłożyło ręki, a wręcz czasami rzucało kłody pod nogi (byłymąż marudzący, że szkoła taka i owaka, zamiast przepytać przed klasówką to bywało oglądanie jakiegoś filmu do późna, teksty- a do czego mu to w życiu będzie potrzebne?).

   Na pożegnanie szkoły mamy zaplanowane ognisko dla rodziców. Z większością spotykać się będę sporadycznie , bo dzieciaki startują głównie do ogólniaka. Dotychczas za dużo nie integrowałam się z rodzicami, zwłaszcza niektórzy nie byli w moim typie- krótkie spotkania na wywiadówkach i konsultacjach i tyle. Z poprzednich lat miewałam różne doświadczenia, najczęściej niestety na zasadzie- skoro już sie choć trochę spoufalamy, to mogę cię wykorzystać. Niby drobiazgi, ale kiedy jest ich sporo i sprawy służbowe zakłócają mój prywatny czas, to robi się niefajnie. Tym bardziej, że niektórzy eskalowali te swoje drobne sprawy do załatwienia i bywało wielkie zdziwienie, kiedy okazywało się, ze czegoś nie mogę. Bez większego żalu zbudowałam przepaść, żeby nie dawać się bez sensu wykorzystywać. Pewnie trochę straciłam, ale zyskałam spokój.

   Niedawno trafił mi się koszmarny sen z przepaścią w roli głównej. Jechałam gdzieś z chłopakami. Jest u nas jeden dość niebezpieczny zakręt, właściwie trzy, jeden po drugim, na dodatek z dużym spadkiem , a za barierką stromo w dół. Nie da się nazwać tego przepaścią, ale w śnie było znacznie głębiej niż w rzeczywistości. I nagle nie zdołałam prawidłowo wejść w zakręt, samochód poleciał za barierki. Mnie z niego wyrzuciło na jezdnię, a Mati i Filip koziołkowali w samochodzie w  dół. Obudziłam się potwornie przestraszona. Sny miewają jakąś swoją symbolikę, ale ten był przerażający. I nie wiem, czy dotyczy przeczyć, czy może przed czymś ostrzega?

   W pogodzie też przepaść- po tych upalnych dniach wczoraj i dziś lekkie wytchnienie. Tyle że nie na długo, jutro ma być znów gorąco... A na dodatek mamy pełnię, więc jak wiadomo cukrowe szaleństwa...

13.06.2019

Rozczarowanie

  A może tylko naiwność z mojej strony? Bo przewidywałam, że tak będzie, ale łudziłam się, że może jeszcze wykażą się odrobiną klasy i zdobędą na pożegnanie na poziomie do jakiego przyzwyczaiły nas wszystkie inne pary kończące karierę z różnych powodów. Czyli oficjalny ostatni taniec z nagraniem do archiwum klubu, podziękowanie trenerom, rodzicom i sobie nawzajem ewentualnie cukierki dla tancerzy. Kiedy Kuba rozstawał się ze swoją partnerką to aż się wzruszyłam, kiedy i nam rodzicom dzieciaki podziękowały i wręczyły po kwiatku. My ze swojej strony przygotowaliśmy dla partnerki Mateusza na pamiątkę kubek z najpiękniejszymi zdjęciami pary.
A tu nic z tego. Kilka minut po 18 otrzymuję wiadomość, że niestety dziś nie przyjadą. W moich pesymistycznych przewidywaniach myślałam, że wykręcą się pogodą i zagrożeniem burzami, ale nie. Partnerka ma jutro bal na zakończenie szoły, więc dziś przystrajają salę. A we wtorek- ostatni trening, na którym mają być gry zabawy i lody- też nie może, bo o 16 ma zakończenie roku szkolnego. Trochę dziwnie, bo przecież zakończenie jest we środę, ale może u nich inne zwyczaje? Cóż, stanęło na niczym, bo mama partnerki przestała odpowiadać na moje wiadomości, kiedy zapytałam, czy rozmawiała z trenerami. Od samych trenerów wiem, że nie pofatygowała się powiadomić, że rezygnują z tańca. A ja nie czuję się na tyle kompetentna, żeby wypowiadać się w jej imieniu, zresztą nie prosiła mnie o to. Mam przeogromną ochotę zapytać za jakiś czas, dlaczego tak nieładnie się zachowały, ale nie wiem czy warto. To była pani pozująca na damę z klasą, taka "ą"i "ę", a okazało się, że niestety czegoś zabrakło.
    Mati na razie tańczy- z dziewczyną, która tak bardzo chciała z nim tańczyć. Sporo pracy przed nimi, nie wiem, czy Mati zdecyduje się po wakacjach dalej trenować, ale chyba na razie powoli przyzwyczaja się do nowej partnerki. Dziś na treningu jako jedyna para przetańczyli bez zatrzymywania 3 minuty walca wiedeńskiego. Na turnieju zazwyczaj tańczy się maksymalnie 1'15". Aż im trener pogratulował, a dumny Mati powiedział mi o tym w domu, co jest ewenementem, bo zazwyczaj trenig kwitował krótkim- dobrze było. Nie robię sobie wielkich nadziei, bo cała ta sytuacja mocno Mateusza zniechęciła. W dodatku nie chce jechać na obóz taneczny, Filip zresztą też. Cóż, obóz nie jest obowiązkowy, ale dobrze by było. Zmuszać nie będę, trener ma z nimi jeszcze pogadać, ale i tak decyzja należy do nich.
   A w niedzielę jedziemy jednak na turniej. Ciężko będzie, jeśli pogoda choć trochę się nie zmieni. Na razie nadal mamy tropikalne upały. Burze i deszcz przechodzą gdzieś bokiem. Przypominają mi się wakacje na Rodos z ubiegłego roku- podobne upały. A w tym roku mamy je za darmo. 

