19.10.2020

Rok

 To było rok temu- sobotnie piękne jesienne popołudnie. Podobnie jak dziś, słońce, kolorowe drzewa. Aż chce się gdzieś wyjść, coś robić, energia człowieka rozpiera. Głos rozsądku (czyli mój Ktoś) mówił mi- zostań w domu, pogadamy- wtedy byliśmy na etapie poznawania się i długich rozmów na odległość. A mnie ciągnęło na ten rower- bo być może to ostatnie dni takiej pięknej pogody. I było miło do czasu. Jeden niefortunny moment, który wywrócił mnie i moje życie do góry nogami. Upadek, skomplikowane złamanie ręki, gips, zwolnienie, rehabilitacja. Mnóstwo ograniczeń, potrzeba przewartościowania i poukładania na nowo wielu spraw, zmiana priorytetów. Chwila żalu- dlaczego znowu mnie takie coś się przydarza, a potem spokojna akceptacja- trudno, tak miało być, widocznie w moim planie na życie i na takie wydarzenia musi być miejsce.

Jak się po kilku miesiącach okazało- los jednak wiedział co robi. Kilka dobrych rzeczy wynikło z tego upadku, prawdopodobnie ustrzegło mnie to przed kilkoma wydarzeniami, które mogły skończyć się źle. Po raz kolejny doświadczyłam, że naprawdę wszystko jest "po coś". W danej chwili wydaje nam się, że to już koniec, katastrofa, sytuacja bez wyjścia. Po jakimś czasie okazuje się, że to tylko nowe doświadczenia, dzięki którym życie wcale nie jest takie złe, jak się na początku wydawało. Ale sztuką jest zaufać i znaleźć w sobie trochę cierpliwości i pokory. Nie jest to łatwe, niby można w sobie pewne zachowania i poglądy  wypracować, ale kiedy przychodzi ten moment, to dość naturalną rzeczą jest bunt i żal- do losu, Boga, okoliczności, otoczenia, które zawsze ma lepiej i nie rozumie naszego bólu. My też nie rozumiemy wielu rzeczy i emocji towarzyszących innym ludziom. To co jednemu wydaje się katastrofą na miarę zatonięcia Titanica, innej osobie będzie nic nie znaczącym epizodem, więc nie da się porównywać jak i co kogoś boli, jak ktoś odbiera to, co mu się wydarza. Co prawda są ludzie, którzy zawsze dokładnie wiedzą, jak powinnam się czuć, co powinnam zrobić, a tak w ogóle "to jeszcze nic, bo JA (mój szwagier, koleżanka ciotki lub inna osoba, której nawet nie znam...) to miała jeszcze gorzej". Dlatego rzadko próbuję w rozmowach osobistych mówić o swoich uczuciach czy emocjach. Może mam takiego pecha, że trafiam głównie na tego typu rozmówców? Nie wiem, ale blog jest dobrym miejscem, wygadam się, opowiem co chcę, w takiej formie jaką uznam za stosowną, zawsze jest też szansa, że ktoś to przeczyta i wrzuci jakieś krzepiące słowa lub dobra radę. 

Nie zawsze umiałam tak dość spokojnie podchodzić do wszelkich katastrof życiowych. Byłam raczej panikarą i histeryczką, każdy drobiazg, który wytrącał mnie z utartych kolein, był powodem do rozpaczy, a nawet jeśli wszystko szło w miarę dobrze, to zaczynałam snuć czarne wizje, przewidywać co złego może się stać i jakie nieszczęścia mnie dotkną. Paradoksalnie podobno jedno z najbardziej traumatycznych wydarzeń dla człowieka czyli rozwód (drugie miejsce na liście stresorów wg Holmesa i Rahe) pomogło mi w dużym stopniu zmienić moje podejście do życia i tego co się w nim wydarza. W dużym stopniu dlatego, że zostałam sama ze wszystkimi problemami, wiedziałam, że mogę liczyć tylko na siebie. A zaraz potem dołączyła się cukrzyca Filipa i wtedy miałam tylko dwa wyjścia- poddać się i pogrążyć w rozpaczy albo zawalczyć o to, żeby w końcu było lepiej. Nie było i nie jest łatwo. Nadal miewam chwile zwątpienia, paniki, żalu nie wiadomo dlaczego. Wtedy wiem, że po prostu muszę się wygadać, czasem wystarczy, że napiszę coś, nawet nie muszę publikować, samo pisanie powoduje jako- takie uporządkowanie myśli, łatwiej znaleźć rozwiązanie, łatwiej samą siebie kopnąć i popchnąć w odpowiednim kierunku. Tym bardziej, że nie stać mnie w tej chwili na luksus zbyt długiego użalania się nad sobą, muszę być silna zwarta i gotowa na każdą ewentualność. No, może trochę przesadzam, nie da się przygotować na wszystko, ale z takim właśnie podejściem łatwiej przezwyciężyć trudności.

