Ja wiem, że chorując, zwłaszcza na takie paskudztwo jak COVID, nie powinno się nawet myśleć o pracy. No chyba że się choruje bezobjawowo. Niestety niektóre rodzaje pracy są takie, że nie ma znaczenia skąd się pracuje, jeśli tylko się zrobi to co trzeba. A jeśli na dodatek gonią terminy, człowiek ledwie się wyrabia, a zaległości rosną, to tym bardziej. Wtedy szczęściarzami są ci, którzy nie mogą pracować zdalnie...
Bo u mnie to wygląda tak- większość spraw mogę załatwić na teleporadach. Dostałam laptop z podłączeniem do serwera i ze wszelkimi zabezpieczeniami (ochrona danych osobowych- muszą być odpowiednie kanały komunikacyjne, żeby nic nie wyciekło)- przez co chodzi baaardzo wolno. tak więc tempo pracy mam nieco opieszałe, ale jakąś tam normę wyrabiam. Bo pacjentów nic a nic nie obchodzi fakt, że jeden z lekarzy jest chory, oni muszą już i natychmiast, bo im się należy. Nie ma czekania, nie ma litości, tylko czubek własnego nosa. Przyznajcie się- nieraz wkurzało Was, że musicie kilka dni czekać na wizytę u lekarza- czy w takiej sytuacji zastanawialiście się dlaczego? Pierwsza myśl- a bo mają tam burdel, nie umieją się zorganizować, nawet telefonu nie chce im się odbierać. Nikt nawet nie pomyśli, że to z powodu znaczącej dysproporcji miedzy podażą a popytem. Jeśli powiedzmy lekarz pracuje 6 godzin, jedna teleporada to minimum 10 minut- a więc może udzielić ich około 30. Bo jest jeszcze czas na nieodebrane telefony, osoby, które dopiero szukają długopisu, żeby zapisać zalecenia, osoby, którym na koniec coś się jeszcze przypomina i czas wizyty się przeciąga, itp. A jeszcze wypada uzupełnić dokumentację, cokolwiek pomyśleć- to nie jest tak, że człowiek do mnie mówi, a ja "pstryk" i już mam przed oczami cały plan działania, diagnozę, leczenie. To naprawdę wymaga czasu. Jeśli ktoś potrafi mi wytłumaczyć, jak bez ryzyka popełnienia błędu w ciągu 6 godzin przyjąć 40 osób- gratuluję, zasługuje na Nobla. Ja czasoprzestrzeni zaginać nie umiem. Oczywiście spora część wizyt jest z bardzo bzdurnych powodów, ale każdy ma przecież prawo do kontaktu ze swoim lekarzem, nawet jeśli jest to fantazja typu- dziś proszę o receptę na 1 lek, za dwa dni na kolejny, a za tydzień na resztę. Pacjent ma prawo. Nieważne, że w ten sposób ktoś inny czeka sobie na wizytę, ważny jestem "ja" i "moje prawo".
Jeżeli z grafiku pracy wypada jeden z lekarzy, to tych 30 pacjentów z jednego dnia (a pomnożone przez kilka dni tygodnia, to już się robi spora gromada) trzeba upchnąć u kogoś innego. Można wydłużyć czas pracy, jasne. Tylko w takim tempie nikt długo nie wytrzyma. Można wydłużyć czas oczekiwania- wielu osobom nic się nie stanie, ale będą tacy, dla których te kilka dni czekania to znaczący problem. Dlatego pracuję. Nawet jeśli nie powinnam. I naprawdę na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, które na wieść o chorobie lekarza powiedzą, że mogą spokojnie poczekać, to nic pilnego. W tym tygodniu miałam dwie awantury, że nie chcę przyjąć pacjenta osobiście "ja" (proponowałam wizytę osobistą u kolegi)- koronawirus to przecież zwykła ściema, a ja się obijam. Takie są realia. Wiem, że z Waszej perspektywy to wygląda zupełnie inaczej, a w moje wyjaśnienia nikt nie ma ochoty uwierzyć, bo każdy wie lepiej. Najbardziej chyba bolą mnie docinki na temat tego, że jesteśmy zamknięci z obawy przed wirusem, a już w gabinetach prywatnych nikt się wirusa nie boi. Zazwyczaj jednak do specjalisty w gabinecie prywatnym nie wybiera się człowiek z infekcją (o ile jest odpowiedzialny), więc ryzyko zarażenia przy zachowaniu zwykłych zasad jest rzeczywiście niewielkie. W nawet niewielkim POZ przepływ pacjentów w typowym dniu to sporo ponad 200 osób w różnym stanie, często z infekcjami. Jeśli pewne rzeczy zweryfikujemy wcześniej, odpowiednio rozplanujemy wizyty w poradni- jest szansa, że ryzyko zarażenia będzie mniejsze. To nie jest nasze widzimisię, tylko rozsądek. Wierzcie mi, wolałabym pracować normalnie, bez kosmicznego stroju, bez telefonów, ale na razie się nie da.
W sumie bez sensu to moje pisanie o specyfice pracy. I tak nikogo nie przekonam, bo wszyscy doskonale wiedzą jaka jest prawda.
Aga ja wiem, że Twoje poczucie przyzwoitości nie pozwala Ci odpuścić. Poleż, odpocznij, nie stresuj się tym, na co nie masz wpływu. Miałaś pecha i już... Też masz prawo chorować. Z drugiej strony wiem, że czasem po prostu się "ulewa"... Myślę o Was, niech ta franca już sobie pójdzie.
OdpowiedzUsuńWłaśnie kończę dzień bez pracy. Jakoś mi dziwnie
UsuńMnie nie przyszłoby do głowy, by się awanturować w przychodni i szczerze mówiąc, to nie mam powodu, by to czynić. Receptę na leki, które biorę stale, dostaję po telefonicznym kontakcie z pielęgniarką, z dodzwonieniem się problemu brak. Gdy lekarz rodzinny znalazł się w szpitalu, to w ogóle nikomu głowy nie zawracałam, bo rozumiałam powagę sytuacji. Nigdy nie pojmę tej roszczeniowości, ale wiem, że faktycznie istnieje, bo sama też się z nią w swojej pracy spotykałam.
OdpowiedzUsuńW mojej przychodni, jeśli mój lekarz nie przyjmuje, to jest info, kto go zastępuje i albo się do innego medyka zapisujesz, albo czekasz na powrót swojego. I nie ma w rejestracji żadnych dyskusji.
Zdrowia nieustająco!
Dziękuję za życzenia zdrowia. Wszystko to co opisałaś u nas też funkcjonuje, tylko niektórym w żaden sposób nie da się dogodzić
UsuńMasz rację, nikogo na siłę nie przekonasz. A ja wierzę, mam lekarza w rodzinie. :*
OdpowiedzUsuńW każdym zawodzie znajdą się takie "kwiatki", dlatego nieodmiennie zadziwia mnie, że ludzie nie umieją w sobie znaleźć odrobiny zrozumienia dla innych
UsuńDoskonale rozumiem skąd ten wpis. Zdrowia życzę.
OdpowiedzUsuńDziękuję. Niestety czasem po prostu trudno nie reagować
Usuń