12.06.2019

Możecie zazdrościć

 Wakacyjno- letnich zachwytów ciąg dalszy. Po pracy i obiedzie sjesta- nie dało się nic innego robić, termometr pokazywał 33 stopnie,w  samochodzie nawet momentami 37, ale to po staniu na niczym nie osłoniętym parkingu. A po 18 wypad nad jezioro. Woda ciepła- nawet do 24 stopni, co jest ewenementem, czasem nawet w pełni lata bywało ledwie 21-22. Chłopaki nie omieszkali skorzystać, ja raczej wolę cień i książkę na łonie natury
   Akurat pojechaliśmy na taką bardziej trawiastą plażę, na dodatek rośnie tam piękne podwójne drzewo, więc jest upragniony cień. Po prostu rewelacja. A ten widoczek u góry- rejs gondolami na zachód słońca, jedna z atrakcji turystycznych, płynęło ich kilkanaście. Do zachodu słońca było jeszcze trochę czasu, a zdjęcie robione telefonem, więc kolory lekko przekłamane.
   Zachód słońca powitałam na balkonie z radlerem sycylijska pomarańcza z limonką i książką, tym razem w wersji papierowej. Lektura niezbyt letnia, ale wciągająca. Zresztą nie dzielę książek na odpowiednie dla danej pory roku, może jedynie w okolicy Bożego Narodzenia sięgam tematycznie po tematy okolicznościowe dla zbudowania nastroju.
   A jutro ma być kolejny upalny dzień, ale chyba nie uda mi się skorzystać z uroków plażowania. Pracuję do 18, bo w ciągu dnia musiałam wygospodarować przerwę na wizytę w poradni medycyny pracy z Filipem. Potem teściowa zaprosiła nas na mszę okolicznościową za teścia- nawet nie ma co myśleć, żeby się nie pojawić. A wieczorem chłopaki idą na trening, ostatni przed turniejem i przed wakacjami. Podobno ma się pojawić też była partnerka Mateusza w celu wyjaśnienia sytuacji, ale to jeszcze mało pewne, zobaczymy czy się odważy, ona i jej rodzice, bo sprawę zakończenia kariery tanecznej załatwili w bardzo niefajny sposób.
   A teraz- cóż- mogłabym iść spać. Ale nie pójdę. Na razie cukier 67 i spada. Filip dokarmiony przez sen bananem, pompa chwilowo zawieszona, ale muszę sprawdzić cukier za 10-15 minut, potem za godzinę, może jeszcze trochę dosłodzić. Nie ma co się wybierać spać wcześniej niż za godzinę. A co potem, to się jeszcze okaże. Filip śpi w najlepsze, nawet alarmy w telefonie go nie budzą. Uroki cukrowego życia. W TVN-ie w "Uwadze" był dziś reportaż o 5- letniej dziewczynce z cukrzycą, która została uznana za osobę całkowicie samodzielną i samowystarczalną. O tym ewenemencie wiedziałam już wcześniej, jest to kuriozalna decyzja, niestety bardzo częsta... Zbieram siły do napisania paru słów na ten temat, ale na razie podejście mam bardzo emocjonalne, wiec muszę się najpierw wyciszyć i uspokoić. Jeśli ktoś chce zobaczyć- może uda mi się wstawić za kilka dni link, ale muszę mieć dostęp do normalnego komputera, bo mój laptop takiej rzeczy nie zrobi, za długo się namyśla. Ale pewnie będzie na TVN Player. Cukier spadł do 46- po soku, bananie i zawieszeniu pompy. No to czeka mnie fajna noc- zazdrościcie?