No i może to śmieszne, ale w takich chwilach pamiętam pewną książkę z dzieciństwa- "Pollyanna" i opisaną tam "zabawę w radość". Ojciec głównej bohaterki, Pollyanny,  nauczył ją tej zabawy czyli szukania w każdej (szczególnie z pozoru nieprzyjemnej) sytuacji lub osobie pozytywnych cech. Od tamtej chwili Pollyanna potrafiła znaleźć radość nawet w najtrudniejszych chwilach. Nie wszyscy psychologowie do końca uważają "efekt Pollyanny" za całkowicie pozytywne zjawisko, bo skupianie się każdorazowo jedynie na przyjemnych rzeczach i widzenie jedynie optymistycznie pozytywów w każdej sytuacji może narazić nas na problemy, w związku z brakiem krytycyzmu i trzeźwej oceny sytuacji. Trafne podejmowanie decyzji wymaga zachowania odpowiedniej równowagi myślenia i oceny faktów, ani zbyt optymistycznego ani pesymistycznego. Ja staram się wypośrodkować, żeby nie przegiąć w żadną stronę. Absolutnie nie jestem optymistką na 100%, ale staram się tak ustawić swoje priorytety, żeby nie tracić energii na zbędne lamentowanie. Odrobina tych gorszych emocji to takie zarzewie, żeby ruszyć w odpowiednim kierunku.

No więc jaki pozytyw jest w moim złamaniu? Na dziś- dość bezboleśnie uwolniłam się z dyżurowania. Nieco zwolniłam z tempem życia i nabrałam dystansu do wielu spraw. Miałam trochę czasu dla siebie. Dowiedziałam się ile dla kogo znaczę i kto naprawdę mnie wspiera, a kto tylko tak mówi. Czy dla takich doświadczeń było warto pocierpieć? Być może nie, ale pewnie jeszcze nie wiem tak do końca, co się w moim życiu wydarzy dzięki tym kilku sekundom, kiedy leciałam z roweru i w głowie miałam myśl "tylko się nie połamać albo nie zabić". Minusy też są, ale staram się o nich nie myśleć.

Kiedy wychodziłam dziś do pracy, Mati wybierał się na rower. Mają w tej chwili nauczanie hybrydowe, w tym tygodniu lekcje zdalne, a że akurat nic nie było jeszcze zadane, to wybrał się na wycieczkę. A ja oczywiście musiałam się wtrącić i wspomnieć, że to właśnie dziś jest rocznica tego felernego wydarzenia, więc uważaj syneczku...Mati, jak to on, obrócił w żart i stwierdził, że nie zamierza stworzyć nowej rodzinnej tradycji polegającej na łamaniu kończyn podczas upadku z roweru. Wrócił do domu po 4 godzinach, cały i zdrowy.

6 komentarzy:

  1. Aga, ciekawe wnioski :-) i pod wszystkimi sie podpisuje. Te dobre strony czegoś złego możemy dostrzec dopiero po jakimś czasie, natomiast wtedy, kiedy to się zdarza, doznajemy roznych negatywnych emocji, buntu, stresu, etc. Dobrze, żeby w miarę szybko wejść w fazę pogodzenia się z rzeczywistością, a potem zaprzyjaźnienia się z nią, bo przecież tylko ona istnieje. Ani pozytywne ani negatywne wizualizacje, nie maja racji bytu.... Pozdrawiam. J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zaprzyjaźnianie się łatwe nie jest, ale fakt, jeśli się uda, to wtedy jest jakoś łatwiej

      Usuń
  2. Aguś, ja też myślę, że wszystko jest po coś. no prawie...:) Słuchaj, mój Mały swego czasu koniecznie chciał zrobić prawo jazdy na motor. Mogłam sobie gderać ile mi się podobało bez rezultatu, już nie wiedziałam co robić, w głębi matczynej duszy coś tam plotłam i prosiłam o pomoc Siły Wyższe. Wyobraź sobie, że dzień przed tym piekielnym egzaminem złamał sobie nogę na rowerze! A niedługo potem jego przyjaciel miał na motorze wypadek i ma uszkodzoną rękę już na zawsze.
    Takie to są różne przypadki na świecie... Aguś, ważne, że z Twoją ręką już dobrze. A w ogóle to mądra dziewczynka z Ciebie :))) Buziaki! anka

    OdpowiedzUsuń
  3. Prześliczny, mądry i pełen prawdy o życiu wpis. Cieszę się, że przynajmniej za pośrednictwem bloga poznałam osobę mądrą, dzielną i dobrą jaką jesteś Ty. To, co napisałaś o życiu jest mi bardzo bliskie. Myślę, że wszelkie ciosy, które wcześniej, czy później spadają na człowieka są do czegoś potrzebne. Pokazują własne możliwości, otwierają nowe perspektywy, zmieniają sposób myślenia. Przytulam Cię mocno. Marysia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Marysiu, Twoje słowa są dla mnie szczególnie cenne, Twoje doświadczenia jeszcze bardziej

      Usuń