11.06.2019

Upał odbiera rozum

    Rytuał poranny- ja wyprowadzam samochód z garażu, w tym czasie Filip wynosi śmieci, jedziemy- on do szkoły, ja do pracy. Tymczasem dziś rano- otwieram garaż, a tam nie ma samochodu! Aż mi się zimno zrobiło, choć temperatura dobijała do 20 stopni. W tył zwrot- a samochód stoi sobie tuż za mną na parkingu. Nie wstawiłam go wczoraj po pracy, bo miałam jechać na zakupy, ale było gorąco i zrezygnowałam, a potem zapomniałam.Szczyt blondyństwa...
    Odwiedziłam dziś moją fryzjerkę. Pora już najwyższa, bo ileż można retuszować odrosty. Ze względu na wesele i chęć upięcia jakoś fryzury na razie tylko kolorowanie, bez ścinania. No i od razu umawiamy się na kolejne wizyty, bo fryzjerka jest dobra i cieszy się sporą popularnością. Wyliczyłam sobie tak, żeby pasowało. Jeśli zaplanuję z odpowiednim wyprzedzeniem, to nie muszę potem kombinować. Miał być ostatni tydzień lipca, najbardziej pasował mi poniedziałkowy poranek, bo mam do pracy na późniejszą godzinę, i w pracy byłabym piękna. Okazało się, że akurat TEN DZIEŃ jest prawie w całości zajęty. Aż trudno uwierzyć. Ale dla stałych klientów pani fryzjerka robi czary- mary. Idę się upiększać na 7.30. Nic dziwnego, że do lekarzy są kolejki, skoro do fryzjera nie daje się umówić zgodnie z preferencjami.
    Szkoła mogłaby sobie dać już spokój. Idą te dzieci do szkoły i nic nie robią. pół biedy, jeśli mają jakoś czas zorganizowany (Filip)- oglądają filmy, grają w palanta. Ale u Mateusza jest byle jak. Poszedł wczoraj do szkoły- sprawdzam potem w dzienniku elektronicznym, obecność ma tylko na pierwszej lekcji, potem już nie. Pytam o co chodzi- stwierdził, że nie będzie kłamał, z 25 osób z klasy przyszedł tylko on i jeszcze jeden kolega. Po tej pierwszej lekcji poszli sobie nad jezioro. Z jednej strony- mieli rację, siedzieć 7 lekcji w szkole dla samej obecności- bez sensu. Z drugiej strony- co mają zrobić nauczyciele? Oficjalnie zwolnić do domu nie mogą, a co robią, kiedy całej klasy nie ma? Nie wiem. A z trzeciej- ja wiem, że to już ostatnia prosta, oceny wystawione, uczyć się nie chce, ale do zakończenia roku został tydzień, a frekwencja marna już od końca maja. Może jestem zbyt zasadnicza, ale uważam, że mimo wszystko jeszcze jakaś nauka być powinna.
    Przez te upały zmieniły mi się plany weekendowe. Miałam jechać na szkolenie do Krakowa w sobotę, potem w niedzielę zahaczyć o kolejne w Łodzi. Ale się przestraszyłam. Za gorąco. Nie dałabym rady- dużo podróżowania, czekania w upale, do tego sporo wiedzy, ale czy w tym zmęczeniu cokolwiek bym przyswoiła? Wątpię. A i koszty wcale niemałe. Więc po głębszym przemyśleniu zrezygnowałam. Trudno, nie zawsze się udaje. Krakowa mi szkoda, ale jakoś to sobie zrekompensuję. W związku z tym rozwiązał się problem wyjazdu na turniej, ostatni w sezonie, organizowany przez nasz klub w sąsiednim mieście. Pod moją nieobecność powinien się tym zająć byłymąż, ale znając jego stosunek do obowiązków- szkoda gadać, więcej stresu dla mnie. Po decyzji o zmianie planów już się cieszyłam, że sama się tym zajmę. Tymczasem partnerka Filipa nadwyrężyła sobie kostkę i ich występ stoi pod dużym znakiem zapytania. Jeśli nie dojdzie do skutku- cóż, niespodziewanie będę miała kolejny wolny weekend z letnią pogodą. Będę korzystać.
    Byłymąż we czwartek w ubiegłym tygodniu pojechał do swojej ukochanej. Uprzedził, że wróci w niedzielę lub poniedziałek. Jego sprawa, jak organizuje sobie czas, ważne, żeby poinformował dzieci. No i wczoraj po 23 dostałam sms-a, że już wrócił. I zaczęłam się zastanawiać, czy się nie pomylił. Bo z jakiej racji mnie o tym informuje? Ale chyba to było do mnie, bo tylko sucha informacja. Od razu mnie lekko zatrzęsło. Nocować z dziećmi nie chce, a informuje o swoim powrocie! Dodatkowo lekko mnie wkurzył jeszcze jedną rzeczą. Organizujemy pożegnalne ognisko dla rodziców z klasy Filipa. Zadeklarował, że pójdzie. Ale po zawirowaniach z datą zakończenia roku szkolnego okazało się, że  w tym samym terminie ma również imprezę w swoim miejscu pracy. I wybrał tę imprezę, zamiast ogniska. Szkoda, pójdę sama. Warto w jakiś fajny sposób się pożegnać po wspólnych 9 latach. Bo w większości nasze drogi się rozchodzą. A impreza w pracy jest co rok. Na dodatek są tam głównie nauczyciele, byłymąż jest pracownikiem administracji, więc nie musi na niej być. Ale odczułam to jak olanie spraw Filipa. Może niesłusznie, może się czepiam, ale jednak mi przykro

9.06.2019

Rozpływam się


Trochę z zachwytu, a trochę z gorąca. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak u nas jest pięknie, w jak fantastycznym miejscu mieszkam. Taki patriotyzm lokalny. Ludzie przyjeżdżają tu do nas, płacą za to, a ja mam gratis- woda, las, widoki...Tylko najczęściej czasu za mało na zachwyty. No i los oraz pogoda bywają przewrotne. Kiedy człowiek musi do pracy- pogoda fantastyczna, przyjdą wolne dni- od razu pada albo inne kataklizmy. A dziś zbiegło się kilka pozytywnych okoliczności. Dzień wolny, nic nie muszę- no może umyć te 2 kilogramy truskawek, żeby je zjeść. Pogoda jak marzenie, ciepło, ale nie tak upalnie jak wczoraj. Dzieci chętne, żeby gdzieś wyjść. Mati zaproponował tak zwaną "Patelnię". Kilka kilometrów za miastem, zazwyczaj nie chce nam się tam jechać, skoro mamy kilka plaż do wyboru znacznie bliżej. No i jest to prawdziwa patelnia. Dojścia do wody nie za wiele, ale za to ogromna plaża. Na dość stromym brzegu, aż się zadyszałam wdrapując w drodze powrotnej. Trochę drzew, wiec kto nie lubi się smażyć, ma gdzie się schować. Ludzi nie było jeszcze zbyt dużo, ale podejrzewam, że w sezonie jest tam ścisk- obok kilka ośrodków, domki letniskowe, pole namiotowe.

Spędziliśmy tam ze dwie godziny, niestety wygonił nas spadek cukru- Filip zjadł i wypił wszystko co wzięliśmy, a cukier spadał. Biwakowe sklepy były zamknięte, więc musieliśmy wracać. I tak to jest- jak nie rośnie bez opamiętania, to spada bez powodu.

A jutro pora wracać do rzeczywistości- praca, ostatnie dni szkoły. Co prawda w większości oceny już wystawione. Niby nie zawsze oceny są rzetelnym odzwierciedleniem wiedzy, ale miło, kiedy są odpowiednio wysokie. Nie mam powodów do narzekania. No, może Mati mógłby się bardziej postarać z polskiego, ale on jest umysł bardzo ścisły, więc wystarczy mu trójka. Za to z matematyki ma szóstkę dla równowagi. Filipa, jako że kończy szkołę, to nauczyciele z niektórych przedmiotów potraktowali chyba łaskawiej niż by wypadało (francuski i historia, dwie pięty Achillesowe, ale wyciągnął na czwórki). Teraz tylko czekamy na wyniki egzaminu i rekrutacji, a w międzyczasie muszę z młodym odwiedzić medycynę pracy- do nauki w technikum potrzebne są badania, a jest z tym trochę zachodu. No i nie wiem, jakie będzie podejście lekarza do kwestii cukrzycy, więc muszę pójść z nim. Mati dwa lata temu załatwił wszystko sam.

A przede mną spokojny wieczór. W lodówce chłodzi się piwo o smaku morelowo- rabarbarowym, całe 2%. Zazwyczaj nie używam alkoholu, bo się po prostu boję. Nigdy nie wiem, czy się nie wydarzy, coś takiego, co będzie wymagało ode mnie trzeźwego podejścia, zwłaszcza kiedy jestem sama z dziećmi. Ale może te kilka łyków szybko wyparują i nie zanieczyszczą mnie promilami? 

8.06.2019

Leniwa kawa

 Piękny poranek. Chłopcy jeszcze śpią. Sporo rzeczy mam na dziś zaplanowane, ale na razie zwalniam. Balkon, kawa, powietrze pachnie jakimś dziwnym nonsensem. A może to zapach kwiatów zmieszany z dymem z papierosa? Sąsiad pali na swoim balkonie, przecież nie mogę mu zabronić. Słońce do mnie jeszcze nie dotarło, więc jest w sam raz.
   Za chwilę wszystko przyspieszy. Skończę kawę, trzeba będzie wziąć się w garść. Śniadanie, zakupy. Obiad będzie z baru, nie mam weny do gotowania. Trochę ogarnąć mieszkanie, tak minimalnie. Po obiedzie wyjazd, turniej z Filipem. Znów będzie łzawo, bo w gali wieczoru, a więc i kategorie Mateusza. Filip na razie nie ma wielkich sukcesów, już sam start jest sukcesem, bo póki co mocno odstają od reszty par. Ale niech tańczą, od czegoś trzeba zacząć.
  Jutro też będzie dzień. Podobno nadal piękna letnia pogoda, więc planuję tylko relaks. Nawet woda w jeziorze jest już ciepła, zobaczymy. A wczorajsze smutki- cóż, nie miną, odłożę je tylko na później.
   Kawa skończona. Trzeba się ruszyć, zrobić kalibrację. Coś ostatnio sensory często wariują po 3-4 dniach. . Dziś nie przyjął kalibracji, nie wiem dlaczego. Aż mi głupio znów dzwonić na infolinię z reklamacją. Wiem, że to tylko sprzęt, ma prawo się psuć, ale chciałoby się, żeby działał, pomagał, ułatwiał. Nikt tego głośno nie mówi, ale im bardziej tego typu rzeczy są popularne, tym bardziej tracą na jakości. Tak było z Librą, tak po wprowadzeniu refundacji jest z Guardianem. Firma chyba nie nadąża z dostosowaniem się do zwiększonego popytu. A szkoda, bo chciałabym móc komuś lub czemuś ufać, nawet gdyby to miało być tylko urządzenie

7.06.2019

Niezmienna zmienność

  Czasem ręce opadają, złość aż bulgocze, w duszy coś wyje i skowyczy, boli nawet myślenie, nie mówiąc o paraliżującym świadomość i możliwość działania strachu. Dlaczego? Jak zwykle, cukier. Zdarza się moment, kiedy przez jakiś czas jest po prostu dobrze. Owszem, jakieś tam wahania się bywają, ale w tych dopuszczalnych granicach. Wtedy oddycham z ulgą, po kolejnym dobrym dniu zaczyna kiełkować nadzieja- a może już tak będzie zawsze? Może za nami te wszystkie zawirowania, skoki cukru. Może uda mi się przespać kolejną noc bez pobudki i stresu. Może... Dość szybko spadam na ziemię. Wystarczy chwila nieuwagi albo buntu Filipa i mamy powtórkę z rozrywki.
   Kiedy Filip był na biwaku, uznałam, że nie ma co dążyć do stabilnych niskich cukrów, bo z tych niskich szybko mogą się zrobić bardzo niskie, a to już mogłoby być niebezpieczne. W takich sytuacjach wolę, kiedy cukier jest nieco wyższy niż zazwyczaj. Nie przewidziałam tylko kilku rzeczy. Na przykład że z nie do końca jasnych powodów cukier poszybuje ponad 400, włącznie z klasycznymi objawami kwasicy. Było gorąco- może insulina się przegrzała- podobno to niemożliwe, ale już się zdarzało, że w upalne dni ciężko uregulować cukier, a po zmianie fiolki na świeżą jest lepiej. Na pewno nie do końca dobrze przeliczane posiłki i dawkowanie insuliny na oko- jednak w domu łatwiej to ogarnąć. Zepsute wkłucie- nie chce się natychmiast go zmieniać, ale przy tych wysokich cukrach lepiej to zrobić. Filip nie cierpi zmian wkłucia. Od pewnego czasu robi to sam, głównie w udo lub brzuch, tylko w ramię sam nie da rady. Ale po ponad 3 latach na pompie praktycznie nie ma miejsca, które nie było kłute, do tego nadwrażliwość- zakładanie wkłucia po prostu go boli. Można znieczulić skórę, ale Filip nie chce- według niego niewiele to pomaga. Zawsze są nerwy, stres. Bo nigdy nie wiadomo, czy wkłucie zadziała, czy nie trafi się w naczynko, zrost albo gdzieś się nie zagnie. Przy felernym wkłuciu wystarczy kilka godzin, żeby się solidnie zakwasić.
    No i to na co nie mam wpływu- bunt Filipa. Niby jest bardzo zdyscyplinowany, nie podjada. Niby. Bo czasem podejrzewam, że to robi. Nie złapałam go na gorącym uczynku, mogę tylko podejrzewać, kiedy nie ma innego racjonalnego powodu wysokiego cukru. I wtedy szlag mnie trafia. Bo naprawdę nie stosuję jakiegoś reżimu dietetycznego. Jemy najzupełniej normalnie, oczywiście w granicach rozsądku. Nie fast foody codziennie, ale nie gardzimy pizzą, hamburgerem czy kebabem- w wersji z dużą ilością warzyw. Zdarza mi się obiad z mrożonki albo zupa na kostce rosołowej. Staram się nie przesadzać w żadną stronę. Chipsów, nutelli, chińskich zupek i innego chemicznego jedzenia nie było w naszym domu i przed zachorowaniem. Jeśli Filip ma ochotę na coś takiego- proszę bardzo, ale trzeba przeliczyć wymienniki, podać odpowiednią dawkę insuliny. No i niestety- nawet na pompie trzeba planować odstępy miedzy posiłkami, chociaż mniej więcej, żeby nie podawać za często insuliny. Bo kiedy kolejne dawki nałożą się na siebie, to hipoglikemia gwarantowana. Ale dziecko jak to dziecko- tu skubnie, tam skubnie, wydaje się, że to nic takiego. Niestety...Drobne grzeszki powodują wielką katastrofę. A wyprowadzenie na prostą po takich zawirowaniach nie jest łatwe. Na razie z większym lub mniejszym kłopotem to mi się udaje, ale z przerażeniem myślę o chwili, kiedy Filip przejmie sam całkowitą odpowiedzialność za siebie. Niedawno rozmawiałam z panią, której córka choruje już wiele lat, jest dorosła, cukry fatalne, ma już neuropatię, problemy ze wzrokiem i nerkami, a mimo to nie pilnuje się, nie stara uregulować. Bo nie warto. Kiepskie podejście, ale jak zmusić dorosłą osobę do dbania o siebie? A matka jak to matka, serce boli, niezależnie ile lat ma dziecko.
   Nie mam wielkiej nadziei, że kiedyś będzie dobrze na stałe. Jedyna przewidywalną rzeczą w cukrzycy jest jej nieprzewidywalność. Trwamy, bo musimy. Każdy dzień jest jakąś formą walki, wygrywamy małe bitewki, czy uda nam się wygrać wojnę? Nie wiem, bywam tym wszystkim bardzo, bardzo zmęczona. I płaczę w samotności. Nie mam nikogo do podzielenia się swoimi strachami, smutkami, a podobno przecież podzielenie się tymi złymi emocjami trochę je pomniejsza. A ja mam tylko blog, na którym mogę sobie pogadać, pożalić się. To dużo, ale i mało zarazem. Co z tego, że za chwilę otrząsnę się z tych smutnych myśli, bo nie mam czasu na roztkliwianie się, już czekają na mnie kolejne zadania do wykonania... Tu i teraz jest mi źle. I tak bym chciała, żeby choć na dzień czy dwa przestać myśleć o cukrze, posiłkach, kalibracji i wszystkich innych cukrzycowych duperelach. Żeby być na 100% pewną, że ktoś inny zrobi to za mnie w sposób przynajmniej dostateczny. Marzenie ściętej głowy. 

5.06.2019

Na rubieżach cywilizacji

  O jak dobrze, że wzięłam wolne i mogłam pojechać na ten biwak. W tej euforii, że tak fajnie udało się wszystko załatwić i wszyscy wydawali się zadowoleni, zapomniałam o jednym- to w zasadzie koniec cywilizowanego świata- niespełna kilometr dalej jest już białoruska granica.I nie ma zasięgu naszej telefonii komórkowej, a białoruski roaming jest bardzo kosztowny (4,94zł za minutę rozmowy, 3,63 zł za 100 kB). Czy to jakiś problem? Ależ skąd, wystarczy nie korzystać z telefonu i internetu. Jedyny szkopuł, że w tym momencie nie mam podglądu na cukier Filipa. Do tego on nie może się do mnie dodzwonić, nie ma możliwości skorzystania z aplikacji do wyliczania wymienników i insuliny. Dupa blada... W ciągu dnia to nie problem- poda insulinę na oko, dość dobrze mu to wychodzi. Gorzej w nocy. Sam się nie obudzi, ja też do nikogo się nie dodzwonię. Momentalnie zrozumiałam, dlaczego wychowawczyni pytała, czy dojadę do nich na noc.
   Jak poza tym tam było? Cisza, spokój, las, woda. Stary budynek wiejskiej szkoły, piętro zaadaptowane przez harcerzy na ich bazę, parter- wiejska świetlica z prowizoryczną siłownią, stołem do tenisa i piłkarzykami, a w drugim pomieszczeniu chyba sala zebrań- kilka dużych stołów, maciupka scena. Na pietrze luksusy- pokoje z łóżkami- materace grubości 5 cm, pod spodem dechy, więc dość twardo. Kilku chłopaków i jedna z dziewczyn z wzrostem powyżej 180 cm musiało się zwinąć do spania w kłębek, bo im nogi wystawały. Łazienki z ciepłą wodą- sztuk 3. Kuchnia wyposażona, nawet z mikrofalówką i innymi cudami techniki. Wszechobecny zapach stęchlizny, mnóstwo kurzu, owadów żywych i martwych. Dobrze zaopatrzona biblioteczka, oprócz książek sprzed wielu lat, pożółkłych i prawie zabytkowych, sporo i nowości. Po przeciwnej stronie ulicy wiejski sklepik z obowiązkową ławeczką i "strażą wiejską"- już o 6.30 siedziało dwóch panów z butelkami piwa. A w zasadzie to nie wiem która to była godzina, bo zegarek pokazywał 6.30, a telefon 7.30 (z białoruskiej sieci). Nawet czas odskoczył od cywilizacji...
   Co dzieciaki tam robiły? Co chciały. Wycieczki piesze po okolicy, ganianie za piłką, zdjęcia na pożegnanie szkoły, ognisko. Same gotowały, a najpierw zrobiły zakupy za zarobione pieniądze. Poza tragicznym przypaleniem garnka w którym gotowały makaron do spaghetti innych szkód nie było. Jedzenie bazowało głównie na tostach, parówkach, jajkach i zupkach chińskich, ale to tak wyjątkowo. W nocy były gry planszowe- kiedy wstałam o 2 (3?), żeby sprawdzić cukier, okazało się, że w pokoju chłopaków na podłodze siedzi większość klasy i gra w Uno. O 4 (5?) już spali, poza jedną parą, którą spotkałam siedzącą na schodach. Jak się okazało- wstali, żeby pobiegać, ale drzwi były zamknięte. Pogoniłam ich do spania, za moment obudziło się kilka osób, poszli odwiedzić lodówkę, a potem zasnęli wszyscy. I spali do 8 (9?), a pani wychowawczyni nawet nieco dłużej.
  Cudowne miejsce, naprawdę fantastycznie spędzony czas. Wiem, że część rodziców nieco marudziła, że mogliby pojechać na wycieczkę, pozwiedzać, ale chyba jednak dzieciakom taki mini- survival podobał się bardziej niż zwiedzanie. Co ciekawe nie było kłótni, współpracowali, mieli rozpisane wszystko, co kto robi i za co odpowiada. Trochę się obawiałam, czy na pewno nie będzie z ich strony niezadowolenia, w końcu to był mój pomysł, ale na szczęście okazał się trafiony. Wychowawczyni też nie miała większych obiekcji, bo w szkole potrafili czasem naprawdę nieźle dać w kość. Czyli biwak udany,
   A okoliczności przyrody na tych rubieżach cywilizacji- po prostu bajka. Rano ptaki za oknem wydzierały się jak opętane. Tuż za wsią spotkałam młodego łosia- mamy na szczęście nie było. Droga przez las- zieleń, zieleń, trochę kolorów. Na leśnej polance przy drodze stadko młodych dzików (chyba, bo tylko mi mignęły). Przydrożne kapliczki- stare, nowe. Droga w większości wyremontowana, jeszcze parę lat temu była bardzo dziurawa. Chyba mogłabym żyć w takiej głuszy. Będąc młodą (cha- cha- cha) lekarką na rubieży...


2.06.2019

Na pół gwizdka

Zazwyczaj nie miewam problemów ze snem, wręcz przeciwnie, mogę spać w każdych okolicznościach, a budzik musi mocno się postarać, żebym go usłyszała. Po wybudzeniu w nocy również zasypiam momentalnie. Tylko poranne wstawanie nie sprawia mi na ogół dużego problemu, jestem przyzwyczajona do pobudki o szóstej i nawet wolne dni tego nie zmieniają. Fakt, że w te nieliczne wolne dni po sprawdzeniu godziny po prostu przewracam się na drugi bok i ponownie zasypiam na 2-3 godziny.
Wczoraj poszłam spać jak zawsze tuż przed północą. Cukier w nocy był idealny, więc żadne alarmy mnie nie niepokoiły. Ale obudziłam się około 3 i do 5.30 kręciłam się, próbowałam czytać, łaziłam po domu, po prostu nie mogłam zasnąć. A powinnam, bo dziś miałam jeszcze kawałek dyżuru, od ósmej do czternastej, wiec warto było odpocząć i być w formie. A tu takie nie wiadomo co. O tej 5.30 udało mi się w końcu zasnąć na godzinę, ale dzień już lekko zmarnowany.
Tymczasem pogoda rewelacyjna, słońce, ciepło, tylko korzystać. Byłymąż zabrał chłopaków na grilla, ja się wykręciłam. Nie mam ochoty na rodzinne spędzanie czasu, skoro jego partnerka ma takie obiekcje. Kiedy ostatnio miałam dyżur w nocy z piątku na sobotę, byłymąż dwa razy przyjeżdżał do Filipa. Cukier był w miarę dobry, ale po założeniu nowego sensora trzeba było zrobić dwa razy kalibrację- o północy i o szóstej. Akurat tego dnia byłymąż źle się czuł, miał temperaturę, wszystko go bolało- on twierdził, że to przeziębienie, ja- że alergia. Od lat ma alergię w okresie pylenia traw, od lat tak samo się zaczyna i od lat jest ta sama dyskusja- alergia czy przeziębienie. Co roku okazuje się, że to ja mam rację. Tu myślałam, że ze względu na złe samopoczucie odpuści sobie cyrki z nocowaniem, ale jednak nie. Tak sobie myślę- co ta pani takiego w sobie ma, że aż tak na niej mu zależy. Miłość miłością, niech będzie, że ślepa, ale rozsądku też należy trochę mieć. A tu nic z tego.
Od rodzinnego grilla wykręciłam się też między innymi dlatego, że miałam jeszcze kilka zajęć i spraw na popołudnie. Jutro wyjeżdżamy na biwak- wzięłam z tego powodu urlop na 3 dni. W zasadzie nie musiałam, wystarczyłoby, gdybym dojechała na noc, ale chyba potrzebuję lekkiego odpoczynku. Z wychowawczynią uzgodnione, w ciągu dnia wszyscy sobie radzą sami, a na noc dojeżdżam. Na szczęście to na tyle niedaleko, że jeżdżenie nie będzie zbyt uciążliwe, a przy okazji posłucham trochę książki. W międzyczasie ogarnę parę spraw domowych, a w nocy wspomogę kadrę pedagogiczną. I pewnie będę wyciągać kleszcze, bo niestety już sezon się zaczął, a na naszych terenach tego paskudztwa jest dużo.
Na szczęście mam dziś gdzie posiedzieć wśród pięknych okoliczności przyrody- kwiaty na balkonie, cisza, spokój, przyjemnie...

1.06.2019

Przez łzy

Sama sobie się dziwię. Bo ja raczej nie uważam się za bardzo wrażliwą osobę, owszem wzruszam się w sytuacjach szczególnie wzruszających, czasem zaszklą mi się oczy na jakimś wyciskaczu łez filmowym lub książkowym, ale to naprawdę sporadycznie. Na ogół nie mam czasu na poddawanie się emocjom, a poza tym wszystko staram się racjonalizować. Ale czasem nachodzi, zdarza się coś, co mnie emocjonalnie rozwala. najgorzej, kiedy to się zdarza niespodziewanie, tak jak dziś.
  Dziś był turniej tańca w naszym mieście. Tradycyjnie, jak już od wielu lat- w zasadzie od początku kiedy moi chłopcy tańczą, a chyba było i wcześniej- zostałam poproszona o opiekę medyczną. Tradycyjnie w ramach wolontariatu (a właśnie dziś, kiedy schodziłam z dyżuru zapytano mnie, czy mi zapłacą lepiej, niż gdybym wzięła dziś dyżur pod telefonem, bo nie było nikogo chętnego). Po prawie 12 godzinach w hałasie, znaczy muzyce tanecznej- łupie mi w głowie. Na dodatek przez  ostatnie 3 godziny czyli wieczorną galę co chwilę ocierałam łzy. Bo w tej gali powinien tańczyć Mateusz. A nie tańczył. Nawet teraz, kiedy to piszę, to łzy aż mnie dławią, tylko nie mogę nikomu tego pokazać. Na turnieju też ich chyba nikt na szczęście nie widział.
   Smutno mi było i przykro, bardzo przykro. Mati nie przyszedł na turniej, nawet żeby podopingować kolegów, ale od 3 dni leży w domu z zapaleniem gardła i temperaturą 39 stopni. Dziś już czuł się nieco lepiej, ale chyba też nie miał ochoty patrzeć na tańczących kolegów w roli widza. Z rodziców tancerzy z naszego klubu nie podszedł do mnie nikt, żeby zamienić choć słowo, nawet ci, z którymi do tej pory na turniejach zazwyczaj się wspólnie spędzało czas. Albo chcieli być tak delikatni, żeby nie wywoływać przykrości, albo uznali , że to nasza wina i w ten sposób okazali niezadowolenie. Jedyną osobą, która poruszyła temat była dość bliska znajoma mamy partnerki. Jej córka też tańczyła kiedyś w naszym klubie, ale z powodu nieporozumień z partnerem i braku sukcesów (coś jak u nas), zmieniła klub na ten z sąsiedniego miasta i teraz odnosi sukcesy. Zapytała, czy mamy zamiar nadal tańczyć, czy ta przerwa jest chwilowa czy na stałe. Aż dziwne, że nie była wcześniej poinformowana... Nie chce mi się wierzyć, że temat nie był już dogłębnie omówiony. Za to trenerzy nadal nie mają oficjalnej informacji od mamy partnerki. Ciekawe, kiedy zamierza z nimi porozmawiać.
    Kiedy tak patrzyłam na te fantastycznie tańczące pary, było mi bardzo żal. Filip niestety do takiego poziomu ma długą drogę, nie wiadomo czy w ogóle uda mu się to osiągnąć. Dziś zajął zaszczytne ostatnie miejsce, znacząco odstawał od innych par w swojej kategorii, ale trudno, ważne, że ma choć trochę chęci. Na dodatek trener opowiedział mi, jak to jakiś czas temu Filip go zapytał, kiedy on będzie na plakacie reklamującym turniej, bo obaj bracia już byli, więc on też chce. Cóż- trzeba mieć choć trochę osiągnięć, ale tupetu młodemu nie brakuje... Z kolei Mati mimo że już jest w tych dość wysokich kategoriach, to też mu sporo brakuje do innych par. Może za mało pracy, może za mało talentu, nie wiem. Oczywiście, bardzo bym chciała, żeby moje dziecko wygrywało, ale jeśli nawet kończy rywalizację na tych ostatnich miejscach to i tak jestem z niego dumna. Tylko teraz Mati uparcie twierdzi, że na razie nie chce tańczyć, mimo że jest chętna partnerka. A z nim jest tak, że im bardziej będziemy naciskać, tym bardziej on będzie na "nie". Trzeba bardzo delikatnie i dyplomatycznie, ale i tak widzę, że szanse powodzenia są minimalne. To też mnie przygnębia i wywołuje łzy.